Czasami zdarza się, że wszystko jest źle.
Tak to właśnie było tym razem.
Wiedzieliśmy, ze warunki na Hali są bardzo trudne, ale jednak jakoś tak wyszło, że postanowiliśmy udać się na Filar Świnicy. Nie doceniliśmy drogi i był mrok!
Już na samym wstępie okazało się, ze mam wyładowany akumulator. Chyba ktoś zostawił lekko włączone radio. Nie wiem nawet kiedy jest włączone, coś z nim jest nie tak. Zadzwoniliśmy po taxi i za 15zł pojechaliśmy do Witka po drugą połówkę liny, no i go!
Droga się dłużyła. Ja chyba nic nie spałem. Podejście do schroniska było katorgą, ale było pestką w porównaniu do podejścia pod filar. Pieprzone Pojezierza! Wypruło to z nas flaki. Łukasz miał sporą przerwę, a ja też nie ćwiczyłem za dużo.
Na stromym stoku ubraliśmy majtki i dawaj pierwszą przeszkodę. Poszło gładko. Popyliłem przez pola śnieżne, aż do pierwszego większego spiętrzenia. Należy je obejść z prawej strony, ale mi coś się ubzdurało, ze można i na wprost. Warunki okazały się masakraujące. Skały pokryte glazurą. Nie mam pojęcia gdzie cokolwiek założyć. Postanawiam zejść, ale zauważam szczelinę i wkładam tam frienda. Do załupy i mrok. "Ale się wpie...!" Dwa przeloty z friendów dla każdej żyło z osobna dla lepszej psychy, czekany poziomo w szczelinę w jakimś dziwnym sklinowaniu. Byle by dotrzeć do haka wyżej! Kolejny raz mroczny drytooling. Jakoś staję parę centów wyżej i próbuję wbić wyżej czekan. Nie ma bata. Nie mam siły więc wkładam ostrzę w haka i podwieszam się na nim. Kupiłem tego Arete i trzeba przyznać, ze szpejarki ma wytrzymałe

I dalej już jakoś poszło. Umordowałem się trochę, czasu zeszło. Znowu pola śnieżne. Kolejne stanowisko. Łukasz walczy klasycznie.
Przez pola śnieżne idziemy częściowo na lotnej. Znowu czuję jak kolejne metry wypruwają ze mnie flaki. Do tego idę po bardzo zmrożonej desce śnieżnej, co jakiś czas poprzecinanej poziomymi pęknięciami. Szit, jakie my mamy zagrożenie lawinowe?
Czteroosobowa ekipa wyprzedziła nas mijając nasze trudności i popylili na żywca przez te pole śnieżne na siodełko. Ja bym nie miał odwagi.
My natomiast nie wiemy co robić. Skały są tak pooblepiane, że nie bardzo wiadomo jak się asekurować, a śnieg wydaje się lada moment wyjechać. Wielka deska, a pod spodem skruszony styropian.
Zasuwam stromym żlebem i majstruję pseudoprzeloty. Nie ma tu wielkich możliwości. Wszystko to nas mocno przytłacza psychicznie. Mówię Łukaszowi żeby szedł po śladach tamtego zespołu, ale nie może nic założyć i w końcu postanawiamy zrobić odwrót.
Niestety zjechać się nie da, a wycof polami śnieżnymi na przełęcz nie wchodzi w grę. Ze schematu wynika, ze da się wytrawersować z odchyleniem w górę do grani. O tym co dalej sie działo można by napisać ciekawą rozprawkę psychologiczną...
Ja tylko marzyłem żeby znaleźć się na szlaku. Miałem problemy z mówieniem z przemęczenia. Tym razem adrenalina nie pomagała, a przytłaczała, wgniatała w ziemię.
Kolejne żebro, kolejna rynna i kolejna.
Gdy znalazłem się na szlaku poczułem makabryczną ulgę. Po co tutaj przyjechaliśmy? Co za durna decyzja!
Od razu siły nam wróciły zaczęliśmy złazić na dół.
To była bardzo ważna lekcja... Tego dnia wiele sobie uświadomiłem...
Maszeruj, albo giń!