Dzień 4 wtorek czyli nareszcie coś.
Masyw Marmolady, szczyt Punta Pena 3342m to nasz dzisiejszy cel, "atak" nastąpi z północy znad jeziora Fedaia.
Ruszamy około 7.00. Nie ma sensu wcześniej, bo „trzyma” nas czas uruchamiania wyciągu do Rif. Pian dei Fiacconi. Po niezliczonych „tornantach” (zakręt 180° na serpentynie) przez doliny i przełęcze meldujemy się nad jeziorem, a właściwie zalewem.
W miarę punktualnie czyli parę minut po 9.00 wyjeżdżamy w górę w dwuosobowych koszach na 2600. Wjazd góra - dół tylko 8€.
W czasie jazdy ↓
Teraz zejście niżej w kierunku zachodnim by obejść północne ramię i na lodowiec. Raki spoczywają w plecakach. Lód pokryty warstwą nadtopionego, tegorocznego śniegu z wyraźnie wydeptaną ścieżką wydaje się być łatwym spacerem. I jest. Technicznie, jednak upierdliwość podejścia rośnie wprost proporcjonalnie do każdego przebytego metra. Idzie mi nieźle, nawet lubię wyprzedzać, będzie okazja dłużej odpocząć na przełęczy. Nasza grupa rozciąga się na prawie pół lodowca.
Jakaś obca, chyba Niemka wpada w płacz, towarzysze uspokajają ją, coś pokazując wprzód, że niby niedaleko? Co ona oczu nie ma? Spotkamy ją potem na szczycie. Brawo dla tej pani.
Końcówka podejścia ferrata, częściowo pod śniegiem, stromo, ślisko, wreszcie można się chwycić linki. Wspólnie z kolegą V osiągam przełęcz Marmolada. Mamy dłuższą przerwę, ubieramy „stringi”. Grupa powoli się scala. Niestety dwoje naszych – małżeństwo F zdecydowanie odstaje, pewnie zawrócą …
Pogoda marzenie, ani za zimno, ani za gorąco (bynajmniej na 2500-3000)
Pada hasło: można iść. Wyrywam w górę jak ze sprężyny. Ferrata, właściwie droga ubezpieczona niezliczoną ilością haków, prętów, drabinek jest tak łatwa, że uprząż niosę na sobie tylko po to, by nie nieść jej w plecaku. Pniemy się w górę.
Po osiągnięciu grani zawiało chłodem, pokazały się pola śnieżne.
Mija około 1,5h i jestem przy krzyżu. Marmolada – Punta Pena (Punkt Utrapienia – fakt dłuugo i nuudno) 3342 m wzięty!

Nadciągają pozostali.
Wraz z szefem dociera dramatyczna wiadomość (miał telefon). Pan F u samej przełęczy zanotował poślizg i 30 metrowy zjazd z koziołkami, które to wydarzenie wg relacji pani F wyglądało fatalnie, zwłaszcza kilkumetrowy wyskok i upadek. Na szczęście skończyło się na kilku siniakach i lekkim stłuczeniu prawego barku. Oczywiście F wycofali się do Rif. Pian dei Fiacconi.
Na szczycie tradycyjnie spędzamy 1-2h.
Teraz "chwila dla sponsora".
Obserwujemy jak jacyś nowoogoretexowani i oszpejeni do granic możliwości, (po kiego grzyba na tej drodze ekspresy i taśmy?) powiązani linami, uraczeni ruszają szlakiem (szlakiem!) w dół. My jakiś czas za nimi. Droga prowadzi wydeptaną ścieżką po miękkim śniegu wzdłuż północnej grani do miejsca, gdzie opuścimy się wertykalnie do doliny na lodowiec.
Rzut obiektywu za ↓
i głęboko w dół przed siebie ↓
Idzie mi się jak po maśle, znaczy ślizgam się jak po maśle, sztuki dupozjazdu nie opanowałem i cierpię dolę okrutną. Już teraz wiem, że niżej na dłuuugi marsz po śniegu założę raki.
Doganiamy superszpejarzy na pionach.
Pada tekst dnia kolegi imiennika K: „Nie dość, że plączą się z liną w ferracie, idą w rakach po skale, to na dobitkę Węgrzy, i jak im powiedzieć, jakimi są debilami”.
Na połączeniu skały i śniegu druga dramatyczna akcja z naszym udziałem. Kolega J zalicza 7 metrowy zjazd zakończony porządnym rąbnięciem w skałę. Obserwuję to z 20m. Zanim skojarzę, co się dzieje, uff, gość wstaje i się uśmiecha. Ostrożnie gramoli się na ścieżkę. Postanowiam go asekurować psychicznie, idę za nim, spoglądam, a jego nowiuśki plecak TNF rozcięty na dobre 20cm. Gdy mu to pokazuję, przyznaje uczciwie ile miał w portkach.
Kurka mać, jakie szczęście, że nie wyrżnął o skałę nieprzeciętnym (bo kask od kilku minut spoczywał w plecaku) łbem. (Wybacz J).
Droga do Fiacconi spokojna, bez niespodzianek, zadowolony jestem z raków, idę powoli, zero poślizgu.
Znów spogladam za na oddalający się krzyż ↓
i przed siebie na przybliżającą się nieuchronnie cywilizację ↓
Dostojnie wkraczam na teren przyschroniskowy, a tam piknik morskooczny w najlepsze, tłum, dzieciarnia tapla się w śniegu, hałas, tumult nie do zniesienia. Prędko na dół!
Kosze, samochody, serpentyny, szybko nam upłynęło 1,5h podróży na camp. Tutaj zmęczeni, ale zadowoleni, zgłodniali i spragnieni, zaspakajamy gruntownie potrzeby ciała z naciskiem na uzupełnienie płynów, kontemplując (wreszcie jakiś) sukces. Jutro do południa wolne, więc warto uczcić.
Podsumowując Marmoladę. Góra prosta przy dobrej pogodzie, ale wiadomo, na 3000 aura czyni cuda, a łatwizna przeradza się w walkę o przetrwanie. Nie bez kozery niektórzy korzystali z zasady: do 3 razy sztuka. Ba, nawet dziś, w warunkach wydawałoby się idealnych, dwukrotnie góra pokazała pazur i ostrzegła, by zachować koncentrację do ostatniego kroku. Góra wymagająca nieco kondycji, choć trasa do zrobienia w 5h i tyle mi mniej więcej netto zajęła.