Brak spręża do pisania owocuje miesięcznym opóźnieniem w publikacji.
Prolog ("Jedziemy na Glocka?")
Przekroczenie bariery 3000 metrów zaprzątało od dawna moją głowę.
Po raz pierwszy udało się to na drugim roku studiów, gdzie podczas wyjazdu naukowego do Maroka korzystając z przerwy w pracach badawczych wyszedłem na Djebel Azourki (3690 m.) w środkowej części Atlasu Wysokiego, oraz najwyższy szczyt Atlasu - Djebel Toubkal (4165 m.).
Te przejścia nie pokrywały się jednak z moimi wyobrażeniami o wyższych górach - podejścia były wybitnie trekkingowe i dostępne dla każdego. Przekonałem się tylko, że bez żadnych problemów zdrowotnych i kondycyjnych funkcjonuję na tych wysokościach.
Trzeba mi było wyjazdu w Alpy.
Akt pierwszy - przygotowania ("A tym razem nam się uda?")
Zeszłoroczne plany wyjazdu na masyw Monte Rosy nie wypaliły. Zawiodła organizacja. Bogatsi o te doświadczenia wymyśliliśmy wyjazd bliżej i na krócej. Wybór padł na Großglockner-a. Po kilku perypetiach klaruje się ekipa. Jedziemy w składzie Mateusz, Mariusz, Władek, Grzesiek i ja.
Na dwa tygodnie przed wyjazdem wszystko dograne, a przede wszystkim transport. Jadąc w piątkę mamy ponoć do dyspozycji Citroena Berlingo załatwionego już dużo wcześniej przez jednego z uczestników. "Dobre auto. Duży bagażnik, to się komfortowo zapakujemy", pomyślałem. Na tydzień przed okazuje się, że dwóch ludzi, w tym kierowca z samochodem nie jadą. Nosz K... ! Znowu to samo! Ale sprawę ratuje Mateusz, który momentalnie nakręca Mariusza i Grześka, w dodatku z dwoma samochodami. Ogólnie okazuje się, że mamy dwa samochody i szóstkę uczestników. Trochę komplikuje to plany, bo nieplanowanie podnosi koszty za przejazd. Ostatecznie na kilka dni przed wyjazdem dostaje sms-owego newsletter-a, że jedziemy w piątkę Alfą 156. "Lepiej nie będzie", myślę w odpowiedzi.
Wyjazd zaplanowany był na wieczór w poniedziałek 13 lipca. Niby nie dobrze zaczynać 13-stego. Nie dobrze też w poniedziałek, ale cóż.
W sobotę, w ramach rozgrzewki robię z Michałem, który pierwotnie miał jechać na Großa, ale z powodu zmiany terminu nie jest w stanie, Grań Kościelców. Całą niedzielę wypoczywam w Krakowie po wyjeździe i późniejszych perypetiach (Grań Alei Krasińskiego w drodze na Jubilat o 2.00 tez nie należy do najłatwiejszych). Poniedziałek do południa schodzi na ostatnich zakupach i znienawidzonym pakowaniu. Mimo wysiłku i kombinowania nie udaje mi się ostatecznie spakować w jeden wór. W ostateczności biorę jeszcze 40-stkę i przypinam do większego, wypełniając jedzeniem na kilka dni.
W międzyczasie na kwaterę, na której bazowałem wpadł znajomy, który właśnie zakończył miesięczne praktyki w Mongolii, a że w dzieciństwie aparat przyrósł mu do ręki, to pijąc strzemiennego przeglądamy jakieś półtora tysiąca zdjęć, jakie wykonał.
O umówionej 20.00 stawiam się na parkingu pod akademikiem i wraz z czterema kumplami staramy się zmieścić pięć plecaków i pięciu chłopa do Alfy, którą mamy w planach przejechać jakieś 1000 km. O dziwo udaje się, ale o komforcie przez najbliższe 14 godzin nie ma co marzyć.
Sama droga, to walka o wyjechanie z dziurawej Polski, potem jakieś 700 kilometrów autostrady do Villach. W międzyczasie próby złapania jakiejkolwiek drzemki przy praktycznie niemożliwym wykonaniu jakiegokolwiek ruchu ani nogami, ani rękami. Rano po śniadaniu na postoju zjazd na drogę ekspresową do Kals am Großglockner i płatną drogą Kalser Glocknerstraße na parking w Lücknerhaus.
Akt drugi - wtorek 14.07 ("Sprzęt nic nie waży")
Na parking wtaczamy się około 10.00. Dość sporo miejsc jest już zajętych, ale bez większych napięć znajdujemy coś dla siebie. Z przewodnika wynika, że znajdujemy się na 1925 m. n.p.m. Wykorzystując chwilę pogody robimy kilka zdjęć Grossa takich, jakich wszędzie pełno w Internecie, bowiem znajdujemy się w jednym ze standartowych punktów widokowych w okolicy. Szybkie śniadanie, przepak i ruszamy w górę.
Parking Lücknerhaus | Wreszcie można rozprostować kości | Widok z parkingu na Glocka | Ekipa wyjazdowa: Władek, Grzesiek, maju, Mariusz, Mateusz | Großglockner
Jak spora część pretendujących do wejścia na szczyt planujemy nocleg w Stüdlhütte na wysokości 2802 m. Podejście jest nudne i monotonne. Wiedzie doliną Ködnitztal, stopniowo nabierając wysokości, aż przed czołem lodowca skręca wyprowadzając na przełęcz Fanatscharte, gdzie znajduje się schron.
Na szlaku w dolinie Ködnitztal
Z początku ktoś wrzucił tempo aż nazbyt rozgrzewkowe, bo 300 metrów przewyższenia pokonujemy w 20 minut. Po tym czasie znajdujemy się pod schroniskiem Lücknerhütte, gdzie grzecznie dziękujemy za obsługę i żeby nie zajmować stolików klientom rozkładamy się na pobliskich głazach. Kolejna porcja zdjęć i z zamiarem już bardziej wyważonego tempa ruszamy dalej.
Pod schronem Lücknerhütte
Na trasie jesteśmy jedynymi, którzy targają ciężkie plecaki pod górę. Wyprzedzają nas za to całe rodziny z psami na smyczach, które zmierzają na spacer do Stüdl-a.
Zgodnie z czasami zaczerpniętymi z publikacji trasa zajmuje nam 2,5 godziny.
przełęcz Fanatscharte | Stüdlhütte | Obudził się we mnie romantyk
Na negocjacje wysyłamy jedynego w naszej ekipie w miarę płynnie posługującego się narzeczem germańskim, który z resztą wcześniej telefonicznie rezerwował nam noclegi. Widocznie Mateusz wpadł w oko recepcjonistce, bo po dłuższych negocjacjach jako studenci zrzeszeni w akademickim klubie wysokogórskim dostajemy 50% zniżki (nie mamy żadnych papierów, więc chyba tylko na litość i piękne oczy). W ten sposób za łóżko płaciliśmy 10 Euro za noc.
Każdy z nas po raz pierwszy korzystał ze schroniska w Alpach i trzeba przyznać - zrobiło duże wrażenie. Upłynie jeszcze dużo wody w Wiśle, zanim taki standard zostanie wprowadzony u nas. Wszyscy zostawiają mokre kijki, czekany, stuptuty i liny w przedsionku na wieszakach. W pomieszczeniu obok znajdują się suszarki na buty i szafki wypełnione kapciami, w których jedynie poruszać się można wewnątrz budynku. Owocuje to niespotykanym w naszych schroniskach porządkiem. I uprzejmością obsługi. Że o ściance wspinaczkowej wewnątrz schronu nie wspomnę.
Stüdlhütte od środka
Wysokie Taury, to miejsce często-gęsto nawiedzane przez Polaków. Jeśli widzisz tam ludzi, którzy śpią w namiocie albo korzystają z palników i sami przygotowują posiłki, to na 90% możesz być pewny, że to Polak. I tak zaraz obok schronu spotykamy trzech rodaków, którzy wypoczywają po dzisiejszym wejściu granią Studlgrat. Zamieniamy z nimi parę słów i wracamy do naszego Lager 2.
Ponieważ dnia jeszcze było sporo, a nam nie paliło się do snu (poza kierowcami, którzy oka nie zmrużyli i od godziny smacznie spali) wymyśliliśmy wejście na górę, która znajdowała się zaraz obok schroniska. Niby tylko 100 metrów wyżej, ale na pewno widoki z niej lepsze. Jak pomyślał, tak zrobił. Po obudzeniu (ku ich dość dosadnie wyrażanemu niezadowoleniu) obu naszych szoferów wychodzimy całą piątką na grań. Spędzamy tam chwilę na robieniu zdjęć i schodzimy do schronu na jednego (jest ważna informacja - piwo w Studlu 3,80).
Wypad na Blau Wand: Widok na Großa i okolice | sesja na grani | droga zejściowa
Wieczorem dzielimy się sprzętem. Władek zgarnia całe żelastwo, o którym my decydujemy, że nie zabieramy i stwierdza "Przecież sprzęt nic nie waży". Zbiera to wiele komentarzy, wśród których jedyne nadające się do publicznego powtórzenia to "nie zginie z powodu braku sprzętu, to umrze z głodu", albo "nie ma piepsa, to go będą z wykrywaczem metalu szukać". Po obowiązkowej wymianie uszczypliwości, które w zasadzie odbywały się już tylko przy użyciu języka rynsztokowego nastawiamy budziki i w końcu łapiemy trochę prawdziwego snu.
Akt trzeci - środa 15.07 ("Ten S...syn chciał mnie zabić!")
Nosz K...! Kto nastawił budzik tak wcześnie? Nie zrażony niczym przewracam się na drugi bok i próbuję jeszcze zdrzemnąć, bo w przeciwieństwie do większości nie potrzebuje tyle czasu, żeby się rano pozbierać.
Ze schronu wychodzimy o szóstej. Trochę późno, ale okaże się dopiero to potem.
Wyjście ze Stüdl'a | Przerost formy nad treścią - Władek obwieszony jak choinka | Na lodowcu Ködnitzkees
Pogoda na start świetna. Kierujemy się na lodowiec Ködnitzkees. Przed nami widzimy w oddali dwa zespoły, a za nami póki co nikogo. Przecinamy lodowiec po drodze zatrzymując się tylko raz na zdjęcia. Dopiero, kiedy docieramy do bardziej stromego odcinka, na którym pokazują się szczeliny wyciągamy liny. Trochę schodzi, zanim to wszystko nawiniemy i pouwieszamy jak trzeba. Decydujemy się na wariant 3+2, bo wiązanie się w piątkę nikomu nie przypada do gustu.
Czas się zaszpejać | Festiwal lansu | Jesteśmy lepsi od Just 5 | A nawet lepsi od New Kids On The Block
Po przetrawersowaniu pola śnieżnego wchodzimy na grań prowadzącą do schroniska Erzherzog-Johann-Hütte, zlokalizowanego na wysokości 3454 m. Podejście do schronu ubezpieczone jest stalówką, chociaż nie jest jakoś wybitnie trudne. Sens takiego rozwiązania zrozumiałem pod schroniskiem, gdzie zobaczyłem 10-cio letniego chłopaka, a także 50-cio letniego faceta. Czyli góry dla wszystkich.
Podejście pod Erzherzog'a: Władek, Mariusz i Mateusz | maju i Grzesiek | Na ferracie do schronu | W komplecie
Pod schronem na tarasie zatrzymujemy się na kwadrans, żeby coś zjeść, złapać oddech i poznęcać się nad aparatami. Dalej trawers skrajem lodowca Kleinglocknerkess, aż podchodzimy pod żleb wyprowadzający na grań. Mateusz z Władkiem i Mariuszem tną żlebem wprost na przełączkę, podczas gdy ja z Grześkiem wybieramy bardziej dogodne dla nas podejście zakosami. Może i dłużej, ale mniej uciążliwie.
Trawers lodowca Kleinglocknerkess | Dwa warianty podejścia: racjonalny | i przerost ambicji
Widok z lodowca Kleinglocknerkess w kierunku lodowca Pasterzenkees
Ostatecznie chłopaki wyprzedzają nas i pierwsi osiągają grań Klein'a. My postanawiamy przepuścić trójkę Włochów, którzy w tym samym momencie rozpoczynają zejście. Owocuje to tym, że "na trzeciego" pomiędzy nas a Włochów wbija władający niemieckim narzeczem ojciec z synem, w dodatku na całej długości 50-cio metrowej liny. Nie jesteśmy jeszcze przyzwyczajeni do tutejszego stylu wchodzenia. Okazuje się, że nie ma tu miejsca na uprzejmości. W stronę zachodniej "rodzinki" lecą uprzejme pozdrowienia, których na szczęście nie rozumieją, ale i tak blokują nas na dobry kwadrans w miejscu.
Początek grani jest mocno oblodzony, ale mimo to szybko zdobywamy wysokość. Korzystając z zamocowanych tam na stałe stalowych tyczek poruszamy się bez zakładania dodatkowych przelotów a jedynie okręcając linę wokół nich i tylko w trudniejszym terenie asekurując się z półwyblinek. Tuż przed szczytem Kleinglocknera zdejmujemy z Grześkiem raki, jako że większa część dalszej trasy okazuje się skalna, a żaden z nas nie ma ochoty na drapanie żelastwem o skałę. Przechodząc nawis śnieżny na szczycie Kleina widzimy, że Władek z Mariuszem i Mateuszem są już w połowie drogi na szczyt Grosa. Nam do pokonania zostaje jeszcze przełęcz Obere Glocknerscharte.
Początek grani Klein'a | Stałe ubezpieczenia na drodze | Na szczycie Klein'a, w tle kopuła Großa | Nawis śnieżny na szczysie Kleinglockner'a
Opisy tego miejsca mogły wyrobić w człowieku dość traumatyczne wyobrażenie. Rzeczywistość jednak przedstawiała się dużo lepiej. Po zejściu, ubezpieczonym stalową liną, na początek przełęczy wpinam się w stan i zaczynam asekurację Grześka. Przejście do pokonania, to kilkumetrowej długości półka śnieżną o szerokości buta. Smaku dodaje jeszcze to, że z obu stron przełęczy opadają 600-700 metrowe rynny śnieżne, w tym słynna Rynna Pallavicini'ego. Szczęściem większość ludzi zeszła już w dół i nie musimy czekać w tym miejscu. Asekurowany z drugiej strony przez Grześka pokonuję przełęcz i rozpoczynamy ostatnie podejście na kopułę Großglocknera. Skała jest tu dość mocna zdrapana rakami, ale wyjątkowo lita (większą część masywu Glockner budują łupki serycytowe i zieleńcowe, które obficie się kruszą) i z pewnymi chwytami.
autor schodzi na przełęcz | Pokonywanie przełęczy Obere Glocknerscharte.
W kilka minut meldujemy się na szczycie, gdzie zastajemy już tylko naszych znajomych. Robimy szybko parę zdjęć i postanawiamy schodzić, jako że ciągną w naszym kierunku coraz większe chmury, a według prognozy pogoda miała się po południu zepsuć. Jako, że my dopiero weszliśmy na szczyt, a reszta ekipy spędziła tu już dobre pół godziny, to oni ruszają jako pierwsi. Ja robię ostatnie zdjęcia i my również rozpoczynamy zejście.

Wejście na szczyt Großa | Przedwczesne gratulacje | Sesja zdjęciowa na szczycie
Asekuruje schodzącego w dół Grześka, po czym sam postanawiam zjechać aż na przełęcz. Zdejmuję z siebie nadmiar nawiniętej liny i przerzucam ją za najbliższy słupek. Zjazd sprawia niezłą frajdę i szybko znajdujemy się obaj na dole. Grzesiek pierwszy atakuje przełęcz, a ja powoli wydaję mu linę, gotowy w każdej chwili na wyhamowanie ewentualnego lotu. Na szczęście przechodzi bez problemów i po chwili rzuca "Możesz iść".
Zejście z Großa | Grzesiek i maju schodzą ze szczytu | W dół z Kleinglockner'a
Likwiduję stan i wiąże się na nowo. Chcąc zaoszczędzić czas nie zwijam całej liny z powrotem na siebie, ale wpinam się dwoma HMS-ami do zawiązanej w połowie długości ósemki. Okazuje się to dużym błędem. Po dotarciu na drugą stronę przełęczy ściągam wolny koniec liny, do którego pierwotnie byłem przywiązany, a który w tej chwili wlókł się za mną. Powietrze przeszywa siarczyste "K...wa mać!". Lina się zaklinowała! Chcąc nie chcąc - wracam przez przełęcz, odblokowuję linę i po raz czwarty tego dnia przechodzę półkę. Zabiera to dużo, jak się za chwilę okazało, cennego czasu. Schodzimy ze szczytu Kleina. Teren robi się bardziej stromy i zejście wymaga asekuracji na sztywno.
Powietrze za plecami rozdziera suchy, odległy jeszcze trzask. "Samolot przekroczył barierę dźwięku" - padła pierwsza, głupia myśl. Jednak po kilku sekundach złowieszczy dźwięk się powtórzył, co przekonało mnie jednak, że padła bariera dźwięku, ale przekroczyło ją coś o wiele w tej sytuacji gorszego. Niemal w tym samym momencie swoją symfonię złożoną z trzasków i syków tańczących iskierek zaczęły kijki i pouwieszane karabinki.
- "Grzesiek! Spier...lamy! Burza idzie!"
- "Coooo?
- "Nie słyszysz, jak Ci kijki grają?
- "Kur...! Nie tylko kijki, ale i te p... tyczki!
Schodzimy dwie długości liny i w tym momencie burza uderzyła. W ułamku sekundy wiatr przybrał znacząco na sile, widoczność spadła do jakiś 30-stu metrów, a z nieba posypał się pokaźnej średnicy grad. Grzesiek zniknął mi z oczu, jako że zszedł poniżej skalnego uskoku. Odwiązałem linę z punktu i postanowiłem idąc z lotną wydostać się z otwartego terenu. W dodatku byłem w samym windstoperze, który przemókł w pierwszej minucie nawałnicy i wiatr dawał mi się dość wyraźnie we znaki. Zejście stromym polem śnieżnym, w którym nie dało się już rozpoznać śladów mojego poprzednika, kiedy czekan wydawał monotonny syk na długo zapadnie mi pewnie w pamięć.
Nie wiem ile dokładnie czasu znajdowałem się w otwartym terenie, ale wydaje mi się, że było to jakieś dziesięć minut. Upłynęły one pod znakiem przyklejania się do skał i czekana w momencie, kiedy źle wybrany stopień zaczął się obsuwać, przecierania zasypywanych co chwilę okularów, żeby cokolwiek zobaczyć i wyklinaniu na czym świat stoi góry, pogody i siebie samego, że tak wolno się poruszam. W reszcie docieram do niewielkiego okapu, pod którym zastaję Grześka, który słusznie postanowił nieco przeczekać w osłoniętym miejscu.
Przeprowadzamy tu krótką naradę, czy schodzić teraz, bo burza zdaje się trochę słabnąć, czy przeczekać we względnym komforcie na poprawę warunków. Staje na tym, że zostały nam dwie długości liny do przełączki, z której będziemy mogli zejść w żleb prowadzący na lodowiec Kleinglocknerkess, więc nie ma co dumać i trzeba spieprzać w dół. W tym momencie dzwoni telefon Grześka. To nasi towarzysze siedząc wygodnie w schronie zaczęli się o nas niepokoić. Odpowiadamy, że jest OK. i zejdziemy wkrótce sami.
Jeszcze tylko zdejmuję mokrego windstopera i wreszcie zakładam suchą, ciepłą kurtkę. Ta odrobina komfortu termicznego naprawdę poprawia mi to samopoczucie. W tym momencie Grzesiek stwierdza "Zabije Mariusza! Dzwoni do mnie w środku burzy!". Pocieszamy się, że ponoć z tymi telefonami, to tylko mit. Z resztą - nie mamy czasu na takie dywagacje. Jakby nas miało trafić, to miało już dość okazji.
Asekuruję Grześka, który przyklejony do skał prowadzi niewielki trawers. Znika mi z oczu za załomem skalnym i tylko jego komentarze pod adresem warunków informują mnie, w którym miejscu się znajduje. W końcu zakłada stanowisko i ściąga mnie do siebie. Jako, że Grzesiek znajduje się kilka metrów poniżej i w bok, a nie było możliwości założenia czegokolwiek po drodze, to idę po śliskiej półce z wizją sporego lotu. Pogoda na szczęście się poprawia - przestało padać, ale widoczność i wiatr nadal nam nie pomagają. Dodatkowo przez świeże opady oblodzenie nieźle wzrosło.
Nad nami słyszę głosy. Nie wiem, czy mi się z tego wszystkiego zaczęło coś robić w głowę, ale Grzesiek potwierdza. Wypatrujemy nad nami dwóch ludzi. Widocznie weszli granią Studl, a schodzili teraz normalną drogą. Oni to dopiero musieli dostać w d... na szczycie!
Jako że żadnemu z nas nie chce się już zakładać raków, które zdjęliśmy jakiś czas temu, a zejście ostatniego odcinka na samych butach jest nie możliwe z powodu zalegającego lodu - opuszczam Grześka na przełączkę, po czym sam zjeżdżam. Największe trudności za nami.
Zaczynam zejście żlebem, ale że w górnej części jest dość stromy, schodzę powoli twarzą do stoku. W tym czasie Grzesiek wrzuca mokrą linę do plecaka z zamiarem sklarowania jej na dole, byle wydostać się już na lodowiec. Jako że odczuwał on znaczne parcie na pęcherz, a nie chciał wyprawiać jakiś akrobacji wyplątując się z uprzęży na stromym śniegu - puszczam go przodem. To niebywałe, jak natura może pogonić człowieka. Grzesiek osiąga na zejściu takie tempo, że zdążył jeszcze sklarować 40-ści metrów liny, zanim zdążyłem zejść.
Schodząc lodowcem żartujemy sobie z całej sytuacji, jako że na niebie świeci już słońce, a powietrze jest przejrzyste i klarowne, dzięki czemu podziwiamy wspaniałą panoramę na lodowiec Pasterze. W chwili refleksji jednak stwierdzamy, że byliśmy od trafienia lub spadnięcia "o grubość pioruna".
Mariusz z Władkiem wypatrują nas wśród burzy | Wypatrzyli
Na morenie czekają na nas Władek z Mateuszem, którzy w pełni korzystają ze słońca. Schodzimy z nimi do Erzherzog'a, jednak postanawiamy, że nie będziemy się tu zatrzymywać, tylko jednym ciągiem zejdziemy do Studl'a. Teraz w dół znaną nam drogą. Początkowo ferrata, a potem zejście na lodowiec Ködnitzkees. Mijamy ludzi podchodzących na nocleg do schroniska. Mariusz z Grześkiem wyrywają do przodu, a my we trzech spokojnym tempem maszerujemy rzucając ostatnie spojrzenia w stronę ściany Glocka.
- "Ależ to piękna góra" - zachwyca się etosowiec Władek
- "Co Ty pier...! Ten S...syn chciał mnie zabić!" - pada z mojej strony riposta.
Wtaczamy się do schronu. Na wieszakach zostawiamy mokre liny, czekany i tym podobny osprzęt. Na suszarkach lądują buty. Moje stopy po raz kolejny przedstawiają nie najlepszy widok. Jednak muszę pozbyć się tych treków, bo nie dopasują się do mojej stopy.
Dzień kończy się zasłużonym piwem i licznymi tęgimi rozkminami.
Być może, gdybyśmy wyszli wcześniej, to burza nie złapała by nas na grani. Ale to tylko być może, bo i tak wcześniej bym nie wstał...
Po robocie
Epilog ("do następnego")
Po nocy w Studlu schodzimy w dół na parking. Zajmuje to lekko ponad godzinę. Po raz kolejny z trudem pakujemy plecaki do bagażnika, a siebie do samochodu. Tym razem jedziemy w dzień, więc mamy okazję podziwiać całą trasę przy wtórze radia, które serwuje nam muzykę rodem z Tyrolu. Konkluzją dziesięciu godzin drogi było stwierdzenie, że może i na Zachodzie mają lepsze drogi, lepszą organizacje i tym podobne, ale brakuje im ułańskiej fantazji. Szczególnie na drogach.
Łączny czas wyjazdu, to 72 godziny, w tym ok. 24 jazdy samochodem. Koszta na osobę wyniosły 70 Euro, co przy ówczesnym kursie dało około 300 złotych.
Po opuszczeniu przez nas Austrii w rejonie dolnego Tyrolu przeszły nawałnice, pozamykano drogi w wysokich alpach. Trafiliśmy niesamowite okno pogodowe, poza burzą, która zwiastowała dopiero późniejsze oberwanie chmury. Czasami dobrze mieć szczęście...
Zdjęcia są zbieraniną z kilku (marnych) aparatów. Ogólnie nasz wyjazd kulał jeśli chodzi o dobrego fotografa ze sprzętem...