Zaplanowanie wyjazdu weekendowego graniczyło z cudem. Kilkakrotna zmiana miejsca i celu akcji, a także spora rotacja uczestników nie wyprowadziła mnie jednak z równowagi, a wręcz przeciwnie - powodowała coraz to dłuższe napady obezwładniającego śmiechu. Kulminacja tych poczynań był sms, który otrzymałem od jednego z ochotników niedzielnego wyjazdu - Dziara, o treści: "Ja odpadam". Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie godzina jego wysłania - 23:45. Wyjazd notabene zaplanowany był na 00:30.
Ostatecznie zgraną ekipą - Chesster i ja - udaliśmy się w stronę słowackich szczytów. Zaraz po wylądowaniu w Niżnych Hagach tj. o 3:45 startujemy obładowani sprzętem w kierunku Batyżowieckiego Plesa. Choć prognozy są na dzisiaj obiecujące, temperatura rankiem dała nam w kość. Po półtorej godzinie meldujemy się nad stawem i wcinamy śniadanie. Analizujemy dzisiejsza drogę oraz aktualne warunki. Szczerze mówiąc, trochę zaskoczyła mnie spora ilość śniegu. Co prawda, występował on w postaci "betonu", ale martwiła mnie planowana droga zejściowa Batyżowieckim Żlebem. Słońce, śnieg i wysoka temperatura robią swoje. Dają temu wyraz sporego rozmiaru kilkudniowe lawiniska.
Podejście pod Wałowy Żleb przebiegło dość sprawnie. Chesster dotkliwie sponiewierany podleczonym przeziębieniem nie wymiatał jak zwykle, lecz walczył dzielnie. Żleb z daleka robi wrażenie. Podchodząc jednak bliżej zauważamy, że pokornie się kładzie. "Nie będzie źle" - stwierdzamy. Betonowy deptak gdzieniegdzie powleczony sporymi płatami lodu pokonujemy dość szybko i bez przygód.
Za nami, jak burza mknie jeszcze jeden zespół. Troszkę nas to martwi, gdyż czasami spore kawałki pękniętego lodu mkną w dół s prędkością dźwięku. Na szczęście nikt nie oberwał. Na Przełęczy Tetmajera jesteśmy zachwyceni pięknymi widokami. Grań prowadząca na szczyt robi wrażenie. Może technicznie nie wydaje się być trudna, ale jest w totalnej lufie.
Zaczynam prowadzenie w moich 2 kilogramowych baletkach i przyznam, że na skale nie są najgorsze. Ogólnie plan jest taki: Grzesiek asekuruje mnie na sztywno na całą długość liny, a następnie do wyczerpania sprzętu idziemy na lotnej. Nawet się to sprawdza, choć nieubłaganie słowacki dwójkowy zespół depcze nam po piętach. Jak się potem okazało, Paweł po raz szósty idzie, a raczej biegnie tą drogą. W końcu z wrodzonej grzeczności przepuszczamy seniorów jako pierwszych i dalej robimy swoje.
Ogólnie dramatu nie ma. Na upartego w obejściu prostego, lecz zalodzonego kominka wyszukuję jakąś lufiastą "trójkę", która na lotnej pobudza moją wyobraźnię.
Miejscami zakładam stan i ściągam Grześka, aby oddał co moje. Suniemy, może nie szybko, ale konsekwentnie, pomiędzy licznymi zębami skalnymi i uskokami. Droga okazuje się piękna widokowo o litej skale i sporej ekspozycji zwłaszcza w końcowym odcinku.
Kilka minut po godzinie 12:00 docieramy na szczyt. Czas i żarówa nie są naszymi sprzymierzeńcami. A zatem - robimy kilka zdjęć i popas w skrócie.
Zaczynamy schodzić. Poranne betony zamieniły się w tony mokrej breji, która z każdym krokiem usuwa się spod nóg tworząc małe zsuwy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pan "G" nie wypuści nas tak łatwo. Plan był następujący: jeden zakłada stan - drugi schodzi na długość dwóch lin i zakłada kolejny stan. Po czym operacja się powtarza.
Ciągnie się to w nieskończoność, lecz przynajmniej mamy psychiczny luz, efektem którego jest śpiew. Docieramy do Batyżowieckiej Próby. Robimy kilka zjazdów najpierw w skale, a następnie w wodospadzie.
Wszystko wokoło się topi. Zewsząd płynie woda. Jak gąbki stajemy się coraz ciężsi. Zblazowana mina Grześka mówi, że nie tylko za kołnierz mu się nalało. Na którymś ze zjazdów widzimy schodzącą żlebem lawinę, która spadając z kilkadziesiąt metrowego progu finezyjnie ułożyła się w stożek. Ostatni zjazd i jesteśmy na dole.
Totalnie wyczerpani drogą zejściową siadamy nad stawem i segregujemy sprzęt. Wspominamy dramatyczne zejście z Lodowego. Dzisiaj choć nie tak dramatycznie, również dało nam w kość. "Czasami nie sztuką jest wejść, a zejść" - góry piszą nam kolejną lekcję. Wszystko mokre waży dwa razy więcej, a czeka nas jeszcze półtoragodzinny spacer i spływ kajakiem po szlaku. Po 16 godzinach akcji, marząc o zimnym browarze ruszamy samochodem do domu.