Już pierwszy krok przekonał mnie, że wycie wiatru, które całą noc nie dawało mi spać to nie złudzenie. Wiało tak, że ledwie stałem na nogach. Wolałem nie myśleć co będzie, kiedy wyjdę zza osłaniającej mnie ściany. Jakaś siła postawiła świat na boku, słaby snop elektrycznego światła wyrywał z ciemności masy śniegu pędzące poziomo - jakby grawitacja nie istniała - i znikające gdzieś w niebycie. Tak musi wyglądać koniec świata. Ten gorszy koniec, na lepszym jest przynajmniej ciepło. Chciałem zawrócić, ale wiedziałem, że nie mogę. Kończyła się żywność i to był ostatni moment na wyjście, pogoda nie mogła mnie zatrzymać.
Może jednak zaczekam na słońce, będzie łatwiej... Nie, wiem że nie mogę. Jeśli nie wyruszę teraz - nie zdążę wrócić. Idę sam, nikt inny nie znalazł motywacji do wygrzebania się z ciepłego legowiska. Kilka głębokich oddechów i ruszam.
Wiatr atakuje z niewyobrażalną siłą próbując mnie zatrzymać, na szczęście na tych kilku krokach w dół od wyjścia mogę skorzystać z poręczy, inaczej chyba nie dałbym rady. Niestety ta pomoc szybko się kończy i dalej muszę się przedzierać zdany tylko na własne siły i orientację. A sił ubywa szybko. Z każdym krokiem trudniej wyciągać nogi z kopnego śniegu, lód mieciony wiatrem siecze po twarzy, widoczność nie przekracza kilku metrów. Teoretycznie kilku metrów - w praktyce nie jestem w stanie podnieść głowy, żeby zobaczyć coś więcej niż własne buty.
Mimo wszystko dystans dzielący mnie od celu powoli, ale systematycznie maleje. Myślę tylko o jednym - lewa noga, prawa noga, lewa... Nagle z otępienia wyrywa mnie łoskot - tuż przede mną przewaliła się masa kilkudziesięciu ton, później jeszcze raz i jeszcze... A podobno o tej porze jeszcze powinien być spokój... Wsłuchuję się w ciemność, czekam na chwilę ciszy. Przecież i tak nic nie zobaczę. Może teraz? Nie, jeszcze nie...
Ruszam szybkim krokiem, żeby jak najszybciej przejść niebezpieczny odcinek. Mogę iść szybko, bo jest wymieciony do czysta, nie zapadam się w śniegu. Tak szybko, że po chwili lecę w dół. Uderzam o coś twardego i zatrzymuję się. Ciemność. Śnieg jest wszędzie, za kołnierzem, w oczach, w uszach, w gębie... Gdzieś zgubiłem czapkę, dobrze, że mam kaptur, inaczej byłoby kiepsko. Dobrze, że tu przynajmniej nie wieje. Lewa noga boli jak diabli, próbuję nią poruszyć - jest cała.
Wygrzebuję się z trudem, znów wystawiam się na uderzenia wiatru, ale jest już łatwiej. Wprawdzie nadal wpadam w zaspy, nadal wieje, ale wiem, że cel jest już blisko. Coraz bliżej. Wiem, muszę jeszcze wrócić, ale wiatr będę miał z tyłu i będzie widniej - na wschodzie już zaczyna majaczyć blada poświata.
Jeszcze kilka kroków i jestem u celu. W kieszeni kurtki szukam tego, co tam schowałem przed wyruszeniem. Małej karteczki, którą dała mi żona. Pięć bułek, chleb i mleko. Płacę, dziękuję i wychodzę. Jeszcze tylko muszę z powrotem przejść przez E7, przekopać się przez zaspy na drodze starając się drugi raz nie wpaść do rowu, oblodzone schody i jestem w domu. Śniadanko i do pracy.
Zdążyłem.
|