Tym razem startujemy z Łodzi - posiłki szczecińskie odbieramy z dworca PKP i jedziemy do... Manufaktury. Zakupy trza zrobić. Po zakupach okazuje się, że bagażnik Mercedesa jednak nie jest taki duży, ale na szczęście dziewczyny to nie grubasy i nadwyżka zmieści się na kanapie. Przed wieczorem uderzamy na południe - ruch niewielki, my wypoczęci, droga mija szybko i po krótkiej drzemce gdzieś pod Grazem już w niedzielę rano przekraczamy włoską granicę(?) gdzieś w Val Pusteria (Pustertal). Dokoła piękne widoki, zwłaszcza te chmurki przesłaniające szczyty. Niestety chmurki szybko się "konkretyzują" w deszcz, zaglądamy do Misuriny (wjazd do Rifugio Auronzo pod Tre Cime 20e, parking na dole 8e/dobę, autobus 3e od osoby) i szybko spadamy do Cortiny d’Ampezzo - tu będzie nasza baza przez najbliższe dwa tygodnie. Camping po sezonie pustawy (4 osoby, namiot, samochód 29e/dobę, ładowanie baterii 2e, ale w łazience są darmowe gniazdka, kieliszek grappy 2,5e) ale bardzo przyjemny. W sam raz na nocleg "sanitarny" po kilku dniach w plenerze.
Na pierwszy ogień bierzemy ferratę Ivano Dibbona (najłatwiejsza opisana u Sombardiera). Start z parkingu przy Rifugio (tylko z nazwy - hotel z knajpą przy szosie) Ospitale, podejście, kolejka (8,30e od osoby), zejście z zachodem słońca w piętrze kosówek, las nocą - co tu dużo mówić - PKP. Sama ferrata raczej nudna, jedna zerwana lina, kilka odcinków kruszyzny bez ubezpieczeń, sławny (z clifhangera) mostek, ruiny, trudność coś jak Orla za Granatami tylko dużo dłużej - jednym słowem nie o to nam chodziło. Za to widoki przednie.
Śpimy oczywiście na parkingu. Rano okazuje się, że dwa wieczory z zapalonym światłem wewnątrz i w bagażniku to za dużo dla akumulatora, sześciu garów nie obróci. Elektryk z matką przyjechał po godzinie, zrobił swoje (za 30e) i pojechał a my udaliśmy się pod prysznic. Niewątpliwym plusem "posezonu" jest otwarcie wielu dróg dojazdowych do schronisk, którymi latem trzeba się telepać na piechotę. Dzięki temu parkujemy mesia pod samym wodospadem przy Rifugio Ra Stua (silnika nie można zgasić, bo nie zapali a automat nawet z górki na popych nie załapie) i heja z ręczniczkami. Niestety nie mogliśmy znaleźć automatu wrzutowego i z ciepłej wody nici. Ale nic to - twardym trza być.
Po zakupach w mieście (wino po 2e) jedziemy na przełęcz Tre Croci (trzy krzyże) gdzie na karimatkach "kątemplujemy" widoczki. Wina brakło. Nocleg oczywiście na parkingu - dziewczyny ponownie rozbijają swoją "trzysekundówkę" w mokrych chaszczach a my na asfalcie, po dniu w słońcu pięknie grzeje od spodu - trzeba się wyspać przed dwudniówką.
Rano (he, he - rano to jest szósta, nie dziesiąta) pakujemy wory na grzbiety i w górę - czeka nas obejście Sorapiss, kombinacja dwóch ferrat i kilku szlaków deptanych z dwoma bivacco i jednym schroniskiem na trasie. Pierwszy odcinek do Rifugio Vandelli jest łatwy, na kilku półkach poręczówki w które oczywiście się wpinamy, po drodze tankujemy wodę z potoku na dwa dni - na trasie jest tylko jeden strumyk i to pod koniec. W schronisku po piwku (styl broalpejski się kłania) i do góry, szukać ferraty.
Ferrata powitała nas zardzewiałymi drabinami, później były trawersiki po półkach szerokości od 5 do 55cm z ubezpieczeniem lub bez i nietrudne ścianki bez przewieszek oraz węższe i szersze kominki. Niby nic trudnego, ale wory na plecach "trochę" przeszkadzały. Po kilku kryzysach nastroje w ekipie się poprawiły i pewnie takie by pozostały, gdyby nie rzut okiem za plecy - nad granią czarne chmury a my mamy przejść na drugą stronę. Pełni "nowych sił" przebiegliśmy końcówkę ściany i deszcz zaczął padać dopiero na zejściu do sąsiedniej doliny. Gliniasta ścieżka puszczona zakosami po stromym trawiastym zboczu podciętym 300m ścianą w deszczu to coś pięknego. Nawet tęcza nie poprawia humoru. Na koniec dwie krótkie mokre ścianki do zejścia i kawałek piargu doprowadzają nas do Bivacco Comici.
Do dziś nie wiem, jak oni mieszczą 9 łóżek, stół i dwie ławki na powierzchni 2x3m, ale mieszczą. Są jeszcze drzwi (dzielone na pół jak w stajni) i trzy okna - jedno się otwiera. No i burza na zewnątrz, a my w blaszance. Walnie, nie walnie... Przynajmniej skarpetki powieszone na zewnątrz wyprało. Rano (he, he, rano to jest...) idziemy dalej. Wody zostało niewiele.
Drugi dzień to Sentiero Minazio. Sentiero (ścieżka) to właściwe słowo, bo to na pewno nie ferrata, choć było kilka poręczy a w Tatrach chyba by się posrali ze strachu robiąc tam szlak. Idzie się trochę w górę, trochę w dół, większość płasko, po prawej ściana w górę, po lewej w dół. 800m w dół. No i słońce - wystawa południowo-wschodnia, później południowa a woda się kończy. Moczymy się w każdej kałuży, z jednego cieku nawet napełniłem hydrobag i butelkę (3l wody w pół godziny).
Podejście po piargach w Fond De Ruseco jest wredne, ale w Bivacco Slataper jesteśmy o 16-tej. Jeszcze mały rekonesans na przełęcz (żeby tam dojść trzeba zrobić krok - jakiś metr nad szczeliną a łańcucha nie ma), kolacja i lulu. No nie lulu, bo przyszli goście - dwóch młodych Szkotów w śmierdzących skarpetach. To pierwsi ludzie, których widzimy od dwóch dni. Slataper jest zdewastowany - są tylko 4 materace na trzech łóżkach, mój leży na stole, więc reprezentacja Szkocji ląduje na glebie.
Rano (he, he, rano...) idziemy dalej. Do przełęczy jak wczoraj i w dół piękna ferratka 1700m nad miasteczkiem na dnie doliny, dalej już Sentiero po półkach. Przy wodzie spotykamy Rodaka - idzie z przeciwnej strony i coś mówi o nadchodzącej burzy. Jaka burza? Przecież była wczoraj! Idziemy dalej, kolejny wodospad - już większy, picie, mycie i... robi się ciemno. No tak, burza a my właśnie idziemy pod górę. Na szczęście skupiła się po drugiej stronie grani Ponta Negra, nas zlało dopiero na zejściu do jeziora.
Przed schroniskiem suche ciuchy i na papu. Spaghetti z bro jest całkiem OK. Na pożegnanie jednoosobowa obsługa poczęstowała nas grappą, później znów zaczęło padać, więc wróciliśmy spróbować innych smaków... Skończyło się na tym, że w czwórkę narąbaliśmy się jak norki za 5 euro a na zejściu w deszczu nikt nawet nie szukał lonży przy poręczówkach. Samochód, kolacja, namiot na parkingu i lulu.
Rano okazało się, że dalej jest mokro, w dodatku sobota - jak łykent to łykent, do roboty nie idziemy. Camping, pranie, mycie, suszenie. No i znaleźliśmy Kangura. Taki supermarket z normalnymi cenami - prawie jak u nas. Wieczorem suszymy się przy brule (z akcentem na e), a rano dalej jest mokro. Ponieważ dziewczyny odmawiają współpracy (w Bieszczadach już były, nie muszą moknąć w Dolomitach) wciągamy z Michasiem texy i w górę, nad chmury.
Jedziemy do Rifugio Dibona pod Tofanami. Zimno i mokro, więc wchodzimy na grappę (jagodowa - chyba najlepsza jaką spotkaliśmy), wory na plecy i zakosami do góry. Na dojściu do Rifugio Pomedes słyszymy nagle dzień dobry. Pracują tu dwie Polki, szykują schronisko do zamknięcia po sezonie, właściciel-brudas wywala śmieci z tarasu prosto na stok, za budynkiem ślady po paleniu co większych odpadów - syf jak na wysypisku. Chmury co chwila się rozstępują, później znów niczego nie widać, popasamy na tarasie schroniska i walimy foty. Jako że pogoda się nie zmienia postanawiamy podejść do początku ferraty Giuseppe Olivieri. Przy tablicy zmiana decyzji - podejdziemy kawałek, żeby zobaczyć co jest za zakrętem, później jest kolejny zakręt, półka, ścianka, kominek... W pewnym momencie chmury się rozchodzą i widać schronisko, a przy nim parking z Mercedesem. O kuba, ale nas poniosło! Niestety śnieg wali coraz mocniej, przed nami widać coś jakby szczyt, na zegarku 16-ta, trzeba wracać. A lina w bagażniku. Krótko mówiąc zeszliśmy z jednym jedynym lotem, sprzęt zadziałał, ale z liną byłoby dużo szybciej i bezpieczniej.
W poniedziałek wracamy dokończyć porachunki - tym razem w pełnym składzie, dziewczyny idą na ferratę Lipella na Tofana de Rozes (11 u Sombardiera - opisuje od najłatwiejszej) a my tam gdzie wczoraj (23 w tym samym przewodniku), tym razem wcześniej, z liną i butami. Przed nami idzie trzech - przewodnik z dwoma Australijczykami, dochodzimy ich pod ścianą i idziemy pierwsi. Tempo mamy dużo lepsze niż wczoraj, drogi szybko ubywa i po niecałych dwóch godzinach wiemy już, że wczorajszy "szczyt" jest w połowie grani. A grań bardzo zacna, dużo powietrza wokoło, czasem nawet za dużo. Piękna trasa. Kilka przewieszek z mizernymi stopniami, jedna prawie bez chwytów, w łatwiejszym terenie przerwy w poręczach a luft naokoło. Widoki jak marzenie, Tofana de Rozes ciągle siedzi w chmurze - a razem z nią Miśka i Cwaniak. A wybrały łatwiejszą trasę - u nas słonko, tam lód i mgła. Zaraz za nami idzie jeden z Australijczyków, drugiego przewodnik ciągnie na linie (to jego pierwszy raz w górach - chyba nie słyszał o stopniowaniu trudności). Na szczycie Punta Anna foto, papu i schodzimy - śnieg zaczyna sypać jak wczoraj. Ekipa z antypodów pominęła papu i są przed nami. Kawałek ferraty, zejście na piarg ciągnący się od Bus de Tofana i na dół. 400m przewyższenia po dzikim piargu - bezcenne. Każdy krok to minimum pół metra zjazdu, w 30 minut jesteśmy na zakosach szlaku w dolinie. Buty i spodnie wyglądają jak po wizycie w piekarni a śnieg sypie coraz mocniej. Przy samochodzie rozbijamy kuchnię polową, papu, wymiana maili z Timothym (oni są na naszych fotach, a my na ich filmie, jak w listopadzie wrócą do domu to się wymienimy) - a dziewczyn nie widać. Wróciły o 19-tej, bez szczytu ale w jednym kawałku. Ponoć było ciekawie, droga mikstowa bez raków i dziabek.
Na nocleg jedziemy w stronę Cinque Torri. Droga wąska, serpentyny, stromo (na znaku było 17%), nie ma gdzie zawrócić więc zatrzymujemy się dopiero przed łańcuchem z kłódką (szyfr 5217 - jakby ktoś chciał skorzystać). Rifugio Cinque Torri (22e/osobę, śniadanie 8e, ciepła woda 3e za 4 minuty) stoi w pięknym miejscu i jest dostępne samochodem (poza sezonem 1-20 sierpnia), ponadto posiada polską obsługę i nędzną grappę. Logujemy się z Michasiem w ostatnim wolnym pokoju (3 łóżka ze stertą pościeli, standard hotelowy, brak ogrzewania), dziewczyny oszczędzają w samochodzie na parkingu. Wschód słońca za chmurami powala - takiego jeszcze nie widziałem.
Cały dzień spędzamy w skałach. Jest tego trochę. Większość ludzi chodzi z przewodnikiem (tak - na wspin z przewodnikiem, za 230/dzień od osoby), oprócz nas widzimy może 2-3 normalne zespoły, w tym trójkę Czechów (ojciec, matka i syn) z naszego schroniska - śpią pod dachem, papu gotują przy samochodzie, w ścianie idzie im pięknie, widać, że dużo się razem wspinają. Po zejściu w planie był zjazd do miasta na zakupy lecz zrobiło się późno więc te kilkanaście kilometrów serpentyn pogoniłem tak, że po zatrzymaniu ogarnął nas smród palonych klocków a kilka razy podobno (nie oglądałem się) miałem szansę zaliczyć mycie głowy - z tyłu było już zielono. Ale do sklepu zdążyliśmy.
Na noc zaparkowaliśmy przy szosie, przy skręcie do schroniska stoją dwie ławeczki. Tradycyjnie gotujemy pastę (0,58e) z sosem ze słoika (0,80e) wzbogaconym oliwą i czosnkiem, do tego po pół kubeczka grappy, później drugie pół, trzecie... W końcu zanosi się na mróz. Rozbijamy namiot (dziewczynom spodobało się spanie w samochodzie albo boją się mandatu za camping) i nagle jakiś samochód hamuje i zaczyna do nas cofać. Karabinieri? Guardia di Parco? Nie, to Rodacy z Marabutem, też szukają miejsca a nocleg. Nad ranem grappa przestaje działać i robi się zimno. Wszystko pokryte szronem. Rodacy szybko się pakują i jadą pod Tofany - swędzi ich Olivieri, a my tradycyjnie się grzebiemy, na zwijaniu namiotu zastaje nas strażnik parkowy.
Camping verboten! No ale my przecież wcale tu nie spaliśmy tylko namiot jest mokry i rozłożyliśmy go na słońcu do wysuszenia. Udaje, że kupił bajkę, śmieje się i jedzie dalej. A my do góry, na kolejną Torre.
Wieczorem jedziemy na przełęcz Falzarego, parkujemy przy da Strobel i idziemy na rekonesans w kierunku Torri de Falzarego. Po drodze fajna polanka pod namiot, wracamy na parking na papu i... w szybkim tempie przemieszczamy się niżej, na parking przy wjeździe do doliny Travenanzes, tu już stoją dwa namioty - Niemcy i Czesi. A dlaczego tak? Coś chodziło po lesie i ryczało. Jak rozbiliśmy namiot niżej też zaczęło ryczeć, a w nocy ryczało całkiem blisko. No i Czesi też ryczeli. Chyba do 2-giej w nocy. Za to o 6:10 podjechał samochód, trzasnęły drzwi i padło:
-
Morgen!.Guardia di Parco, camping verboten!
Na co zgodny chór zaspanych głosów odparł
-
Morgen. Ja, ja, naturliś. Ofkors, łi noł.
Guardia wróciła po 10 minutach i widząc zwijane namioty pomachała nam wesoło.
My wracamy pod da Strobel, to taka niepozorna knajpa przy szosie z dobrą kawą i wspinaczkowym wystrojem - na ścianach wiszą stare karabinki, haki, ławeczki. Strobel to wspinacz z dawnych czasów, chyba pierwszy właściciel lokalu. A przy barze wisi zdjęcie ściany Col Dei Bos z wyrysowaną nową ferratą na szczyt, której jeszcze nie ma w przewodnikach, za to nowiutkie stalówki błyszczą się z daleka. My idziemy na Torre Picola de Falzarego, droga łatwa tylko mocno pokręcona, co chwilę zespoły z przewodnikami, goście wszelkimi sposobami starają się skierować nas gdzieś na boki i choć schemat jest jasny - idziemy kominem (a jest jeden komin) to każdy kolejny gajd wskazuje nam inny kierunek, bo
not this way, this is very difficult i z dwoma moherami uwieszonymi na linie ładuje się w ten
difficult komin. Droga piękna, słonko grzeje, 150m niżej pod ścianą w ruinach szpitala z pierwszej wojny opalają się turystki a my walczymy ze schematem. To jest to, co musimy podciągnąć - za dużo czasu tracimy na szukanie drogi. W końcu wreszcie lądujemy po drugiej stronie Małej Turni, zejście przełęczą (czy raczej wąwozem między pionowymi ścianami zasłanym blokami wielkości toitoia dla niepełnosprawnych), dalej pięknie urzeźbioną pionową dwójkową ścianką - tydzień temu pewnie szukałbym liny do zjazdu - i lądujemy przy samochodzie. Wracamy do cywilizacji.
To by było wszystko z działalności górskiej, dodam tylko, że minusem posezonu jest zamknięcie większości pensjonatów, dzięki czemu teraz mogę robić z przewodnika po Cortinie (godzinę szukaliśmy czynnej kwatery - Panie chciały się wygrzać przed drogą) a nocleg w hotelu ze śniadaniem to 40e/osobę (nie tak dużo, skoro w schronisku 22e+8e za śniadanie plus ciepła woda pewnie kilka razy po 3e). No i w Cortinie przy głównym deptaku jest Hotel Royal - pyszna kawa w normalnej cenie (espersso 1e, doppio 2e) i super lody (6-7e) z polską obsługą, dziewczyna z Suwałk siedzi tam od dwóch lat. Cały wyjazd kosztował nas do 300 euro od sztuki licząc z paliwem, winietami i jedzeniem zabranym z Polski (a jeszcze zostało na 2 dni, można było przedłużyć pobyt bez zwiększania kosztów), w tym prawie stówka to prezenty w płynie kupione przed powrotem. Spróbujcie jechać w Tatry na dwa tygodnie i zmieścić się w takiej cenie.
Zdjęcia w relacji są mojego autorstwa, poza pierwszym pakietem z pakowania (made by Michaś).
Więcej fotek trzepał Cwaniak, a zwłaszcza Michaś - pozostaje czekać na prezentację.
edit: martwe linki, sporo ich tu było — wszystkie zdjęcia są dostępne
TUTAJ.