Sunshine, sunshine Tatra
Don’t worry, don’t hurry, take it easy
Sunshine, sunshine Tatra
Let the good vibes get a long higher
Skład: Seba (PrT), ja, pierwszego dnia również Michał (fanatyk), Jacek (sch), Mateusz
W sierpniu 2001 roku pewien 15-letni chłopak znad morza siedział w towarzystwie swojej siostry, bez której rodzice nie puściliby go w góry, na wierzchołku Rysów. Była piękna słoneczna pogoda. Jego wzrok skierowany był głównie na wschód, na potężny masyw Gerlacha. Nie miał zbyt dużego pojęcia o Tatrach, ale wiedział, że to ich kulminacja. „Czy tam w ogóle da się wejść, skoro nie ma szlaku turystycznego? Czy ja dałbym radę tam wejść? Może kiedyś…”
Niemal 11 lat później ostatnie metry Batyżowieckiego Żlebu dzieliły mnie od osiągnięcia grani tuż przy wierzchołku. Byłem naprawdę diabelnie ciekawy jak prezentuje się widok na drugą jej stronę. Pokonałem ten fragment drogi na krótkim oddechu, a po kilkunastu metrach łatwej grani staję przy krzyżu. Widok niezły, trochę ograniczony. Gładzę niebieski kamień na szczęście i spoglądam na niewyróżniające się zbytnio z tej perspektywy Rysy. Mimo odległości, zobaczyłem na szczycie szczupłego uśmiechniętego ciemnowłosego chłopaka w kraciastych krótkich spodenkach i czapeczce baseballowej. A nawet usłyszałem jakiś szept, że marzenia, nawet te szczeniackie, które z biegiem czasu przestają być marzeniami, czasem się spełniają. Tak rozmyślając cieszyłem się kilkoma minutami samotności zanim nie przyszli moi koledzy. Wejście na Gerlach od dawna nie było dla mnie jakimś wielkim celem, ale po 11 latach chodzenia po Tatrach chyba jednak wypadało tam pójść…
No to może po kolei
Tydzień temu w poniedziałek przejrzałem rutynowo prognozę pogody dla Tatr. Idzie duże ocieplenie i słońce. Może jechać… Ale to ocieplenie, mogą być lawiny. Z drugiej strony, nie wiadomo kiedy nadarzy się druga szansa. Zaczęły się telefony i ogólna nerwówka przed wyjazdem. W czwartek wykrystalizował się plan. I machina ruszyła.
Sebastian przyjeżdża pospiesznym z Gdańska o 22. Po chwili ruszamy autostradą do Krakowa. W ciągu dnia starałem się złapać chociaż godzinkę popołudniowej drzemki, wiedząc że następny sen zbyt szybko nie przyjdzie. Udało się połowicznie. Pół godziny po północy spotykamy się w Krakowie z Michałem i Mateuszem, którego samochodem ruszyliśmy w dalszą drogę. Fajnie raz na jakiś czas być wreszcie pasażerem. Ponownie staram się zasnąć, ale chłopaki nakręcili temat gór, więc nic z tego nie wyszło. Po godzinie z okładem zajeżdżamy pod Nowy Targ po Jacka. Ustalamy plan na Gerlach. Kwestią porozumienia była jeszcze droga. Pierwotnie miał być Karczmarz, ale obawialiśmy się, że będąc około południa na oświetlonych stokach na trawersie i w zejściu, będzie duże prawdopodobieństwo zsuwów. Kto by pomyślał, że warunki będą jednak znacznie lepsze niż przewidywaliśmy.
Przed 4 rano startujemy z Polianki. Bliżej by było z Wyżnich Hagów, ale nie wiadomo było czy przetarte. Tymczasem w Dolinie Wielickiej na dole resztki śniegu, ale to co zostało jest twarde, więc idzie się świetnie. Szybko podeszliśmy lasem do skrętu w lewo w stronę Batyżowieckiego Stawu. Tutaj było trochę słabiej i w lesie się nieco zapadaliśmy, ale wyżej było już zupełnie dobrze. Na wschód słońca załapaliśmy się jakoś pół godziny przed stawem. Kolorki były naprawdę magiczne.
1. Batyżowiecka Próba
Lato, czy zima, Batyżowiecki Staw oznacza jedno – piździawa. Tak było i tym razem, także śniadanie przebiegło szybko i boleśnie. Tak naprawdę to o drodze nie ma co pisać zbyt wiele – napieranie po śniegu raz stromo a raz bardzo stromo. To są właśnie Batyżowieckie Spady. Atrakcyjność znikoma. Ciekawie prezentował się Batyżowiecki Szczyt, bycza Kończysta i niebieski namiocik Polaków rozbity na wypłaszczeniu niedaleko Kościółka. Później ich zresztą spotkaliśmy, bardzo fajni goście w trochę wyższej kategorii wiekowej. Tak oto doszliśmy do sławnej Próby. Skała i klamry odkryte i suche. Pozostało wspiąć się jak po drabinie. Bez sztucznych ułatwień to miejsce dla mnie było by raczej nie do przejścia. Skojarzyło mi się z Orlą Percią, ale jest chyba troszkę trudniejsze. Niemniej, dużej filozofii w chodzeniu po klamrach nie ma, więc zabawa skończyła się po jakichś trzech minutach. Następnie, wracamy do gerlachowej rutyny – monotonnego podejścia żlebem. Jeszcze tylko 400 metrów. Wyrwałem trochę do przodu na tym odcinku i wierzchołek osiągam jako pierwszy z ekipy. Jest piękna pogoda, momentami troszkę wieje. Widok jest bardzo rozległy (zwłaszcza na południe) – widać całe Niżne Tatry, słowackie kotliny, Fatrę, Tatry Zachodnie, na północy Babią Górę i Pilsko, wiele pasm beskidzkich, których nie odróżniam. Na wschodzie majaczyło jakieś wypiętrzenie. Czy to możliwe, że były to Bieszczady? No i oczywiście niezliczona ilość tatrzańskich szczytów, turni i turniczek. Szkoda, że widok na północ jest ograniczony przez długi odcinek dość płaskiej grani.
2. Powyżej Próby
Na szczycie spędzamy grubo ponad godzinkę. W międzyczasie dochodzi ekipa Polaków, którzy przeszli Karczmarza i trawers. Warunki określili jako dobre, ale trochę na trawersie „rzeźbili”, co mieliśmy okazję podziwiać siedząc w „pierwszym rzędzie”.
3. Seba pod wierzchołkiem.
4. Sławkowski z Gerlacha
5. W stronę Krywania i Tatr Zachodnich
Mniej więcej o 10.30 zarządziliśmy odwrót. W drodze w dół minęliśmy kilka ekip przewodników z klientami prowadzonymi na sznurkach. Przy Próbie poczekaliśmy chwilę na zmęczonego Sebę, który po długiej podróży z Gdańska był nieźle styrany. W dół wydawała się trochę trudniejsza, uwaga była wskazana. A niżej to już na tyłki i siuuuuuuuuuuu
Dupozjazdami docieram pod sam Batyżowiecki Staw. W pewnym momencie na stromym odcinku Spadów wesoło jadąc w dół, wiecie, wiatr we włosach i te sprawy, zauważam coś pomarańczowego kilka metrów obok. Przyhamowałem i uświadomiłem sobie, że to rak, a kilkanaście metrów niżej leży jego bliźniak. Okazało się, że Michałowi, który jechał przede mną odczepiły się od plecaka. Po zwrocie zguby śmiejemy się, że dupozjazdy to tylko w rakach – Michał zdjął i prawie je zgubił
6. Sobotni skład na Dużym G.
Po dłuższej chwili odpoczynku rozpoczynamy trawers do Śląskiego Domu. Był to chyba najcięższy fragment drogi. Śnieg mocno rozmiękczony przez palące słońce zapadał się pod nami co kilka kroków. Wpadaliśmy do pół łydki, kolana a nieraz do pachwiny. Po pewnym czasie ze zmęczenia włączył mi się „automat” i było mi wszystko jedno czy idę, czy się zapadam czy grzebię z tego cholernego śniegu. Po prostu parłem do przodu. W końcu chyba po półtorej godzinie zobaczyliśmy hotel. Ależ to była piękna chwila, zamówić duże piwo, dużą kofolę i obfity obiad. W kolejce do kasy jestem tak zmęczony, że rozglądam się za jakimś miejscem do siedzenia. A jeszcze przed chwilą ciorałem w głębokim śniegu. Na szczęście posiłek poprawia morale. Zaczynamy z Sebastianem główkować co robić dalej. Mieliśmy w planach zostać jeszcze na 2 dni w górach, Jacek początkowo również był chętny, ale ostatecznie okazało się, że musi wracać do domu, podobnie jak pozostała dwójka. Wykonaliśmy telefon do Popradzkiego, ale okazało się, że nie ma miejsc. Była jeszcze opcja ulokowania się pod Tatrami w Szczyrbie i zrobienia stamtąd np. Kończystej. Ale ostatecznie uzyskaliśmy informację, że są miejsca w Chacie Zamkowskiego. Czyli jednak działamy w rejonie Małej Zimnej Wody. Plan miał tylko jedną wadę – musieliśmy zejść 700m do auta, a potem podejść jeszcze 500 ze Smokowca do schroniska.
Pierwsza część poszła naprawdę sprawnie. Na parkingu robimy małe przepakowanie i po małej podwózce rozdzielamy się w Smokowcu. Żegnamy się z chłopakami. Jest godzina 17. Za dnia na pewno nie dojdziemy do schroniska. Droga na Hrebienok to była jedna wielka męka. Jedynym sposobem żeby to przetrwać było „wyłączenie się” i narzucenie wolnej jednostajnej pracy mięśniom. Docieramy do górnej stacji kolejki chyba po 50 minutach – 2 razy dłużej niż zajmuje to normalnie. Tymczasem na niebie zaczynają pojawiać się najjaśniejsze obiekty – Wenus i Jowisz, Mars już od jakiegoś czasu świecący w gwiazdozbiorze Lwa, Syriusz, Orion… Robi się całkiem urokliwie. A i droga za Hrebienokiem nie jest już tak monotonna. Osiągnąłem stan, w którym mógłbym iść i iść…
O 19 dochodzimy do schroniska. Jemy jeszcze jeden obiad, myjemy się i przebieramy. Po prawie 40h bez snu i 2200m podejścia można wreszcie porządnie odpocząć. Jeszcze przed snem wychodzę przed budynek popatrzeć na gwiazdy. Las ogranicza widok, ale niebo jest wspaniałe. Jeszcze nigdy nie widziałem tak dokładnie Tarczy Oriona. Zimno wypędza z dworu. Wreszcie sen.
Dnia drugiego jako pierwsi zaczynamy grzebać się z posłań. O 7 jesteśmy gotowi do wyjścia. Twardy, zmrożony przez noc śnieg wymusza założenie raków chwilę za schroniskiem. Pogoda nadal utrzymuje się piękna. Spokojnie podchodzimy dnem doliny by po kilkudziesięciu minutach zmierzyć się z progiem Pięciu Stawów Spiskich. Jestem tu zimą pierwszy raz – przedeptane jest „na wprost”, inaczej od letniego szlaku, który byłby zagrożony lawinami. 400 metrów stromego podejścia do Chaty Tery’ego. Co to dla nas. Z kilkoma odpoczynkami w międzyczasie po godzinie meldujemy się u Mira. Nocleg zaklepany, miejsce jest, więc można wziąć się za śniadanie. I obowiązkowo kufel piwka na zachętę przed dalszą drogą. Jeszcze tylko nabranie wody z kranu w kiblu do butelki (To nie je pitna voda! Kupte vode v bufete za 2,5 Euro) i rozpuszczenie moich turbotabletek i lecimy. Do Dolinki Lodowej. Plecaki lekkie to można śmigać. Trochę tylko głupio się czujemy bez nart, chyba jedyni w dolinie. Na rozwidleniu skręcamy z lewo na Czerwoną Ławkę. Nie byłem tu chyba z 8 lat. Sprzęt na nogi i w łapę i jazda. Śnieg bardzo dobry, stopnie wyrobione, czułem się jakbym szedł na moje 9 piętro w byłym akademiku, tylko widoki i zapach lepsze trochę. Na przełęczy otwiera się widok na Staroleśną.
7. Spąga znad Czerwonej Ławki
8. Jaworowy Mur z Małego Lodowego
Fajnie jest, co tu dużo mówić. Pytam Sebę, czy jest chętny na drytooling na Spądze, to bym mu drugi czekan pożyczył. Ale jakoś nie jest zainteresowany. No dobra, to idziemy dalej do góry. Tutaj już oświetlony stok z południową wystawą, więc śnieg trochę kaszanka. Przy podchodzeniu sypie się i wszystko leci na ludzi na przełęczy. Ale to narciarze i do tego Słowacy, więc spoko. Mimo słabego śniegu, szczyt osiągamy szybko.
9. Łomnica i Durne Szczyty
Nooooooo!!!!! To jest widok! Mały Lodowy wymiata. Wczorajszy Gerlach od tym względem to mały miki. Jednak szczyt zwornikowy 3 ogromnych dolin to nie w kij pierdział. Panorama jest podobna, ale jednak lepsza niż z Pośredniej Grani, bo jest w niej sama Pośrednia Grań. Dużo można by wymieniać, wszystkie góry wyglądają pięknie. Szczególne wrażenie robi jednak Jaworowy Mur, Ostry Szczyt, zachodnia ściana Łomnicy i ogromna grań od Małej Wysokiej po Sławkowski Szczyt, oczywiście ze Staroleśną pomiędzy. No i Wysoka – jak zawsze, obojętne z którego kierunku się patrzy. Zauważam ciekawy fakt – Krywań, Przełęcz Waga i Jaworowy Szczyt leżą dokładnie w jednej linii z naszej góry. Na szczycie opalamy się prawie dwie godziny. Jest po prostu wiosna – bardzo ciepło i niemal bezwietrznie.
10. Na Małym Lodowym
W międzyczasie przewija się może 5 osób. Przeciągamy chwilę zejścia, ale po takim czasie w bezruchu jednak robi się chłodno.
Pierwsze dupozjazdy idą już w drodze na przełęcz. A z przełęczy…na samo dno Dolinki Lodowej. Krótki trawers i po godzince opalam się na mutonach pod Teryho. Chwilę czekam na Sebę. Niestety, zaraz potem słońce zachodzi za Drobną Turnię. Wracamy do schroniska na jedzenie, piwo i spanie.
11. Pośrednia Grań - najpiękniejsza góra Tatr widziana z bliskiego sąsiada
Dzień trzeci i ostatni zakładał wejście na kolejny atrakcyjny szczyt i jak najszybszy powrót do cywilizacji. Pogoda nieco się zmieniła. W nocy wiał bardzo silny wiatr, wyraźnie słyszalny ze schroniska. Rano szczyty Tatr były całe w chmurach. Trochę nas to zmartwiło - jednak zawsze fajnie jeśli są widoki. Tymczasem, kiedy jemy śniadanie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki się wypogadza. O 7 stajemy gotowi do wymarszu, wieje całkiem mocno ale niebo jest prawie czyste. Wiemy jednak, że może to zbyt długo nie potrwać, więc trzeba się ruszać aby załapać jeszcze jakieś widoki. Obawy okazały się daremne – do Baraniej Przełęczy nic się nie zmieniło. Samo podejście bardziej połogie niż na Czerwoną Ławkę i w sumie bez historii. Na siodle otwiera się widok na stronę Kieżmarskiej, jeszcze mocno ograniczony. Wejście na szczyt jest naprawdę banalne. Po początkowym nieco bardziej stromym odcinku, dalsza część wygląda jakby można po niej rowerem jeździć.
12. Teraz wiem skąd pochodzi nazwa Czarnego Szczytu
13. Lodowy z Baranich Rogów
Sam szczyt Baranich Rogów całkiem interesujący – jest i okienko skalne przez które widać Kołowy Szczyt, jest i słynny konik – tylko cholera wie która strona to zad, a która łeb. Jednak najpiękniejszą niespodzianką, jaką otrzymaliśmy od losu było morze chmur otulające całe doliny Białej Wody i Jaworową z odnogami. Świetne zjawisko. Tatry jednak są sprawiedliwe. Kiedy byłem na sąsiednim Lodowym Szczycie pogoda zepsuła się akurat na nasze wejście, teraz wydarzyło się dokładnie odwrotnie. Po pewnym czasie w pełni usatysfakcjonowani wracamy na przełęcz. Była propozycja zejścia do Kieżmarskiej, ale wszystko z tamtej strony było zawiane przez tą nocną wichurę, więc daliśmy spokój. Nie wiadomo jak by to wyglądało lawinowo.
14. Przez okienko widać Kołowy i Jagnięcy
Niestety, z uwagi na twardy i zmrożony śnieg nie dało się zjechać do Terinki na tyłku (choć próby były). Mijamy schronisko i kierujemy się prosto w dolinę. Od Teryho zjazdy wychodzą już niemal idealnie i pod progiem jesteśmy w jakieś 15 minut. Jeszcze posiłek i podładowanie telefonu w Chacie Zamkowskiego, oraz godzinka drogi w dół i po trzech dniach walki schodzimy do Smokowca.
15. Tatry pożegnały nas pięknym widowiskiem chmur
Pół godziny później jedziemy już na Łysą Polanę jakimś wytworem węgierskiej myśli technicznej. Po drodze Sebastian ratuje chłopca wracającego ze szkoły, który nie mógł zatamować krwotoku z nosa. Czasem apteczka się przydaje. Na Łysej normalka – busy według rozkładu nie jeżdżą. Ale tego się dokładnie spodziewaliśmy, więc spokojnie otworzyliśmy sobie piwko i czekaliśmy na okazję. Niestety, trafiła się w najgorszym momencie – tzn jak mieliśmy jeszcze po ponad pół piwa. Sympatyczne małżeństwo z 10-miesięczną córeczką wracało z Morskiego. W czasie kiedy Seba pakował nasze plecaki do bagażnika, ja na tempo dopijam trunek. Jemu niestety się nie udało, zostawił większość, bo nie chcieliśmy robić przypału i pakować się komuś do samochodu z otwartym alko. Dziewczynka, leżąca obok nas na tylnym siedzeniu, gdzieś koło Bukowiny nas chyba poczuła, bo zaczęła przeraźliwie się drzeć. Ale takie prawo dziecka. W Poroninie wysiadamy i od razu łapiemy autobus do Krakowa. I tak właściwie kończy się nasza przygoda.
Wyjazd oceniam jako jeden z najlepszych w moim życiu. Trzy atrakcyjne, rewelacyjne widokowo góry zimą w Tatrach w trzy dni – to mówi samo za siebie. Można było by się doczepić, co prawda, że zdobyte najłatwiejszymi drogami, ale na trudniejsze rzeczy też przyjdzie pora.
Dzięki wszystkim uczestnikom, dzięki jeszcze raz Jackowi za taśmę i gratulacje dla Michała za skompletowanie Wielkiej Korony Tatr.
Na koniec słitaśna focia z dzióbkiem - pozdrowienia dla wszystkich czytających prosto z Baranich Rogów
