Miała być krew, pot, łzy, śnieg po pas i wizja śmierci w ciemności z wyczerpania, była lajtowa droga po śniegu w pełnym blasku księżyca, a najbardziej nerwowo to chyba było w Nowym Sączu, kiedy kierowca najpierw wysadził nas nie na tym dworcu co trzeba, a potem z właściwego dworca tuż sprzed nosa odjechały nam dwa autobusy do Rytra, a potem (wyobraźcie sobie nasze zdenerwowanie) dłuższy czas szukaliśmy jakiejkolwiek otwartej knajpy, żeby przeczekać do następnego autobusu.
Dobrze, że tuż przed szczytem udało nam się z Kubą zgubić na chwil kilka, bo w ogóle byłoby za spokojnie.
Relacja później, dzisiaj tylko zdjęcia w ilości nikczemnej.
Generalnie - kolejny wschód słońca odznaczony na liście.
Tatry z oddali:
Co ja tu?... a taaaa, przecież miał być wschód słońca... no dobra:
E tam wschód, to ciekawsze... coś tam błyszczy z dala, czyżby jakieś raki na obuwiu sportowym?
Obowiązkowo - (cokolwiek wymęczony) lans.
Potem już tylko zejście z wieży i grzmotnięcie łyka orzechówki.. i idziemy dalej.