4-5 grudzień 2010 r.
Szkolenie Pro Carpathii i Fundacji Bieszczadzkiej w naturalnym dukielskim polu walki, operacja preszowsko-dukielska
Szkolił nas dr. Jozef Rodak, były dyr. Muzeum Wojskowego w Świdniku (Słowacja).
Tak specyficznego szkolenia jeszcze nie miałam. Dość trudne warunki pogodowe, mroźno lub bardzo mroźno. Po stronie polskiej marzliśmy, ale po słowackiej przy -15 czuliśmy się wspaniale albowiem było słonecznie i sucho. Samo szkolenie fantastyczne mimo tego, iż dr. Jozef Rodak prowadził je w języku słowackim i dotyczyło spraw o których nie miałam zbyt dużego pojęcia. Na szczęście Koledzy przewodnicy, przede wszystkim Witek Grodzki - wielki pasjonat operacji dukielsko-preszowskiej łopatologicznie podstawową terminologię wbili mi do głowy. Program na pierwszy rzut oka niespecjalny, abowiem cóż może być ciekawego dla przewodnika, który sam oprowadza w tej okolicy w Dukli czy Zyndranowej . I w sumie nic nie byłoby ciekawego, gdyby nie nasz wykładowca, wielki pasjonat, posiadający przeogromną wiedzę i umiejący ją sprzedać. To nie były tylko suche fakty ale przebogaty wykład nakreślający nam dzień po dniu ofensywę, ukazujący tę maskarę ( w czasie bitwy potoki płynące w okolicy miału kolor krwi) z perspektywy człowieka, żołnierza i jego najbliższych. Ślady wojny są nadal widoczne, przede wszystkim po stronie słowackiej. Jest tam przeogromne, bo liczące 20 km 2 naturalne dukielskie pole walki- plenerowe muzeum, a na nim rozrzucone są cmentarze słowackie, radziecki i niemiecki, 70 eksponatów "ciężkiej techniki bojowej": czołgi, armato-haubice, działobitnie, haubice, moździeż itd., zgrupowane często w sceny np. bitwy czołgów w Dolinie Śmierci, rekonstrukcja bunkrów w Wyżnym Komarniku, pomniki etc.
Jak wspomniałam było zimno więc pociechę znaleźliśmy w "starym słowackim przysłowiu": nie ma wódki, nie ma piwa, ofensywa niemożliwa. No i jeszcze jeden plus: moje super skarpetki smart wool, które w ostatni weekend stały się moimi ulubionymi. Bez nich i bez super silnej śliwowicy impreza byłaby mniej udana. Nocowaliśmy w pięknym pensjonacie Medved w Medvediu
www.penzionmedved.eu polecam, świetne warunki ale nie w pokoju nr 2, (tu jest problem z trzaskającym czymś w kominie), dobre jedzenie, najlepszy żur z mięsiwem jaki kiedykowilek jadłam. Po kolacji Krzysiek Staszewski prezes Pro Carpathii usiłował nam zrobić burzę mózgów, Miron Mikita dyr. Regionalnej Agencji Rozwoju Regionalnego w Świdniku miał prelekcję o walorach turystycznych województwa preszowskiego. No i był dr. Rodak (nam trudno było się rozstać) i już na deser zrobił nam arcyciekawy wykład o egzystencji żołnierzy w czasie operacji, o koszmarnych warunkach w jakich żyli żołnierze sowieccy traktowani jak bydło, o zwiększonych potrzebach seksualnych żołnierzy w okresie walk itd.
Aha, byliśmy też w cerkwi w Ladomirowej, tej wpisanej na listę UNESCO. Znam ją dobrze ale mimo to zobaczyłam coś ciekawego. Już wiem dlaczego Kolega przewodnik muzealnik Robert Kubit prosił mnie abym zaglądnęła do dzwonnicy. Te dzwony mają cudny głos.
Następnego dnia byliśmy nadal szkoleni przez Jozefa w Świdniku, a potem zawędrowaliśmy do Muzeum Kultury Ukraińskiej. W sumie niezbyt ciekawe, fatalne wypchane zwierzaki, ale część etnograficzna interesująca. Mi szczególnie przypadły do gustu narzędzia i przedmioty związane z pasterstwem, po raz pierwszy widziałam słynne kapelusze pastuchów - mieli swój gore tex.

kapelusz moczyli w roztopionym tłuszczu, a potem wędzili. Ciekawe były także stroje ludowe - kompozycja ślubna i kolekcja pisanek. Oprowadzał nas vice dyr. Zadałam mu pytanie o to, dlaczego muzeum nazywa się ukraińskie, skoro 70 % autochtonów określa się jako Rusnacy, a on mi na to: ze to są Ukraińcy ale oni o tym, że są Ukraińcami jeszcze nie wiedzą. potem byliśmy w skansenie ale mi nie chciało się go zwiedzać. Byłam tam kilkakrotnie. O książkach, bo oczywiście obłowiłam się napiszę później.