Rok 2011 był dla mnie wyjątkowo udany pod względem górskim. Po raz pierwszy w życiu udało mi się pojechać w Alpy a i w Tatrach i w innych krajowych pasmach trochę połaziłem. We wrześniu postanowiłem nie zwalniać tempa, zwłaszcza, że aura tym razem była wyjątkowo łaskawa. Wybadałem grunt sobotnimi smsami i jak to bywa ostatnio licznej ekipy nie udało mi się zorganizować. Zostaliśmy tylko w dwójkę ja i Ania, która towarzyszyła mi również podczas alpejskich wędrówek.
Dzień wcześniej byliśmy z żoną jeszcze na małym spotkaniu u znajomych, więc wstawało się raczej średnio. W każdym razie w niedzielę po 4 mknąłem już obwodnicą Krakowa w stronę południa naszego kraju. Spotkanie (jeśli dobrze pamiętam) zaplanowaliśmy na godzinę 6 w Skomielnej Białej koło kościoła. Anna jeździ z Żywca, więc to właściwie pierwszy sensowny wspólny punkt na trasie. Przesiadamy się do mojego samochodu i mkniemy w stronę Kościeliska. Pogoda nie zawodzi, zaczyna się piękny wrześniowy, jeszcze letni dzień. Parkuję jakiś kilometr za wejściem do Doliny Kościeliskiej w rejonie Zajazdu Józef. Do tej pory udawało się tam parkować za free i mam nadzieje, że tym razem nic się nie zmieni. Przebieramy buty i startujemy. Jednak nie cofamy się do Doliny Kościeliskiej tylko próbujemy „wbić” się w nią trochę dalej, unikając przy okazji złożenia daniny w postaci kilku złociszy. Jak to bywa ze skrótami i autorskimi wizjami tras w górach, często odbijają się one czkawką. Nie inaczej było i tym razem. Wydawało się, że Kościeliska jest tuż tuż, ale jakoś jej nie było. Wchodziliśmy w coraz stromszy teren z trudem utrzymując się na nogach. Zaczęło się robić nerwowo, a przecież miała to być spokojna niedziela z przyjemnym szlakiem w Tatrach Zachodnich. W końcu ześliznęliśmy się na dół jakimś żlebem, którego dnem sączył się potoczek. Na dole okazało się, że to nie koniec atrakcji hydrologicznych w tym dniu. Trzeba było pokonać „w bród” Kościeliski Potok. Wyjścia nie było zdjęliśmy buty, podwinęliśmy spodnie i naprzód. Wiecie jaka jest temperatura wody w potokach górskich... Do tego te cholernie śliskie kamienie. Pod koniec przeprawy straciłem równowagę, ale skończyło się na szczęście tylko na zmoczonych spodenkach i częściowo koszulce. Wreszcie można było osuszyć zmrożone lodowatą wodą stopy. Przypomniała mi się podobna przygoda z Beskidu Niskiego podczas schodzenia z Lackowej.
Tak więc po niespełna dwóch godzinach ciężkiej walki byliśmy właściwie dopiero na starcie tego touru. Lepiej było chyba trochę dłużej pospać. Z dużą ulgą przemierzaliśmy asfaltówkę Doliny Kościeliskiej. To jedno z tych miejsc w naszych Tatrach, gdzie zawsze walą tłumy, ale trzeba przyznać, że otoczenie tej doliny jest naprawdę ładne.
Siadamy na jednej z ławek (których jest tu pod dostatkiem) i jemy śniadanie. Nie zatrzymujemy się już w schronisku na Hali Ornak, tylko zmierzamy od razu w stronę Iwaniackiej Przełęczy.
Na przełęczy panuje prawdziwie piknikowa atmosfera, do której i my dołączamy. Jest ciepło, przyjemnie, idealne miejsce by coś zjeść. Jest dość gwarno, bo krzyżuje się tu również szlak biegnący z Doliny Chochołowskiej. Nie możemy sobie jednak pozwolić na zbyt długie leniuchowanie, bo mamy do przejścia jeszcze ponad 700 m. w pionie, co przekłada się na kilka godzin marszu. Na dobra sprawę od tej pory zaczyna się właściwe podejście. Nasz wysiłek jest wynagradzany coraz to ładniejszymi widokami.
Ale prawdziwą przestrzeń można poczuć zbliżając się do Ornaku. Do tego te wrześniowe tatrzańskie kolorki. Dlatego warto nie przesypiać nocy i przejeżdżać po 400 km jednego dnia.
Główny cel wciąż jednak przed nami.
Stororobociański – potężne wielkie górzysko. Góra wydawać by się mogło jakich wiele w Tatrach Zachodnich, ale do wejścia na nią motywują mnie przynajmniej 2 kwestie. Po pierwsze, tu jeszcze nie byłem, a po drugie, to najwyższy polski (dla czepialskich polsko – słowacki) szczyt Tatr Zachodnich. Podejście na wierzchołek z Gaborowej Przełęczy jest uciążliwe. Nie lubimy takich odcinków, kolana przy brodzie i walka z własnymi słabościami, ale nikt tego za nas nie zrobi. I wreszcie jest ! chyba po 6 godzinach walki. Naprawdę wyjście na Starobociański zajmuje sporo czasu. Mogę wreszcie z dumą zasiąść na słupku granicznym znajdującym się na szczycie.
W międzyczasie trochę się zachmurzyło, więc widoki które mieliśmy z Ornaku były chyba ciekawsze niż te, którymi uraczył nas sam Klin.
Zaczęło trochę wiać, więc „obiad” postanowiliśmy zjeść już niżej. Wiejska kiełbasa i rosyjska musztarda jak zwykle w górach smakują wyśmienicie.
Po drodze dorodny okaz górskiej fauny.
Kolejna nasza dzisiejsza zdobycz to Kończysty. Chmur coraz więcej. Podziwiamy Ostrego, który z każdej strony wygląda inaczej.
Teraz jeszcze Trzydniowiański i zaczynamy ostatecznie schodzić. Wiele osób psioczyło na ten ostatni odcinek szlaku sprowadzający do Doliny Chochołowskiej, ale sprawia solidne wrażenie. Chyba został wyremontowany w ostatnim czasie. Ostatnie przyjemne widoki i schodzimy do lasu.
Do samochodu dotarliśmy po 19. Solidnie odrobiona dniówka. Powrót do Skomielnej przez Chochołów i Czarny Dunajec. Chyba to była dobra decyzja, bo Zakopianka była tego dnia oblegana. Stamtąd już każdy na własną rękę. W Tatry wróciliśmy w nieco rozszerzonym składzie już tydzień później, ale o tym już następnym razem...