Moja podróż na Kaukaz rozpoczęła się już 36h przed dotarciem do Azau. Naszym polskim „szybkim” pojazdem szynowym dojechałam do Bydgoszczy skąd odebrał mnie Pablo. Zabraliśmy po drodze Anię i ruszyliśmy autem do Zielonej Góry, gdzie czekał na nas Rafał. Troszkę przepakowań, ważenie plecaków , drobne zakupy i w końcu ruszyliśmy na Berlin, skąd Aeroflot miał nas przetransportować do rosyjskiej stolicy. Na lotnisku spotkaliśmy się z Krzysiem i po jednym spojrzeniu na jego bagaż dostał od nas w prezencie 20m liny do noszenia. Bez problemów przeszliśmy przez wszelkie kontrole (pomacano tylko Anię po stopach

i godzinę później zgadywaliśmy już smak ciasta na pokładzie rosyjskiego air-busa. Na moskiewskim lotnisku można się troszkę pogubić ale skoro znaleźliśmy się z Jankiem to można stwierdzić, że jesteśmy nieźli w te klocki. I zaczęło się spędzanie czasu wolnego… Czyli próby spania na twardych krzesłach w głośniej hali odlotów… Mi niestety ta czynność nie wychodziła zupełnie, ale niektórzy poradzili sobie z tym doskonale (patrz zdjęcie poniżej).
Po bardzo przenikliwej kontroli i spokojnym locie znaleźliśmy się w Mineralnych Wodach, gdzie czekał już na nas Mohamet – właściciel hoteliku w Azau, gdzie mieliśmy przekimać się przed uderzeniem na Giganta. Długą drogę umilił nam pościg policyjny… za nami. Jak twierdzi Ania – nawiązała znacznie za długi kontakt wzrokowy ze stojącą na „jezdni” władzą. Czy chciał sprawdzić paszporty, otrzymać łapówkę czy wyłudzić numer telefonu od Ani – tego nie wiemy, gdyż akurat w momencie zatrzymania naszego pojazdu ciekawski kierowca łady wjechał w tył innej łady i służba bezpieczeństwa narodowego oddaliła się uspokoić tychże Rosjan. Po długiej podróży przez doliny Kabardii dotarliśmy w końcu do naszego hotelu. Następnego dnia ruszyliśmy na polanę o nazwie Czeget (w końcu zaczęła pisać o konkretach!), z której mieliśmy wejść na szczyt o nic nie różniącej się nazwie.
Wycieczka na tę „górkę” się lekko rozciągnęła… Szłam daleko za resztą i zastanawiałam się czy należy przykleić jakieś plastry na moich wspaniałych nowych towarzyszy pęcherzy na stopach. W połowie drogi dostałam małą zjebkę od Rafiego , która brzmiała: „Po ch@j założyłaś te cienkie skarpety skoro specjalnie kupiłaś grube Smartwoole?!” – niezapomniana rada do końca życia! (Serio! Potrzebowałam tego opierdzielu) . Idziemy twardo dalej. Stajemy, patrzymy – śnieg. Dużo śniegu. Mokrego śniegu. Rafael w typowym obuwiu sportowym rzekł nagle: „dalej nie idę”. Myślimy „to sobie siedź” i dumnie dalej idziemy na szczyt (bez potrzebnego ‘podobno’ permitu). Widok ze szczytu obłędny! Elbrus przed nami, naokoło czterotysięczniki Kaukazu – bajka!
Po ochach i achach zaczęliśmy schodzić. Pojawiła się pierwsza krew – lekko się poślizgnęłam

Poza tym czułam, że dochodzi mi paru nowych towarzyszy pęcherzy, tym razem z przodu stóp, na palcach. Cały zestaw słów „polskiej łaciny” latał mi wtedy po głowie. A w tym samym czasie Rafi konsumował na czegetowej polance ente piwko i masował brzuch po drugim zjedzonym daniu. Ba! Nawet zdążył się zdrzemnąć na ławce. Doszliśmy na dół. Miałam ochotę iść dalej na boso! Na myśleniu o tym się na szczęście skończyło i tego nie uczyniłam. Późno już się zrobiło i warto by było zebrać się do hotelu aby spakować się na jutro, czyli na TEN dzień, kiedy to wyruszamy na Mingi Taj. Ale – no przecież trzeba koniecznie teraz kupić pamiątki! Kupujemy koszulki zdobywców – każdy wybiera inny kolor, dobrze idą również naszywki, Pani umiejętnie wciska widokówki… Zarąbisty dzień! W hotelu czas na pakowanie i operację „unicestwić pęcherze”. Sześć, bardzo dobrze nawodnionych sztuk, dumnie prezentuje się na stopach. Rada Krzysia – przebij i odetnij nożyczkami całą skórę. Do rana wyschną. Jeny, szczypie – co za idiotyczny pomysł i ja się na to zgodziłam! Noc bezsenna. Gdzie dotknę stopami tam pada słowo „ał”. Cóż. Następnym razem o wszystko pytam się Rafała! TEN DZIEŃ – spakowani i obładowani pstrykamy sobie wspólną fotkę przed „Wirażem”.
Grupa dzieli się na dwie ekipy – jedna „sportowa” –tj. Ania, Krzysiek i Janek idą od samego dołu z buta, „wygodna” – czyli ja (zganiam na rany na stopach), Pablo i Rafi plus ciężkie plecaki sportowców podchodzących „na lekko”, wjeżdżamy kolejką do Stacji MIR (3500m). Tam, wygrzewając się w słońcu i podziwiając totalny syf tam panujący, czekamy na naszych kompanów brnących przez żwiry i piaski wulkaniczne. Obserwuję ludzi – ekipa rosyjskich robotników wjeżdża kolejką, stają naprzeciwko siebie i… zaczyna się wojna na śnieżki. Ok. Po jakimś czasie wysiada para – Ona to jakaś akrobatka i zaczyna robić szpagaty na śniegu. Faceci dostają ślinotoku. Ok. Następny przypadek – Japonka, w japonkach. Co robi? Zakłada na japonki bawełniane skarpety i tak oto chodzi po śniegu. Ok. Ciekawy ten Mir, ale niech już przyjdą. Doszli. Jesteśmy z nich dumni!
Ale jeszcze 300m podejścia do Beczek i tam poszukiwanie dobrego terenu pod nocleg. Szło się fantastycznie, widoki super – tylko te cholerne ratraki. Co chwilę trzeba było im schodzić z drogi. W Beczkach jakaś fajna babka pokazała nam dobrą miejscówkę na rozbicie namiotów – trzy drewniane platformy. Szybko się rozłożyliśmy i zaczęliśmy pierwszą konsumpcję naszego żarcia liofilizowanego. Zerknięcie na latrynę bez drzwi, ze sporym zapasem śniegu (i nie tylko) wewnątrz i pada decyzja o toalecie za piątym dużym kamieniem. Takiego widoku z kibla jeszcze nigdy nie miałam!
Nadeszła noc. Z uwagi na katar udało mi się przespać 3h. Next Day – wstajemy, kopiemy śnieg na wodę i śniadanko, robi się kolejka do latryny a każdemu, który wychodzi z uśmiechem niemal bijemy brawo . Zwijamy manatki i robi się już 11. Powoli, naprawdę powoli, dochodzimy po kilku godzinach do Prijuta na 4100m. Tam to jest śmietnisko!
Znajdujemy bardzo fajny zakątek na nasz obóz i bierzemy się do pracy. Znaleźliśmy nawet dechy do naszej „jadalni”! – czego na tym Elbrusie znaleźć nie można…?!
Po sporej dawce liofili nadeszła pora na spacer aklimatyzacyjny w kierunku Skał Pastuchowa. Zrobiliśmy może 100 m i przed nami pojawiły się ciężkie chmury, zaczął padać grad. Grzmot. I chichot. Za moimi plecami. Odwracam się a moja ekipa się tylko patrzy i śmieje… Stało się bowiem coś specyficznego – stanęły mi… włosy. Ciekawe zjawisko. Martyna, jak widać, jedyna już nie jest
Drugi grzmot i Janek odskakuje od kijków trekingowych. Dostał niewielką dawkę prądu w prezencie. Wieje coraz bardziej, więc zakładam czapkę i kaptur. Odwracam się w stronę chłopaków a oni… już dużo niżej, bardzo żwawym krokiem zmierzają w kierunku namiotów. Uśmiechnęłyśmy się z Anią do siebie i poszłyśmy jeszcze jakieś 70 metrów w górę. Spotkałyśmy schodzących Polaków, parę Marcina i Elę, którzy chcieli jednego dnia zaatakować szczyt. Nie udało się. Ale dotarli aż do siodła! Niesamowita kondycja! Opowiedzieli nam o swoich przygodach podczas podróży pociągiem, w którym to ktoś przywłaszczył sobie ich plecak. Podzieliliśmy się naszym zapasem słodyczy i obiecaliśmy, że jak burza przejdzie to wpadniemy na herbatkę do ich namiotu, który rozbity był zaledwie kilkanaście metrów poniżej naszych. Wicher na zewnątrz, więc zrobiliśmy sobie małe „party” w namiocie Rafiego i Krzysia wcinając krem amaretto – oczywiście z torebki. Później długie pogaduchy w namiocie naszych nowych znajomych z Polski i trzeba spać! Noc zdecydowanie lepiej. Z połowa na pewno przespana. Kolejny dzień i znowu ogromna lampa. Tego dnia wędrowaliśmy już duuuużo dłużej. Mieliśmy do pokonania 700m wysokości. Pablo, mimo że poprzedniego dnia blado wyglądał, dostał „kopa” i bardzo szybko zostawił nas w tyle. Pewnie o tym nie wie (do teraz) ale dostał od nas przydomek „cudowne dziecko Diuramidu” – kondycję miał naprawdę niesamowitą. Za nim w oddali tuptaliśmy ja, Rafi i Janek a sporo za nami Krzysiu i Ania. Jeny - stromo. Odwracam się na chłopaków, żeby pstryknąć im fotkę i wywalam się do tyłu – lekko mnie przeciążyło. Dochodzimy na 4800m. Yes!
Zaczyna znowu się chmurzyć i zawiewa śniegiem. Pablo z Jankiem rozstawili już domek a my z Rafałem czekamy na nasze drugie połówki z częściami namiotu. W końcu dochodzą. Ania, a za nią – po jakimś czasie – Krzyś. Nie za dobrze wygląda, czas reagowania, choćby na odpowiedź, ma długi, ale przecież zrobiliśmy 700m przewyższenia z tobołami i każdy z nas jest wyczerpany. Ale jeszcze krótki spacer aklimatyzacyjny – jesteśmy uparci.
Powstaje plan na atak szczytowy – wstajemy o 3, wychodzimy o 4, Krzyś zostaje. Kładziemy się spać. Jeny jak tu wieje! Nie mogę usłyszeć własnych myśli i jeszcze ta niesamowicie irytująca linka od namiotu, która w niego uderza non stop. Pochlastam się chyba a nie zasnę. Wiem już na przyszłość – bezcenne - leki nasenne, stopery do uszu lub dobry nóż aby uciąć w cholerę wszystkie linki namiotowe. Dzwoni budzik – chłopaki krzyczą czy wstałyśmy. Nie wstajemy. W końcu krzyczę, że wyjdziemy później z Rafim. Pada odpowiedź, że Rafał już czeka gotowy przed namiotem. Ok – szybko podnosimy tyłki. Ale topienie śniegu do termosu, śniadanie i cała akcja z ubieraniem się zajmą nam wieki! Męska trójeczka opuszcza więc obóz. Wychylamy się z Anią z namiotu – wieje i jest naprawdę zimno. Mimo to sporo ludzi gęsiego lub trawersem pokonuje już drogę wiodącą na szczyt. Nie założyłam rękawiczek i po 5 minutach nie czuję już dłoni. Ania pomaga.
W końcu ruszamy. Jakie widoki, strzelamy co chwilę fotki, albo ktoś nas zatrzymuje i prosi o zdjęcie na tle wschodzącego słońca. Spotykamy Elę i Marcina. Jak się później okaże, dogonili chłopaków i razem z nimi szczytowali! Niesamowici! Idziemy powoli. Nie mogę się zdecydować czy walić prosto czy trawersować. Powyżej 5 tysięcy zaczyna mnie boleć głowa, odczuwam lekkie zawroty a nawet niewielkie nudności. I jeszcze to zmęczenie. Ania mnie wyprzedza. Wlokę się powoli a w głowie powtarzam sobie „idź, nie medytuj”. Przerwa. Siadam, piję herbatę – wiem, że zrobiłam jej zdecydowanie za mało. I jeszcze rozlewam zawartość, zanim dociera na moje spodnie, zamarza. Podnoszę cztery litery i sukcesywnie idę w górę. Po drodze mijam sporo osób, które nie wyglądają zbyt dobrze. Pewnie ja wyglądam podobnie. Tym bardziej, że w pośpiechu zapomniałam nałożyć krem z UV i czuję pieczenie na twarzy. Będzie idealnie opalona kominiarka.
Dochodzę do siodła i te kilkaset metrów po prostej pozbawia mnie nudności i zawrotów. Pozostał lekki ból głowy. Teraz Ania zwalnia i zostawiam ją nieco w tyle. Spotykamy chłopaków. Janek obiecuje, że będzie na nas czekał w obozie z ciepłą herbatką. Taaak! Czułam już, że brakuje mi wody w organizmie. Idziemy dalej. Wyszłyśmy na prostą. Strasznie wieje, ale - widzę szczyt! Jeszcze tylko kilkanaście metrów. Pod goglami popłynęła mi łezka szczęścia. Udało się!
Spełniają się moje marzenia. Stanęłam na szczycie - 5.642m n.p.m. Byłam z siebie dumna. Chociaż nie wiem czy bardziej od dumy nie przeważało zmęczenie, ale powiedzmy że odczuwałam wewnętrzną radość. (Prośba o opisanie odczuć chłopaków w momencie ataku szczytowego – odpowiedź Rafała: „idę, patrzę szczyt, to wchodzę”).
Robimy kilka zdjęć i schodzimy. Teraz już w ogóle czuję się padnięta. Ostatni odcinek na prostej pomiędzy Skałami Pastuchowa a wierzchołkiem wschodnim pokonuje na zasadzie „20 kroków i stop”. Rozważam zjazd na tyłku, ale rezygnuję z tego pomysłu. Widzę już z daleka nasz obóz… Coraz bliżej i bliżej – jesssu, jak daleko! Myślę już tylko o tej obiecanej przez Janka herbacie. Zaczynam zauważać stojące postaci chłopaków przed namiotem, ale ciągle straszny kawał drogi. Dochodzę, widzą mnie i nie reagują. Podchodzę. Pablo mówi, że z Krzysiem jest źle i trzeba sprowadzić pomoc. Ja myślę „pić” i mówię „pić”. Rafał oznajmia, że Krzyś nam umiera a ja nadal jedyne co mogę powiedzieć to „wody”. Spoglądam z daleka do wnętrza namiotu, w środku leży Krzyś i się nie rusza. Bez wzruszenia przechodzę obok, siadam koło namiotu, zdejmuję uprząż, raki i myślę jedynie o H20. Dochodzi Ania. Jej sposób reakcji na wiadomość o koledze jest taki sam. Idzie do namiotu i kładzie się na podłodze. Ja biorę Jetboila i zaczynam gotować śnieg. Docierają do mnie już fakty. Sytuacja jest ciężka. Jesteśmy na 4800m i trzeba Krisa jak najszybciej sprowadzić na dół. Janek idzie kilkaset metrów w dół aby sprowadzić ratrak. Załatwia go, ale w międzyczasie podjeżdża ratrak zamówiony przez polską ekipę komercyjną schodzącą ze szczytu. Prosimy, aby zabrali Krzyśka. Zgadzają się i chłopaki wnoszą chorego na pokład. Jednak Rosjanin się wścieka, że drugi ratrak już jedzie po nas a taka podróż kosztuje 300 EUR. Oznajmia, że nie ruszy tym ratrakiem z Polakami jeśli nie damy mu natychmiast do ręki całej kwoty. Ludzie z „komercyjnej” wkurzeni, sami mieli 3 osoby już na holu, Pablo rozmawia z ratrakarzem, Ania biega i zbiera pieniądze, Janek już spakowany, Rafał pakuje namiot a ja… siedzę na kamieniu i topię nadal śnieg. W końcu Rosjanin dostał połowę kwoty – połowę mamy dać temu drugiemu co wjedzie. Zaczęli zjeżdżać. Nikomu wtedy nie było do śmiechu ale z perspektywy czasu – ten kierowca musiał mieć nas za bandę zakręconych dziwaków – totalna dezorganizacja i chaos. Każdy robił coś innego. Przyjechał drugi pojazd, poczekał aż złożymy z Jankiem i Anią ostatni namiot i zjeżdżamy do Beczek, bo tam poprzedni ratrak zostawił Krzysia. Ktoś go obejrzał. Wysokościówka plus odwodnienie. Jak najszybciej na dół. Po drodze nie mogliśmy wyjść z wrażenia jak wielki kawał zrobiliśmy przez te 4 dni. Kolejka. Zjeżdżamy wszyscy. Idziemy do naszego hotelu. Chcemy wezwać karetkę bądź lekarza ale mamy kłopoty z ubezpieczycielem. W końcu po kilku godzinach walki o pomoc dzwoni konsul. Właściciel naszego hotelu załatwia auto i Janek wraz z Krzysiem jadą do szpitala. 2 zastrzyki, łapówka i Kris jest już z nami z powrotem. Musi odpoczywać, ale – będzie dobrze! Ufff… Co za dzień. 14 czerwca 2012 na długo zapamiętamy. Następnego dnia leczymy rany, głównie po słoneczne. Z powierzchni czarnego nosa sączy się jakiś płyn surowiczy. Nie tylko mi. Usta jak u murzynki mają białą skorupę z czerwonymi pęknięciami… Masakra. Z chorym coraz lepiej. Siedzimy przy kolacji, Rafał patrzy na komórkę. Pada tekst „5 września mają bilety do Genewy za 26 euro” i już wszystkie spalone mordki patrzą na siebie z uśmiechem. Jest następny plan! Kolejne dni to już tylko wielka laba. Spacerki, posiadówki w rosyjskich knajpkach z żarłem, kanapki z mielonką na rajskiej polance… Była również Stolicznaja, Elboros i jakaś Biała Daroga (ohydne to!), tradycyjna suszona ryba, mecze, „za Rassiję” i niezwykle sympatyczny wieczór z miejscowymi.
Cel przez większość ekipy został osiągnięty, wszystko dobrze się skończyło. Moim zdaniem było po prostu ZAJEBIŚCIE! (Prawda? Teraz poznam ich zdanie

Dziękuję ekipo!