Forum portalu turystyka-gorska.pl

Wszystko o górach
portal górski
Regulamin forum


Teraz jest N cze 23, 2024 4:09 am

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 107 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3, 4
Autor Wiadomość
PostNapisane: Wt lut 19, 2013 7:50 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Na dole z prawej strony monitora są takie cyferki np. 100% Klikasz w to i ustawiasz sobie wielkoścć tekstu np na 150% lub 200% polecam :lol: (Ewentualnie można jeszcze plik, drukuj)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt lut 19, 2013 7:55 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
WILCZYCA napisał(a):
Daj cos jeszcze na zachętę

WILCZYCA napisał(a):
Nie kazdy musi chcieć to czytać - ja robie to z przyjemnością.

Łaskoczesz... :D
To teraz coś o tatrzańskich początkach mojego syna:

Trafiony Granatem
Z tomu "Krzyż na Mnichu oraz kilka innych"

Po całej nocy w pociągu wytaszczenie ciężkich plecaków na Halę Gąsienicową nie było łatwe ani przyjemne. Piękna, słoneczna pogoda w górach nie jest sprzymierzeńcem w czasie transportowania gratów do bazy. Znacznie lepiej jest robić to w chłodny i pochmurny dzień. Kilka odpoczynków przy rozszerzających się z każdą chwilą widokach poprawiło nieco humory, ale tak do końca to ucieszyliśmy się dopiero, gdy nasze garby ostatecznie wylądowały koło pryczy w schronisku. Było południe, ruch wokół schroniska dopiero gęstniał i... głośniał. Siedzieć w tym tłumie nie mieliśmy zamiaru.
Szybko wyciągnęliśmy małe, wycieczkowe plecaki, wrzuciliśmy do nich kilka niezbędnych rzeczy i poszliśmy na dłuższy spacer. Krótkie zawahanie przy bliskim rozwidleniu: Zielony czy... Czarny Staw? Poszliśmy nad Czarny...
Kubę, mojego syna ciągałem od dziecka po różnych górach i... nie tylko. Skrzętnie unikałem jednak Tatr. Pomny zdania moich górskich nauczycieli w ogóle nie rozmawiałem z nim o Tatrach. Beskidy, Bieszczady, Sudety, Karkonosze nawet... i owszem. Najpierw, kiedy dzieciak miał sześć lat, pojechaliśmy w Bieszczady. Potem nieco Beskidów. Wreszcie, gdy Kuba chodził do liceum połaziliśmy po Sudetach i na koniec Karkonoszach. Sporo było tych gór, ale nie Tatry. Było to dla mnie dość dręczące, bo przez tych kilkanaście lat ja też nie pojawiałem się na tatrzańskich szlakach. Inne góry jakoś mi to kompensowały... jak umiały.
Wreszcie Kuba zdał maturę i to przyzwoicie. Jakoś tam dostał się na wymarzoną uczelnię i przyszła pora na porządną nagrodę za te osiągnięcia. No, nic innego nie potrafiłem wymyśleć jak dwa tygodnie w Tatrach. Już w styczniu po cichu, rzecz jasna, zarezerwowałem noclegi w schroniskach...
Teraz Kuba popatrzył oczywiście przez chwilę na mapę, zapamiętał nieskomplikowany układ szlaków doliny i śmignął do przodu głodny skalistych widoków. Skąd ja to znam...?
Dogoniłem go dopiero, gdy siedział tuż nad stawem. Patrzył łakomie ponad wodą, w której odbijały się okoliczne stoki. Najodleglejsze miały jedynie blado niebieskie kontury z jasnymi plamami.
-To białe tam daleko to śnieg?
-Ahaa.
-A tam to już chyba inna dolina, nie?
-Kozia! A ten szeroki szczyt z głębokim wcięciem to Kozi Wierch. Będziemy na nim za kilka dni.
Jak zwykle pokazałem i nazwałem wszystko po kolei... taki zwyczaj mieliśmy od dawna. Po chwili poszliśmy dalej. Szlak nad Czarnym Stawem nie należy do uciążliwych. Szeroki, mocno wydeptany, z minimalnymi jedynie wahaniami wysokości otacza staw tuż nad jego brzegiem od północy i wschodu, wreszcie podchodzi pod próg Doliny Koziej. Tutaj dość szybko przeistacza się w stromą i krętą ścieżkę, gdzie bez użycia rąk trudno się poruszać.
Jak na ten pierwszy dzień po podróży gdzieś w połowie stromizny mieliśmy obydwaj dość. Płaty zieleni były tu już niewielkie. Coraz więcej skał było wokół. Siadamy, coś tam jemy i półleżąc odpoczywamy. Chyba dziś nie pójdziemy już dalej... Słońce przymilnie grzeje nas i nieliczne sierpniowe kwiaty wśród przypalonych już traw. Na szlaku nie ma zbyt wielu ludzi i wreszcie zaczynamy wsłuchiwać się w iluzoryczną ciszę gór.
Bo też i rzeczywistej ciszy wcale nie było... Wiatr szumiał na krawędziach skał i poświstywał na gęstych trawach. Drobiny piasku pchane wiatrem cichuteńko szeleściły tocząc się po suchym podłożu. Źdźbła traw i wszelkiego innego zielska ocierały się o siebie i to wcale nie bezgłośnie. Owszem - szumiało to całkiem, całkiem. Co chwila dobiegał do uszu jakiś cichy stukot. To staczały się małe kamyki... Cały czas tak się staczały, od tysięcy lat... Stosunkowo najbardziej równomierny dźwięk szumu i plusków pochodził od wody spadającej niewielkimi, ale licznymi, kolejnymi kaskadami z wyżyn progu. Bulgotało gdzieś pod kamieniami... Z tym wszystkim mieszało się bzyczenie całego mnóstwa różnorodnych owadów pracowicie uwijających się pomiędzy kwitnącymi ziołami.
Po chwili zaczęło do nas docierać, że wszystko wokół pachnie. Zapach gór jest zupełnie inny niż wszystko, co otaczało nas przez cały rok i ostatnią noc podróży pociągiem. Już nie wąchana z konieczności skwaśniała woń restauracyjna, smród wagonów kolejowych i spalin samochodowych, dławiące opary ropopochodnych składników asfaltu i duszący, wątpliwej proweniencji chemiczny odór odświeżaczy powietrza. To wszystko pozostało na dole. Tu wszystko... pachniało. Łagodne, ale bywa że miejscami intensywne zapachy ziół wnikały w nas. Całe powietrze niosło z sobą ożywcze wonie. Z każdym tchnieniem ciepłego wiatru szło kolejne, miłe wrażenie.
W miejsce przez cały rok otaczających nas w mieście jaskrawych kolorów reklam, opakowań, ilustracji, krzyczących tysiącami barw ekranów komputerowych przed oczyma roztaczał się umiarkowanie wzorzysty matowo zielony dywan z rzadka ukwieconych roślin, porośniętych pastelowymi mchami skał, zamglonej przestrzeni bardziej i mniej oddalonych górskich ścian, ginących w rozedrganym powietrzu pól na odległych nizinach, leniwego ruchu obłoków po błękicie...
Powoli, chwila za chwilą zapadaliśmy się w stan odpoczywania śród natury... Zmysły skołatane całoroczną pracą w mieście powoli przestawiały się na odbiór prostych bodźców otaczającego nas świata. To zaczynało się dobrze znane, powtarzające się na początku każdego urlopu wnikanie w rekreację... rekonstrukcję człowieczej normalności. Zwolna spadały "obroty" świadomości. Coraz wolniej i wolniej, za to z każdą chwilą mocniej docierało do nas doświadczanie Natury.
Przez to uspokojenie przenikał, przebijał się na wskroś, po chwili już mimo wszystko stanowczo wdzierał się cichy, dźwięczny, powtarzający się w różnych odstępach czasu, znajomy sprzed lat układ kilku następujących po sobie dźwięków. Głuche: sztęęęk, stęęęk, węęk, i na koniec krótkie i dźwięczne... dzeńk. Kilka chwil ciszy, czasem szurgot kilku spadających kamieni i znów to samo. Skąd ja to znam? Zwłaszcza to końcowe... dzeńk! Gdzie ja to słyszałem? Gdzieś w zakamarkach pamięci kojarzy mi się to z czymś miłym, przyjemnym wręcz. O kurcze! Wiem! To dzięcioły! Ale gdzie oni są? Siadam, lecz przed oczami mam przeogromną ścianę Granatów. Znów te dźwięki... Teraz już mam pewność, że to taternicy. Bez wątpliwości są gdzieś przede mną... w Granatach. Echo mnie nie zmyli. To na pewno jest gdzieś przede mną.
Przeczesuję wzrokiem kolejne żleby, żebra, załomy, półki i ścianki. Nasłuchuję... coraz mocniej i mocniej. Jest tej zawiłej pustki granitu trochę dużo i z racji rozległego terenu namierzenie wspinaczy wcale nie jest łatwe. Człowiek w takiej przestrzeni jest jedynie maleńką odrobinką. Moje szanse tylko nieco zwiększają stosowane zwykle przez taterników kolorowe ubrania, liny i kaski. Wreszcie są! Trzy jaskrawe kaski. Dwa niższe blisko siebie na naszej wysokości i niemal w prostej linii dużo wyżej trzeci. Biegnie miedzy nimi pomarańczowa nitka liny. Ten stojący najniżej dawał krótkie i zdecydowane polecenia - instrukcje. Wsłuchując się, dało się słyszeć jego okrzyki, ale z racji odległości trudno rozróżnić słowa... Dokładnie na wprost! Pośredni Granat! Przecież to znana kursowa droga. Kiedyś tam, wiele lat temu dziabałem się w niej z zapałem, młodzieńcza radością i... różną skutecznością. Po to właśnie się ją przechodzi, by wypracować odpowiednią skuteczność. Obserwując sytuację w ścianie łatwo domyślam się słów krzyczanych przez każdego z kursantów. Tylko okrzyki instruktora są długie i zupełnie stąd nierozróżnialne. Pewnie prowadzi bardzo młodych kursantów i "podpiera" ich znanymi mi inwektywami... Przekazanie doświadczenia, wiedzy i odpowiednie umotywowanie w trudnych momentach są właśnie zadaniem instruktora. On to musi robić na odległość, zwykle bez kontaktu wzrokowego, więc używa języka kwiecistego... raczej.
Kuba leży z zamkniętymi oczyma. Trącam go i pokazuję wspinaczy. Obaj nie mamy najlepszych oczu i chwilę to trwa zanim i on ich dostrzega. Coś mnie tknęło i nie patrzę już na rozległą ścianę. W końcu, i tak niczego ważnego tam nie zobaczę... Uważnie obserwuję syna. On całkowicie skupia się na obserwacji. Pierwszy raz w życiu widzi taterników. O coś pyta. Odpowiadam, ale słucha niezbyt uważnie, a może nie do końca rozumie wyjaśnienia. Wreszcie wstaje, przysłania oczy i podchodzi kilka kroków w ich kierunku. Z tej odległości i tak nic mu to nie pomoże. Krzyczę żeby idąc patrzył pod nogi, bo teren jest bardzo nierówny i stromy. Nie mam najmniejszych wątpliwości... Bierze go! Moja krew! Powoli ogarnia mnie zadowolenie i duma. Raduje się ojcowskie serce... Spod tego zadowolenia wychyla jednak szyderczą gębę paskudny strach i pokrywa mi plecy zimnym potem. To będzie moja wina...
Tak się składa, że od wielu lat wprowadzałem syna w różne dziedziny turystyczne. Wędrówki piesze nizinne i górskie, kajaki, rowery... Próbowałem przekazać mu wszystkie moje pasje. Podobało mu się, ale w stopniu powiedzmy... umiarkowanym i rozsądnym. Zawsze chętnie wybierał się ze mną, później z drużyną harcerską, ale żeby przepadał za tym... nie powiedział bym. Teraz jest zupełnie inaczej... Widzę jak chłopak skupia się na odległych detalach ściany i trwającej wspinaczki, jego twarz zapala się i trwa w radosnym uniesieniu. Cholera, jeszcze wsiąknie...! Przecież będzie studiował kilkaset kilometrów od domu. Nie będę w stanie zapanować nad tą szajbą, która wiem jak potrafi pochłonąć. Też mam swoje doświadczenia w tym zakresie... I kto będzie winien? Jasne, że ja! Już słyszę te rodzinne utyskiwania...
Wspinaczka, to nie jest bezpieczne, zabiurkowe zajęcie dla spokojnych charakterów. Niesie też ze sobą mnóstwo poważnych zagrożeń - tych najpoważniejszych też. Jeśli... nie daj Boże... nie daruję sobie nigdy!
Zanim Kuba poszedł na pierwszy wykład na tej swojej Politechnice, został członkiem kandydatem Polskiego Związku Alpinizmu... Wsiąkł...! Może nie będę żałował, ale pewności nie mam i nigdy miał nie będę, bo... skąd mam ją wziąć?
Hala Gąsienicowa 1995

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt lut 19, 2013 8:54 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Zygmunt Skibicki napisał(a):
Kubę, mojego syna ciągałem od dziecka po różnych górach i... nie tylko. Skrzętnie unikałem jednak Tatr.


Ciekawe wiec jednak ten lęk o dziecko zapewne o że kiedy raz zobaczy to już nigdzie nie bedzie chciało...
Trzy lata po pierwszym samodzielnym wyjeździe wyruszyłysmy w 1,5 miesięczny wypad ze szkolna kolezanką. 3 tyg w Bieszczadach i 3 następne w Tatrach. Bieszczady pod namiotem, namiot na podwórzu u znajomego koleżanki - prawdziwego Ukraińca z bujną przeszłością w Wetlinie. Wychodziłysmy codziennie. Kolezanka trenowała jakies sztuki walki krótko mówiąc kondycje miała -tylko pozazdroscic. Ja mało ruchliwy mieszczuch, mól książkowy świeżo po dyplomie nie miałam przy niej żadnych szans. Pierwsze wyjście w połowie Połoniny Wetlińskiej zmordowana, ledwo żywa, spocona i dyszaca mówie jej, że nie mam siły a Ona mi na to że ja nie wiem co to jest zmęczenie a to że sie troche zgrzałam i zasapałm to nic -mam odpocząc i idziemy dalej!
Poszłyśmy. Wtedy w Bieszczadach nie było jeszcze tłumów. Przecudny teren, trawy, widoki, ogromna otaczająca przestrzeń szybko spowodowała,że zmęczenie zupełnie gdzieś znikneło. Następnego dnia budzik nastawiony był na 5 rano. Myslałam, że nie ruszę nogami - wiec co trzeba było je rozchodzić. Poszłyśmy na Caryńską. (i tak codziennie dalej i dalej z mała przerwą na jej bodajze 3 dniowy wyjazd w waznych sprawach osobistych.)
Póżniej pojechałysmy w Tatry.
Te Bieszczady szczególnie o poranku: pajęczyny w kroplach rosy tworzące wielobarwne porozpinane wsród drzew i krzewów konstrukcje połyskujace w pierwszych niesmiałych promieniach słońca pamiętam do dziś.
I wiesz nigdy wiecej tam nie wróciłam. Moze to nienormalne, ale kiedy miałam do wyboru Tatry czy Bieszczady nie potrafiłam wybrać inaczej. Staram sie wysyłac dziecko na kolonie w rózne miejsca by tam zobaczyło to czego ze mną nie zobaczy. Bo ja chyba nie potrafie z tych akurat Gór zrezygnować. I choc wiem, że mnie to ogranicza to chyba jednak nie chcę.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt lut 19, 2013 8:58 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Dziekuję. :D


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt lut 19, 2013 9:31 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
WILCZYCA napisał(a):
I wiesz nigdy wiecej tam nie wróciłam. Moze to nienormalne, ale kiedy miałam do wyboru Tatry czy Bieszczady nie potrafiłam wybrać inaczej.

Bieszczady są piękne, ale nie są... Tatrami.

No, to jeszcze jedno opowiadanie z tamtego dnia na Gąsienicowej:

Trzy siostry
z tomu "Lama oraz inne opowieści"

W późne słoneczne południe na Hali Gąsienicowej lubię usiąść na zewnątrz, od zachodu w wykuszu schroniskowego okna. Zaraz pierwsze od frontowego rogu jest moim ulubionym. Kubek herbaty wystarcza mi wtedy na długo.
Powoli rzednący tłum jednodniowych turystów odsłania małe grupki tych co przyszli tu na kilka dni i zostają na nocleg. To właśnie oni nadają charakter wieczorów w schronisku. Dopiero po odejściu gwaru codziennej stonki na wierzch wypływają ciepłe dźwięki gitary a zamiast wrzaskliwych, zasapanych nawoływań słyszy się spokojne głosy rozmawiających z sobą ludzi. Nadchodzi powolutku Atmosfera.
W coraz cieplejszych barwach wieczornego słońca zielone stoki Magury ciemnieją nabierając z każda chwilą coraz bardziej konturowej postaci.
Z lewej, w kładącym się słońcu pobłyskują wielkie głazy na Kościelcu. Gdyby nie ten wielki rumosz, nie byłoby takich efektów. Luźno leżące na stoku wielkie głazy granitu powodują, że co chwila w słońcu błyszczą inne płyty. Zwykle opustoszały o tej godzinie Kościelec jakby ożywał tymi lśnieniami.
Jest taki punkt przy schronisku, skąd linie stoków Kościelców wzajemnie się przedłużają się. To ciekawe, jak zmieniające się odcienie obydwu stoków dają co chwila zupełnie inny nastrój obrazu. Wpatrując się w to zjawisko zwykle ogarnia mnie coraz większa cisza płynąca z chłonięcia naturalnych dźwięków otoczenia. Z górnych okien docierają już na dół odgłosy krzątających się tam osób.
W okołopołudniowym gwarze przewalających się tłumów można odnieść wrażenie, że istnieje tylko parterowa część schroniska z bufetem, huczącą, duszną stołówką i kilkoma zaśmieconymi stołami przy kosówce. Poza tym nie ma tu już nic, te góry i to schronisko jest tylko po to by docierający tu mogli wypić swoje piwo i biegając w kółko poszukać zakresu dla swoich komórek. Dosłownie i w przenośni.
Ale ta zagłuszana w południe część schroniska jest, żyje i ma swoje naturalne głosy, tylko dopiero w przedwieczornej ciszy jej dźwięki stają się słyszalne. Zwykle dopiero o takiej porze schodzę z gór. Czas stonki przeczekuję gdzieś wysoko. Zaszywam się pomiędzy głazami i oddzielony kosówką od hałasu na szlaku wchłaniam odgłosy ciszy. Ta cisza ma tak wiele różnych brzmień a statyczne obrazy w zmieniającym się świetle mają w sobie tyle dynamiki i ponadczasowej powagi.
Tego dnia jednak musiałem zejść do schroniska wcześniej. Konieczność przeprowadzenia trudnej rozmowy o bardzo osobistym charakterze zmusiła mnie do tego. Niezupełnie przypadkiem spotkaliśmy się poprzedniego dnia w tym miejscu i sam zaproponowałem czas i miejsce rozmowy. Neutralny, oderwany od codziennych spraw grunt dawał szansę złagodzenia brutalności słów, których nie można było w tej rozmowie ominąć.
Spotkanie właśnie się skończyło i zostałem w moim oknie sam. Moja herbata zupełnie wystygła i zamierzałem pójść po następną.
Od dłuższego czasu z sąsiedniego wykusza spoglądała w moja stronę mocno posiwiała kobieta. Było coś znajomego w tej twarzy, ale skupiony na trudnej rozmowie nie pozwoliłem sobie na wysiłek przypominania sobie. Bardzo się starałem, by wypowiadane wtedy słowa możliwie najmniej raniły.
Częściowo udało się w pogodnych i spokojnych słowach określić gdzie naprawdę leży problem i że żadne z nas nie jest temu winne. Trzeba tylko ocenić sytuację z możliwie małym zaangażowaniem emocji. Łatwo powiedzieć. To nie o moje emocje chodziło. Rozstaliśmy się jednak zachowując wzajemną sympatię. O to właśnie chodziło mi najbardziej.
Teraz starsza kobieta wychyliła się mocniej w moja stronę i przywoławszy mój wzrok spojrzeniem zapytała:
-Czy pański syn ma na imię Kuba?
-Tak.
-A nie byliście razem pięć lat temu...
-W Morskim Oku – dokończyłem, bo w ułamku sekundy przypomniałem sobie skąd ją znam. Obrazy przesuwały się w myślach z zawrotną szybkością. Bzdury gadam. Najpierw przecież spotkaliśmy się właśnie tu, na Hali.
-Nie nie, pierwszy raz spotkaliśmy się wtedy tu.
-Tak – potwierdziła i pogodny uśmiech rozjaśnił jej twarz – A co teraz robi Kuba?
-Właśnie wspina się w Kieżmarskiej. Trochę się wkurzam, bo właśnie z tą dziewczyną czekamy na jakiś telefon od niego. Ona tu już tydzień czeka. Ja przyszedłem wczoraj.
Wyraźnie pojęła, że wspomniana dziewczyna to moja rozmówczyni sprzed paru minut.
-Trochę słyszałam – uśmiechnęła się przepraszająco – nie wygląda to dobrze.
Nie miałem do niej żalu. W końcu to my rozmawialiśmy nie zwracając uwagi na otoczenie. Z tej odległości musiała słyszeć wszystko.
-To nie jej wina, ani tym bardziej moja. Ten huncwot po prostu głupieje w górach. Żal mi jej, ale i szkoda jej dla niego.
-Już wtedy było widać, że go bierze.
Tak było. Aż do jego matury omijałem skrzętnie Tatry. Po zdanych egzaminach na uczelnię przywiozłem go wreszcie tu. Zaraz pierwszego dnia wyszliśmy na Halę i zostawiwszy plecaki w sypialni poszliśmy na mały spacer. Doszliśmy tylko pod próg Zmarzłego Stawu. Zmęczeni całą nocą w pociągu i wtaszczeniem gratów leżeliśmy w popołudniowej ciszy. Wtedy usłyszałem głosy z Granatów.
Nie było wątpliwości. Jakiś zespół ciężko pracował w ścianie. Systematycznie przepatrywałem żleb za żlebem i wypatrzyłem ich. Pokazałem synowi kierunek i spokojnie zacząłem go obserwować. Po jego reakcji natychmiast wiedziałem, jak to się skończy. I rzeczywiście, zanim poszedł na pierwszy wykład na tej swojej uczelni, już był członkiem kandydatem Klubu Wysokogórskiego.
Tego samego dnia wieczorem przed schroniskiem na Hali długo rozmawialiśmy z trzema starszymi kobietami. Kuba z zachwytem opowiadał o widzianych taternikach. One trochę dopytywały. Już po kilku zdaniach wiedziałem, że kobiety są mocno zaawansowane w górskim rzemiośle. Dwie z pewnością wspinały się kiedyś. Na pewno znały się od co najmniej dwudziestu lat. I właśnie moja obecna rozmówczyni rzuciła wtedy niby bez związku, że zjadłaby dużą porcję sałatki.
-A gdzie dają? – Kuba spytał leniwie. Pewnie uważał marzenie kobiety za całkowicie nierealne. Ziewał zmęczony atrakcjami ostatniej doby.
-Tam – powiedziała bezbarwnym tonem i pokazała na widoczny na tle wieczornego nieba budynek na Kasprowym.
Poderwał się i samym wzrokiem mnie spytał. Błysk w oczach mówił wszystko.
-Półtorej godziny, żółtym szlakiem, tuptuś – odparłem nie dowierzając własnym przeczuciom.
-Idę.
-Nie wariuj, za dwie godziny będzie zupełnie ciemno.
-Zdążę.
Dociągnął sznurowadła i wystartował tak jak stał. Wrócił po niecałych dwóch godzinach ledwo łapiąc oddech. Przyniósł wtedy całą furę tej sałatki i starczyło dla całej naszej piątki zamiast kolacji. Nie miał wtedy zielonego pojęcia, że swoim zachowaniem potwierdził dobre predyspozycje psychiczne do zespołowego działania w górach. Zarówno ja, jak i moje rozmówczynie wiedzieliśmy dobrze, jak takie inklinacje zbadać i jak one mogą się rozwinąć. Niesamowite było jedynie to, że ten klasyczny wręcz eksperyment psychologiczny zrobiliśmy bez żadnych wcześniejszych uzgodnień.
.................
-A jak tam pani koleżanki? – spytałem przerywając wspomnienia.
-Są tu.
Oczywiście, za dwa dni piętnasty sierpnia. Ich czas. Rusinowa.
-Krysia przyszła dzisiaj i od obiadu śpi a Alina poszła jak zwykle, na świstaki. Nie ma jej od rana – kończyła wyjaśniać.
Te świstaki to była niesamowita historia. Alina namiętnie je fotografowała. Miała podobno kilka tysięcy własnych zdjęć tych zwierząt. Od ponad dwudziestu lat przyjeżdża w pierwszej połowie sierpnia w Tatry i fotografuje świstaki. Nawet nie wchodzi na żadne szczyty. Chodzi tylko po to by fotografować. Wyłącznie świstaki.
Wtedy, pięć lat temu po kilku dniach na Hali przenieśliśmy się do MOka. One też. Zupełnie przypadkowo znów nocowaliśmy w jednej sali. Wracając z Kubą z Wrót spotkaliśmy panią Alinę na płaśni pod Mnichem. Ze strasznie starą Leicą w ręce skradała się za skałą. Nadchodząc spłoszyliśmy obiekt jej polowania, ale nie miała pretensji. Siedzieliśmy potem w trójkę oparci o jeden wielki głaz. Przed sobą mieliśmy Mnicha. Z tego miejsca nie był wcale taki niebotyczny. Darek badał wzrokiem odległe ściany. Ja oglądałem jej zabytkowy aparat a ona zupełnie nie pytana i bez widocznego powodu zaczęła opowiadać:
-Mąż zginął na Mięguszu. Szliśmy razem. On prowadził. Odpadł, a ja nie utrzymałam go. Nawet szybko zdjęli mnie ze ściany. Od tamtego wypadku nie dotknęłam liny i nie zeszłam poza szlak. Boję się. Co roku tu przyjeżdżam. Podchodzę tak wysoko w górę, aż przychodzi strach. Dalej nie potrafię iść, więc zostaję i zaczynam fotografować. Wygląda na to, że fotografuję ze strachu.
Już wtedy pomyślałem, że ona przyjeżdża w góry nie dla zdjęć, ale właśnie po ten strach. Nie odważyłem się jednak na taką uwagę. Wszak nie dla dyskusji opowiedziała nam swoją historię.
-Pani Alina dalej fotografuje tą starą Leicą? – wróciłem do realiów.
-A jakże, właśnie tu idzie.
Nadchodziła rzeczywiście. Spokojny krok starszej pani nie pozwalał nawet przypuszczać, że każdy dzień jej górskich wędrówek wiedzie do obezwładniającej granicy strachu i z powrotem. Z błyszczącą chromami Leicą na piersiach wyglądała jak zadowolony z życia niemiecki turysta.
Podchodziła do mojej rozmówczyni i dopiero gdy się przedstawiłem, skojarzyła moją twarz.
-A jak tam Kuba?
-W porządku. Skończył studia. Teraz wspina się po słowackiej stronie.
-Wiedziałam, że będzie się wspinał.
-Krysia przyszła w południe i teraz śpi. Skoro jesteś, to pójdziemy po nią. Ona mówiła, że przyniosła jakieś ciasto. Uczcimy takie spotkanie po latach.
Nie byliśmy na ty, ale chyba dobrze zapamiętałem imię – Zofia. Ciągle mówiła o jedzeniu. Była szczupła, ale z pewnością lubiła zjeść. Wtedy w Morskim Oku też to było widoczne. Mój plecak transportowy stał oparty o łóżko. W otwartej dolnej kieszeni widoczny był spory zapas konserw. Kończyliśmy już pobyt i tych puszek mieliśmy w nadmiarze. Codziennie odkupywała od nas jakąś, choć też miała wystarczający zapas prowiantu. Dla żartu wyjmowałem za każdym razem wszystkie, by mogła sobie wybrać. Przepraszała za to nagabywanie, ale widziałem, że było to silniejsze od niej:
-Widzi pan ja zawsze byłam gruba. Jak zaczęłam się wspinać, instruktor powiedział mi że powinnam schudnąć. Taki instruktor jest na początku wszystkim – prawie bogiem. Kochałam się w nim i bardzo chciałam dobrze się wspinać. On oczywiście nic nie wiedział. Głupia byłam. Skończyło się anoreksją. Długo się leczyłam, ponad rok. Jak wyszłam ze szpitala, mój instruktor miał już żonę. I od tamtej pory ciągle chcę coś zjeść.
Teraz poszły po panią Krystynę i wiedziałem że potrwa to długo. Mogłem bez pośpiechu pójść pod prysznic.
Dziwne to były kobiety. Mieszkały każda w innej części kraju. Przejawiały nadzwyczajny poziom zażyłości, ale na pewno nie były spowinowacone. Przynajmniej w normalnym tego słowa znaczeniu. Bardzo już zaawansowane w latach, ale co roku przed odpustem na Rusinowej Polanie spotykały się w którymś z pobliskich schronisk i razem szły na to wyjątkowe nabożeństwo. Najtrudniej było poruszać się właśnie najstarszej z nich, pani Krystynie. Miała daleko zaawansowany ischias.
Przy poprzednim naszym spotkaniu zawsze było tak, że kiedy my wychodziliśmy w góry, one jeszcze spały. Bardzo uważaliśmy by ich nie obudzić. Tylko raz, w Morskim Oku, odpuściliśmy sobie bo lało od rana. Pospaliśmy dłużej. Obudziły mnie tłumione stękania.
Wtedy zobaczyłem z jakim trudem wstaje z łóżka pani Krystyna. Najpierw wysunęła się z łóżka na klęczki. Z tej pozycji dopiero unosiła tułów. Nie całkiem wyprostowana stawała na nogi. Wpół zgarbiona, z laską w ręku podchodziła do ściany i tam wreszcie całkiem się prostowała. Trwało to dobrych dziesięć minut
Udawałem że śpię, ale Kuba obudzony jej stękaniem, przyglądał się udręczonej kobiecie. Miał we wzroku pewnie więcej przerażenia niż ciekawości bo w głosie pani Krystyny usłyszałem tylko autoironię:
-Widzisz chłopcze, tak się kończą noce w kolebach. Jak już zaczniesz się wspinać, nigdy nie śpij na gołych skałach. Za młodu to nawet przyjemne, ale na starość wygląda kiepsko.
Kuba nic nie powiedział. Szybko wstał i wyszedł do toalety. Powlokła się za nim postukując laską. Panią Krystynę zawsze kojarzę z laską. Po śniadaniu poruszała się już sprawniej, ale zawsze wolno i jakby dostojnie.
Jak ona chodziła po górach? Nie miałem pojęcia. Nigdy nie spotkałem jej w drodze. Tego dnia, gdy widziałem jej wstawanie, był właśnie piętnasty sierpnia i trzy nasze znajome poszły z MOka na Rusinową Polanę. Wróciły późnym popołudniem zlane deszczem na wylot.
Nas, przy tak paskudnej pogodzie, nic nie było w stanie wygonić ze schroniska. Nawet ruskie pierogi u Poraja nie dawały wystarczającej motywacji. Przesiedzieliśmy tam cały dzień.
Teraz też ... wyszła z Kuźnic na Halę. Dla zdrowego osobnika to niezbyt wielki wyczyn, choć wielokrotnie widziałem zdychających na tej drodze osiłków. Bardzo wiele osób uważa swoje wyjście na Halę za ogromne osiągnięcie dowodzące ponadprzeciętnych ambicji turystycznych.
Jak to się ma do determinacji pani Krystyny? Przecież ona za dwa dni pójdzie stąd przez Gęsią Szyję na tą mszę. Dla zdrowego człowieka ponad trzy godziny marszu w jedną stronę! Czy mnie by się tak chciało?
Tak rozmyślając wszedłem do słabo zapełnionej jadalni. Ciche rozmowy tonęły w dużej przestrzeni. Wieczorem więcej posiłków pochodzi z własnych zapasów turystów niż ze schroniskowej kuchni. Na stołach pełno było najróżniejszych produktów, ale to właśnie stanowi szczególny koloryt wieczorów w schroniskowych jadalniach. Mimo tej różnorodności wyglądało schludnie. Nie było najmniejszego śladu po panującym tu w południe bałaganie. Na końcu sali ktoś cicho grał na gitarze.
Moje znajome siedziały w komplecie przy stole. Przywitałem się z panią Krystyną. Przez te pięć lat to ona postarzała się najbardziej. Miała naprawdę sędziwy wygląd. Tylko czerstwa twarz i jasne spojrzenie wskazywało na dużą jeszcze chęć do życia.
Na stole leżał duży kawał placka z jagodami. Pachniał domową kuchnią. W tym miejscu to był wyjątkowy rarytas.
-Skąd pani ma ten placek?
-A byłam tydzień u znajomej gaździny w Chochołowie i dała mi go na pożegnanie.
-I przyniosła go pani tu na górę... w plecaku?
-Ano. Sam nie chciał wejść.
Porozmawialiśmy sobie tego wieczora bardzo długo. Pękła przy tym jakaś butelka grzańca. Nad poczynaniami Kuby kiwały głowami, ale bez widocznej dezaprobaty. Mnie też jakby przeszła złość na szaleństwa i nieodpowiedzialność syna.
Rano poleciałem przez Zawrat do Piątki po szarlotkę babci Krzeptowskiej. Pół blachy tego specjału zapakowałem do plecaka i wróciłem po południu na Halę.
Na moim posłaniu w sypialni zastałem karteczkę przyciśniętą cukierkiem:
„Już nie czekam. Ucałowania i trochę słodkości. Anka” - dobra, rozumna Dziewczyna.
Znajome bezbłędnie rozpoznały pochodzenie ciasta, a kiedy spytały jak się tu znalazło - mogłem odpowiedzieć tylko:
-Samo nie chciało przyjść.
-Zupełnie jak tamta sałatka z Kasprowego – ależ miały pamięć te kobiety.

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt lut 19, 2013 10:42 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Bardzo takie osobiste(?) te opowiadania. od razu nasuwa sie pytanie i co dalej z synem. Wspina się dalej? Chyba musze wreszcie zdobyc te ksiażki. :D

Pewnie kiedys też bedę taką staruszką co tam o lasce do tego Murowanca( o ile emerytura pozwoli :? ) :D

Swego czasu nawet spotkałam taką jedna - z 70 moze miała może troszke wiecej. Mieszkanka Zakopanego wybrała sie na wycieczke do"piątki". Znalazłam ją odpoczywajaca (leżącą :shock: )na takim dużym połogim kamieniu niedaleko wodospadu i.... zrezygnowałam dla niej z wycieczki - tyle ciekawych rzeczy miała do powiedzenia o Zakopanym, jego mieszkańcach i okolicach. Spedziłysmy wtedy razem z pół dnia. Czasem warto sie zatrzymać. 8)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt lut 19, 2013 11:29 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
WILCZYCA napisał(a):
Bardzo takie osobiste(?) te opowiadania. od razu nasuwa sie pytanie i co dalej z synem. Wspina się dalej?

Fakt, osobiste... Uważam, że nie ma powodu, bym zmyślał, bo to zawsze wprowadza sztuczność do opowiadania. Zresztą, po co miałbym kłamać?
Umiejętnie zmyślać to mogą zawodowi pisarze, a ja jestem tylko gawędziarz... Relacjonuję i... nic więcej.
Kuba się wspinał bardzo intensywnie, a nawet "ostro". O mało nie rzucił studiów dla zawodowego alpinizmu...
Potem poznał synową... zresztą na "sznurku", odpuścił z ostrości i wspinał się już tylko ze mną - jest kilka opowiadań o naszych wspólnych drogach...
Teraz on ma trójkę dzieci, a ja wnuków i właśnie mamy wspinaczkowy antrakt: on pierwszy, a ja drugi.
Jak w dym wrócimy do wspinaczki, gdy pierwszy w wnuków będzie się nadawał pod... "Granat".
To już tylko kilka lat... Już najstarszy jeździ z nami do Rzędkowic i Podlesic i się trochę "drapie".
WILCZYCA napisał(a):
Swego czasu nawet spotkałam taką jedna - z 70 moze miała może troszke wiecej.

A to jest temat na zupełnie osobną dyskusję, bo góry to jedno, a spotykani tam ludzie to niewyobrażalna wręcz przestrzeń przygody, którą możemy wraz z nimi przeżyć, albo... ominąć dosłownie o krok, albo o... uśmiech.
Wszystko zależy od tego, jakie mamy szczęście do spotkań i czy jesteśmy akurat wtedy wystarczająco otwarci na innych?
Kto wie, czy w tym nie tkwi co najmniej połowa atrakcyjności gór?
Nie wszyscy łażą po górach?
Te strome ścieżki i inne określone niewygody dość skutecznie selekcjonują... odsiewają...
Nie tylko pozytywnie, to fakt, ale... i tak warto!

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 8:38 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Zygmunt Skibicki napisał(a):
jeździ z nami do Rzędkowic i Podlesic


To juz bedzie całkowity off top ale musze spytać: co sądzisz (sądzicie) na temat tego co zrobiono z Górą Zborów w ostatnich latach :?
Kto bywał tam wcześniej wie o co chodzi.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 9:08 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
WILCZYCA napisał(a):
Zygmunt Skibicki napisał(a):
jeździ z nami do Rzędkowic i Podlesic


To juz bedzie całkowity off top ale musze spytać: co sądzisz (sądzicie) na temat tego co zrobiono z Górą Zborów w ostatnich latach :?
Kto bywał tam wcześniej wie o co chodzi.

Wiesz, natrafiłem u Klemensiewicza na jasną, nie budzącą wątpliwości wzmiankę, że on i jemu współcześni też tam jeździli ćwiczyć się w skalnej robocie - bagatela: 100 lat temu!
Myślę, że dopóki tam nie wjadą ciężkie maszyny budowlane, zniszczyć teko skałkowego parku się nie da. Aczkolwiek... trochę szkoda.
Widziałem, jak tam wielki śnieg obłamywał tysiące koron drzew w jeden dzień i także mi było żal.

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 9:12 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Właściwie niewtajemniczonym wyjaśnię. Podlesice to miejsce w którym zaczynało przygode ze skałą kilka pokolen wspinaczy jak również powiedzmy zaawansowanych turystów. Miejsce było niezwykle urokliwe. Przepiekne polanki w lesie tzw. "półpiętro" Tudziez wyzej połozone tereny blizej Wielbłąda czy Głowy Cukru - noclegi pod "Kajakiem" czy "Okrętem" stwarzały niepowtarzalną atmosfere do której chciało sie wracać.
Nie podobało sie to ochronie przyrody. Najpierw wzięto sie za półpiętro. Argumentem koronnym była ochrona lasu przed ewentualnym spaleniem. Pomimo że ludzie z ogromnym poswieceniem wnosili na góre hektolitry wody i piwa :wink: w celu zalewania dogasających ognisk mozliwośc pożaru była wszak ogroma. Po kilku latach walki dopięto swego. Polana najpierw wyludniła sie a później zarosła dzikim chaszczem. W tym czasie wyremontował sie "Ostaniec" i powstało nowoczesne jak na polskie mozliwośći pole namiotowe z niezłym zapleczem.
Pare lat temu grupa młodych ludzi zauroczona zapewnie zdjeciami terenu z lat 50tych (posiadam album) postanowiła zintensyikowac akcje rarowania skał przed naporem wdzierajacego sie na nie lasu :wink: i wycieła rosnące dookoła skał lasy w tak zwany pień zapominając o karczowaniu dzieki czemu mnie osobiście krajobraz kojarzył się z kleską po orkanie i inwazji kornika na podtatrzu słowackim.
W pełni zadowoleni ze swojej pomysłowości działacze załozyli tam rezerwat przyrody i wprowadzili opłaty za wejścia :shock:
I co ciekawe wiele osób jest zadowolonych z powyższego stanu rzeczy z ciekawości chciałam wiec zapytac jak wy to odbieracie. Oczywiscie pytanie do bywalców.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 10:17 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
WILCZYCA napisał(a):
Podlesice to miejsce w którym zaczynało przygode ze skałą kilka pokolen wspinaczy jak również powiedzmy zaawansowanych turystów.

No... tak mniej więcej od początku taternictwa, aż po dzisiejsze czasy, czyli wszyscy polscy wspinacze tam co najmniej bywali i... tyrali.
WILCZYCA napisał(a):
Pare lat temu grupa młodych ludzi zauroczona zapewnie zdjeciami terenu z lat 50tych (posiadam album) postanowiła zintensyikowac akcje rarowania skał przed naporem wdzierajacego sie na nie lasu :wink: i wycieła rosnące dookoła skał lasy w tak zwany pień zapominając o karczowaniu dzieki czemu mnie osobiście krajobraz kojarzył się z kleską po orkanie i inwazji kornika na podtatrzu słowackim.

Głowy nie dam, czy każde z tych wyciętych drzew, ale zapewniam, że kolosalna większość, to właśnie były kikuty po obłamanych śniegiem koronach. Byłem, widziałem i nie dam sobie niczego pompować do głowy.
A co mieli robić? Szczepić okulizakami gałązki na poukręcanych pniakach?
Z drugiej strony kopać wykroty w takiej bliskości czort wie, jak zagłębionych skał?
No nie wiem... Ja bym tak od razu zdechłych psów na "wycinkarzach" nie wieszał.
Powiem tak: da się tam wspinać?
Jak się da, to ekstra i... należy!
W przeciwieństwie! :?

Jeszcze jedno...
Chyba wolę obecny stan niż dawniejsze odymione wszystkie sklepienia pieczar plus wory nie wyniesionych śmieci poutykane po kątach.
I chyba jednak mniej tam teraz śmierdzi...

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Ostatnio edytowano Śr lut 20, 2013 10:42 pm przez Zygmunt Skibicki, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 10:33 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Zygmunt Skibicki napisał(a):
to właśnie były kikuty po obłamanych śniegiem koronach. Byłem, widziałem


Po tej szadzi? Cały teren od Młynarza w dół dookoła skał i akurat w okolicy skał był połamany?

Pytam bo nie byłam w tamtym roku widziałam tylko efekty. (a do tego miejsca mam stosunek sentymentalny - od wielu lat nie bawie sie we wspinanie ale czasem bywałam tam turystycznie i moje odczucia sa takie że o ile kiedyś była to urokliwa "perełka"regionu to przynajmniej 3 lata temu wygladała jak po wojnie)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 10:45 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
WILCZYCA napisał(a):
Po tej szadzi? Cały teren od Młynarza w dół dookoła skał i akurat w okolicy skał był połamany?

Jeśli to nazywasz szadzią...
No właśnie! Całe te śniegołomy nastąpiły jakieś cztery lata temu i uwierz mi, to nie była szadź.

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 10:45 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
Zygmunt Skibicki napisał(a):
śmieci poutykane po kątach

Śmieci to sie stamtąd zabierało po przypadkowych turystach. Nasze środowisko bardzo dbało żeby nic tam nie zostawiać.

A gdzie nocowaliście?


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 10:49 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
WILCZYCA napisał(a):
Śmieci to sie stamtąd zabierało po przypadkowych turystach. Nasze środowisko bardzo dbało żeby nic tam nie zostawiać.

Zauważyłaś, że piszesz wszystko w czasie dokonanym, ale bardzo... przeszłym?
Dzisiaj takie zachowania nie dają najmniejszych szans sprostania potrzebom... niestety.
WILCZYCA napisał(a):
A gdzie nocowaliście?

Mamy zaprzyjaźnioną... obłaskawioną gospodynię w Rzędkowicach, więc nigdy nie nocowaliśmy w skałkach.
To znaczy, ja nie nocowałem.
Kuba ponoć raz czy dwa w okresie studenckim tam biwakował, ale chyba nie najlepiej to wspomina, bo teraz zawsze wali jak w dym do "naszej Pani".

Wiesz... klimat klimatem, noc pod gwiazdami i te rzeczy, ale po całym dniu wspinaczki trzeba się porządnie wykąpać, a rano uwolnić od nie strawionego pożywienia.
Kolebanctwo to też już zdecydowanie archaiczny nawyk.

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Ostatnio edytowano Śr lut 20, 2013 11:08 pm przez Zygmunt Skibicki, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr lut 20, 2013 11:02 pm 
Stracony

Dołączył(a): Wt sie 07, 2012 8:56 pm
Posty: 4266
Lokalizacja: Łódź
No to juz "se ne wrati" Mysmy juz później -z czasem człowiekowi zachciewa sie wygód -sypiali w takim domu gdzie babka bilard miała na dole nie pamietam nazwiska, niedaleko Stachowej po przeciwnej stronie ulicy. Ale w Rzędkowicach początkowo to pod Okiennikiem tylko wode trzeba było tachać, od Architekta, no i te kąpiele u Stachowej. Ale właśnie dla tych wieczornych ognisk sie tam sypiało (finansowe kwestie pominąwszy)

Inna rzecz że nadmiaru kwater to w tamtym okresie nie było żeby nie powiedzieś że wcale... :?
"Kolebnictwo" moze tak ale "namiotowanie"? :lol:


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt lut 26, 2013 9:48 am 
Kombatant

Dołączył(a): N maja 04, 2008 2:55 pm
Posty: 371
Lokalizacja: Łódź
Tak mi trochę zapachniało tu namokłym... konopiem i nieco olejem lnianym.
Bo nie zawsze się chodziło na w ogóle nie pachnących syntetykach...

_________________
Na świecie nie ma miejsc nieciekawych,
Natomiast ludzie... owszem, są.
http://www.turystyka.skibicki.pl


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 107 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3, 4

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 11 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
POWERED_BY
Polityka prywatności i ciasteczka
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL