Zbliża się weekend i coś trza zrobić. Warunki na wspin takie se, ale przecież nie będę siedział w domu, bo mnie żona do garów wyśle.
Zgarniam Rafała (rumpel) i zasuwamy do Zakopca.
Ja to myślałem, że będzie ziąb taki, że dupę urwie, a tutaj się rozbieramy...
Ten plecak wgniata mnie w ziemię. Nie wiem ile to waży, ale jak dla mnie kilka kilo za dużo. Eh ta sześćdziesiątka...
Gdy w końcu dochodzimy do miejsca, z którego trzeba zacząć torować, zaczynają się marudzenia, a to śnieg nie trzyma, a to lawiniasto, a to trudno będzie, to Prawe Żebro to pewnie da nam popalić, bo to III w tych trawach pokrytych tym okropnym śniegiem za trudne jest i nie ma sensu się tam męczyć... a plecak taki ciężki.
Trzeba zatem podejść do tematu bez napinki i zrobić coś spokojnego.
"Laboratorium. Tam jest sporo krótkich dróg."
"Masz topo?
Czekaj... nie."
Podchodzimy ostatkiem sił do ściany i kminimy. Tutaj trudno, tam za łatwo...
"Może tutaj się wbijmy?!" Jakoś tak pamiętam ten zwrot z Hollentala...
Jak to wiadomo, kiedy ma być mrok, to jest light, a kiedy ma być light, to wybiera się kupę z majtek... Tym razem nie wybieraliśmy kupy z majtek... za zimno było żeby ściągać rękawice... a kupa miło grzeje.
Próbuję wystartować, ale nie jest łatwo, jak mi się wydawało. No dobra idzie jakoś, ale dalej wcale nie jest też różowo. Jakieś płyty poprzetykane bądź co bądź płytkimi dość trawkami. Muszę zrzucać śnieg żeby wynajdować drogę, bo się sypie wszystko. Jak tutaj się asekurować? Jedyna słuszna odpowiedź jest nie asekurować się w ogóle... Szybko do góry, tam jest zbawienie... Oj chyba go jednak nie ma. Te 20m totalnie mnie poczesało. Psychicznie wysiadam. Dalsza droga mrozi krew w żyłach, a ja nie mam przelotu. Siadam na koniu skalnym, bo mówią, że z konia to nawet paralityk nie spadnie. Szkoda tylko, że usiadłem dupą do ekspozycji. Przesuwam się tyłem do zagłębienia i próbuję się obrócić by założyć pętlę na prowizorycznego stana. Czuję jak adrenalina rośnie. Psycha mi wysiada. Zakładam wielką pętlę i widzę występ poniżej do zjazdu. Dobra, jakby co da się stąd spierniczyć. Przełażę na drugą stronę ostrza filara i dokładam frienda.
"Możesz iść!"
Rafał rusza. Po pokonaniu mocno psychicznego odcinka, już się cieszy na myśl o tym co go spotka za chwilę.
Długo kminimy gdzie dać pierwszego przelota, ale okazuje się, że asekuracja na tym odcinku jest całkiem dobra. Za to trudności masakrują. Zupełny drytooling. Nie wiem co to za droga, ale jest mroczna. Trwa to trochę. Rafał kombinuje długo bo nie ma chwytu po lewej stronie. Jak tu zaufać tym dziabom? Co dalej będzie? Jest rzeźnia większa niż na zapychu z Potoczka. Jak zawsze, tak i teraz pomaga modlitwa. Zupełna Częstochowa, ale w takim wydaniu jeszcze tego nie widziałem. Dalej także nie jest lekko, ale Rafał daje radę i przychodzi na mnie kolej.
Jestem dość zmęczony, więc po rozmontowaniu stanowiska i pierwszym ruchu muszę wrócić i odsapnąć.
"No jest k.rwa wysoko!"
Nie wiem w sumie jak ja to zrobiłem. Była to jakaś dziwna kombinacja rozpieraczki, Częstochowy, drytoolingu i balansu ciała. Takiego czegoś w Tatrach jeszcze nie robiłem. Dalej już poszło całkiem sprawnie, ale trudności wcale nie dawały za wygraną. Za to łatwo nie było ze zdejmowaniem przelotów. Rafał musiał mnie przytrzymać, żebym wyciągnął tricama. Męczyłem się z nim chyba ze 20 minut. Swoją drogą, po takiej chwili gdzie człowiek słyszy tylko zgrzyt stali o skałę, ten głuchy dźwięk wchodzących w trawę dziab staje się najpiękniejszą muzyką, jaką się słyszało w życiu... Orgazm!
Po tym także niedługim wyciągu przejmuję prowadzenie. Wydaje nam się, że dalej będzie już blisko i łatwo do szczytu. To drugie prawie się zgadza...
Na początku fajny filarek, gdzie muszę zrzucić trochę śniegu żeby wynaleźć drogę na płycie. Po jego pokonaniu idzie już łatwo. Zawinięcie i dalej pole śnieżne z kosówkami. Trochę się zapadam, ale generalnie jest to wypoczynek po tym co się działo jeszcze niedawno. Rafał biegnie bez problemu.
I dalej zasuwam ja. Wytrawersuję na lewo i... Tak, jak do tej pory droga mi się bardzo podobała, tak teraz pozamiatała zupełnie. Stoję na półce trawersując ściankę, wbijam dziaby w trawę powyżej i... No właśnie co dalej? Półka się skończyła. Patrzę, a kawałek dalej jest jeden wystający kamień. Robię spory wykrok i staję na nim, przekładam dziaby i następuje najtrudniejsza część, czyli przełożenie nóg. Druga się na kamyku nie mieści. Przekładam nogi i robię kolejny duży wykrok, wbijam dziaby w trawy i wyłażę w prostszy teren. Wypas!!!
Dalsza droga, to już w miarę proste zasuwanie po trawkach i na końcu po polu śnieżnym aż do małej skałki gdzie ledwo starcza nam sześćdziesiątki. Zakładam dość mrocznego stana.
Wymęczeni złazimy do szlaku na Zadni Granat. Przełupaliśmy cały filar progu nad Zmarzłym Stawem i doszliśmy na taras idący z Filara Staszla. Cholera wie, czy taka droga w ogóle istniej. Próbujemy to właśnie ustalić.
Tak czy siak polecam, jeśli komuś się nie chce daleko iść, a szuka wrażeń!!!
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 926450.jpg
A w Schronie... Luda pełno z forum, no i pozdro dla Marka!!!
Czasami ludzie zadają różne pytania, czasami oceniają pewne sprawy, ale pamiętajcie o tym, że zanim odpowiecie na pytanie, to zadajcie inne: "W jakiej przestrzeni?"