Plan jest prosty. Idę na Pyszną, dalej na Liptów i niech się dzieje co chce. Koniec planu.
Żadnych bookingów, telefonów, jedzenie na 2 dni i w drogę. W kieszeni 15 Euro i 2 stówki.
Przygodo hej!
4.45 startuję ulubionym środkiem komunikacji, czyli PolskimBusem z Krakowa i godz. 7 jestem u wylotu Kościeliskiej. Rześko i i przyjemnie, mijam pojedyncze osoby. W niecałą godzinkę docieram do schroniska, czas na drugie śniadanie. W Ornaku cicho, pusto, kuchnia leniwie się uruchamia. Na zewnątrz żywej duszy, jednak po chwili na balkonie pojawia się grupa nastolatek, która wita dzień kilkoma chóralnymi pieśniami ku czci pana. Pewnie jakaś sekta. Zwijam się i kieruję dalej.
Na przełęczy Iwaniackiej III śniadanie i już jestem właściwie dożywiony na dalszą drogę.
Ornak zaprasza samotnego wędrowca pustą ścieżyną.

Pogoda pyszna, widoki bajeczne, dawno mnie tu nie było. Po prawej mijam starego znajomego

Na Siwej Przełęczy widać już pierwszy ruch, od dol. Starorobociańskiej zaczynają docierać małe grupki lub pojedyncze osoby. Spokojnym krokiem docieram na Bystry Karb i bez zatrzymywania dalej trawersem na Bystrą. Myślę sobie - pójdę klasycznie, czyli zawrotka na Błyszcz i dalej w swoim kierunku. Na Bystrej przewija się kilka osób, ale ogólnie jest luźno, przyjemnie i widokowo.

Z reguły nie zaczepiam ludzi, chyba, że z konieczności. Na Bystrą mniej więcej równo ze mną wbijają dwie dziewczyny i od
słowa do słowa znajdujemy chwilę na pogaduszki i wspólne zdjęcie.
Oto i błogosławiony między niewiastami

Jak na siostry to dziewczyny wybitne luzaczki a słownictwo daleko wykraczające poza standardy zakonne.
Siostry otwierają Pismo i zaczynają litanię a ja uciekam w stronę Pysznej.
Błyszcz, jestem tu pierwszy raz, wybitnie nijaki i nieciekawy. Robię od niechcenia pamiątkowe zdjęcie

i zbiegam na dół. Na Bystrym Karbie skręcam na Pyszną i.... Zaraz, zaraz, tu nie ma gdzie skręcić, czy aby nie powinienem
skręcić tam na górze?? Nosz krvaaaa oczywiście, co mnie zamuliło?? Nie che mi się znowu dymać na nijakiego Błyszcza więc
szukam trawersu. Nic z tego, przygody przygodami ale pożyć jeszcze pasuje. Wracam więc na górę, po drodze mijam schodzące siostry (zdziwione). Nie jest tak źle, za kwadrans jestem już na właściwej ścieżce.
Pyszniańska Przełęcz ogromna, pusta, tylko jakaś słowacka rodzinka. Pozwalam sobie na półgodzinny leżing na trawingu z
widokiem na, tu bez zaskoczenia, Pyszną.


Zbieram się, czas pożegnać Her Majesty. Kierunek dolina Kamienista.

Do tej pory wszystko przewidywalne, od tej pory droga w nieznane. Mogę jeszcze zawrócić. E gdzie tam, ni .. Przygodo hej!
Kamienista tylko z nazwy taka jest bo w rzeczywistości to gigantyczna, niekończąca się łąka z szumiącym potokiem. Wody pitnej nigdy tu nie zabraknie.

Idę do Podbańskiej. Kawałek drogi, 9 km. Aż do końca nie spotykam nikogo. Wspaniale, dziko, cisza a jednocześnie dziwnie, ta samotność, tak oczekiwana ale też ekscytująca. Droga przyjemnie się dłuży. Gdzieś na 6 kilometrze zaczynam rozmawiać sam ze sobą. Są rozmowy o wszystkim i o niczym, nieśmieszne żarty, złośliwe riposty. Pod koniec odcinka zdarza się nawet drobna kłótnia, którą ścieżkę wybrać. Trochę słabe oznakowania powodują te zawirowania, ale jednak właściwa ścieżka zostaje odnaleziona i w zgodzie i porozumieniu zbliżamy się do wylotu doliny.

Podbańska to nawet nie wieś a osada, w której bywalcami są prawie wyłącznie turyści. Tak czy owak koło godziny 18 wita mnie popołudniowym słońcem. Widać ruch turystyczny, ale nie ten znany z Kuźnic, a skromny i kulturalny.
Teraz główne zadanie - znaleźć nocleg. Mam wkalkulowane, że w razie czego ławka albo jakaś weranda. No ale poszukać jakiejś wygody nie zawadzi. Hotel Krivan omijam i kieruję się w kierunku (kilku) pensjonatów.
W pierwszym sami rodacy, na pytanie gdzie można popytać tu o nocleg odpowiadają - U nas komplet!! Na twarzy wymalowany podprogowy komunikat - brońbożenieunas. Tak jakbym przyszedł komuś łóżko zagarnąć i jego zasrany allinkuziw.
W kolejnym towarzystwo słowackie wskazuje mi właściciela obiektu, żeby z nim zagadać. I czyż nie o to chodzi? Zwykła ludzka uprzejmość...
Długowłosy jegomość szybko sprowadza mnie na ziemię. Tu w Podbańskiej niczego nie znajdziesz, 3 pensjonaty na krzyż, wszystko zabukowane do września, a gdyby nawet, to tutaj 60-80 Euro/noc/osoba Można ewentualnie zapytać w hotelu albo iść do Prybyliny albo 3Studniczek. Iść 8 km żeby usłyszeć to samo... Nie poddaję się i rozjaśniam sprawę, że ja nie na wczasy, a tylko do rana, wystarczy mi jakiś kąt, składzik, garaż, cokolwiek. A to panie, mów pan tak od razu, chodź pan ze mną to coś się znajdzie.
To coś stoi w ogrodzie. Jestem zachwycony!

Biorę w ciemno, bez zaglądania do środka. Myliłby się ten, kto pomyślał że dane mi będzie spać na bawolej skórze przy
ognisku. Zaglądam do środka i oto widzę prawdziwie nieindiański full wypas.
Do 6 rano mam zniknąć, aby nie drażnić tych co stać. Cena 5 Euro, dla mnie bomba. Złoty interes.

Pozostaje problem łazienki. Człowiek wpuszcza mnie na obiekt, do podziemi, tak na myk myk, kompu kompu i do wigwamu. W
podziemiach zaczynam rozumieć ceny ośrodka. Mega wypasiony lokal z jakimiś łaźniami rzymskimi, termami, kadziami, komorami do hiperczegośtam. Luksusowe wyposażenie w stylu skalno-rustykalnym, z dyskretną elektroniką wbudowaną w ściany. Wybieram najskromniej - bicze wodne i za kwadrans jestem znowu w swoim tipi. Kolacja na zimno i odpływam w krainę wiecznych łowów, w śpiworze model Himalaje lata 50', który jest na wyposażeniu wigwamu.
W nocy co godzinę ulewa ale śpi się wybornie, ciepło i miętko. Zryw o 5, śniadanie na zimno i w drogę.
Na szczęście się rozjaśnia i wstaje piękny dzień. Kierunek - Dolina Cicha.

Cała dolina ma 14 km, więc jest gdzie iść. Ja kieruję się na Liptowski Koszar (ok 12 km) bo to najkrótsza droga do domu.
I znowu samotna wędrówka. W oddali znajome wierchy, choć jeszcze nie czerwone o tej porze roku.

Mniej więcej w 2/3 długości dochodzę do chatki, w której wczasuje się słowackie towarzystwo. Jest wrzątek, ławeczka, porządne śniadanie. Zdravim zdravim i dalej naprzód. Bardzo przyjazny słowacki owczarek niemiecki postanawia iść ze mną, odganiam go kilka razy aż w końcu wraca do swoich.
Na Liptowskim Koszaru odbijam na Kasprowy i idę pod ścianami Goryczkowych

Ostatni rzut oka na Tichą

I powoli zbliżam się do końca przygody hej

Na Kasprowym (koło południa) przeżywam szok kulturowo-cywilizacyjny. Znam to przecież na pamięć, te tłumy, wrzaski, śmieci, a jednak po prawie 2 dniach samotności i ciszy, dostaję jak obuchem w pysk.
Miałem jeszcze w zamiarze z buta ciągnąć do Kuźnic, ale chce stąd uciec jak najszybciej. Kolejka dostępna od ręki, o tej
porze zmasowany ruch jest tylko w górę. Na Beskidzie czarno, nie widać przyrody spod zalegającej turystycznej masy.
Tak więc spierdalam i przed 17 jestem w domu.
Data 12-13.08.13
Dystans - 45 km / 2750 m
Czas (w trasie, z odpoczynkami) - 16h
Przygodo hej!