Forum portalu turystyka-gorska.pl

Wszystko o górach
portal górski
Regulamin forum


Teraz jest Wt cze 25, 2024 7:15 am

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 16 ] 
Autor Wiadomość
 Tytuł: Supra!
PostNapisane: Cz lip 14, 2016 7:10 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Wyjazd w Kaukaz Wysoki od dłuższego czasu był przez naszą ekipę traktowany jako główny cel do zrealizowania w 2016 roku. Efektem tych ustaleń i naszej determinacji były bilety lotnicze kupione na lot z Warszawy do gruzińskiego Kutaisi (z przesiadką w Kijowie, ale to mniej istotne) na okres 20.06-02.07.2016. W tym czasie mieliśmy w planach wejść na dwa najbardziej klasyczne z klasycznych szczytów Kaukazu Wysokiego, czyli Kazbek i potem Elbrus. Co z tych planów wynikło? Zapraszam do lektury!



Akt I – przygotowania


17.06.2016

W piątek wieczorem większość ekipy zgrupowała się na dworcu autobusowym we Wrocławiu, skąd Polskim Busem mieliśmy się udać do Warszawy. Dopiero bowiem z Okęcia odlatywał nasz samolot, który z międzylądowaniem w Kijowie, miał nas dowieźć do Kutaisi. Początkowo podróż przebiegała przez problemów i o 23.00 wyruszyliśmy z Warszawy. Niestety warunki w Polskim Busie były dalekie od optymalnych, dlatego nie udało się nam specjalnie wyspać, choć kto mógł, próbował złapać choćby odrobinę snu przed czekającą nas wyczerpującą dalszą podróżą.


18.06.2016

W sobotę około 5 rano zameldowaliśmy się w Warszawie, skąd najpiew metrem, a potem pociągiem dotarliśmy na Okęcie, skąd o 10.45 mieliśmy odlot do Kijowa. Mieliśmy zatem trochę czasu, co każdy z nas wykorzystał po pierwsze na poranną toaletę, a po drugie na złapanie jeszcze odrobiny snu. Przy okazji w tak zwanym międzyczasie dotarły brakujące ogniwa ekipy, czyli Grzesiek i Łukasz. Tym samym około 9 rano byliśmy już w komplecie i mogliśmy się zająć zabezpieczaniem plecaku folią ze stretchu (tak jakby to miało cokolwiek pomóc – jak mają ukraść, to i tak ukradą ;) ). Koniec końców o 10.45 wylecieliśmy z Warszawy, a zaraz po 13 (uwzględniając zmianę czasu) byliśmy w Kijowie.

Ponieważ jednak do kolejnego lotu mieliśmy około 7h czasu, wyszliśmy z lotniska „na miasto” celem wyszukania knajpy, gdzie moglibyśmy zjeść klasyczny ukraiński obiad. Szukanie transportu zajęło nam nie więcej niż pół godziny, a po kolejnej godzinie już siedzielismy w knajpie i próbowaliśmy ukraińskich przysmaków. Niedługo po obiedzie wróciliśmy na lotnisko, choć koniec końców okazało się, że spędzilismy na obiedzie wystarczająco dużo czasu, zeby teraz nie musieć zbyt długo kiblować na lotnisku w oczekiwaniu na lot do Kutaisi, który miał mieć miejsce ok 20.30. Tu wszystko poszło zgodnie z planem i na chwilę przed północą wylądowaliśmy w Kutaisi.


19.06.2016

Zaraz po północy przyszedł czas na odbiór bagaży. I tu pierwsza niespodzianka. Bagaż jednego z uczestników nie dojechał. Konieczne było zgłoszenie tego faktu, ale byliśmy spokojni o to, że nawet bez rejestrowanego bagażu jest możliwe, bo Cebul, którego problem dotyczył, miał w podręcznym najważniejsze rzeczy, takie jak chociażby śpiwór. Niestety w rejestrowanym bagażu został fragment namiotu, co oznaczało, że po przyjechaniu na miejsce należało znaleźć wypożyczalnię, w której Cebul mógłby wypożyczyć raki, czekan i przynajmniej namiot na zespół. Resztę sprzętu mieliśmy zorganizować na podstawie zapasów posiadanych przez pozostałych członków ekipy.

Teraz był jednak drugi problem. Należało znaleźć transport do Kazbegi. Była godzina zaraz po północy, więc o marszrutkę trudno było było liczyć. Pozostało szukanie prywaciarza. Skończyło się nienajgorzej, bo chyba już przed 2 w nocy siedzieliśmy zapakowani w dwa wozy, które miały nas dowieźć bezpośrednio do Kazbegi, z przystankiem tylko na wymianę walut w kantorze. O kantor jednak też nie musiało być wcale łatwo, bo przecież podróżowaliśmy nocą, więc należało znaleźć taki 24h. Udało się w centrum Kutaisi, skąd, zaopatrzeni w lokalną walutę, ruszyliśmy w kierunku Kazbegi. Warunki podróży trudno było nazwać komfortowymi. Jechaliśmy dużymi autami terenowymi po siedmiu (z kierowcą) w każdym samochodzie. Do tego część bagaży trzeba było trzymać ze sobą, bo nie mieściły się w bagażnikach.

Obrazek

Obrazek

Pierwszy rzut oka na Kaukaz spod Pasauri

Około godziny 7 rano zatrzymaliśmy się w pobliżu Pasanauri na śniadanie. Kierowcy przywieźli nas donikąd, gdzie znajdowało się coś na kształt „restauracji”, a tak naprawdę był to kawałek izby z wydzieloną kuchnią i jadalnią oraz dodatkowym paleniskiem na zewnątrz. Zamówiliśmy chaczapuri i gulasz. Pierwszy nasz kontakt z gruzińską kuchnią okazał się trochę falstartem, ponieważ chaczapuri było bardzo słone i dostaliśmy go bardzo dużo, więc zapchaliśmy się jedzeniem, a przed nami była jeszcze droga w górę.

Obrazek
Przełęcz Jvari.

Obrazek
Tak prezentuje się Kaukaz z przełęczy. Pogoda zaczyna się psuć...

Czekał nas bowiem najgorszy fragment trasy – podjazd serpentynami na Przełęcz Jvari na wysokości 2379m w pobliżu stacji i wyciągu narciarskiego w Gudauri. Tam zatrzymaliśmy się na krótki fotoklop, skąd ruszyliśmy już prosto do Kazbegi. Niestety, chociaż wczesnym rankiem pogoda była znakomita, za przełeczą pogoda zaczęła się psuć. W efekcie do Kazbegi dojeżdżaliśmy już w ścianie deszczu, a wychodząc z aut w centrum Kazbegi należało błyskawicznie znaleźć kawałek schronienia przed deszczem. Pobiegliśmy w kierunku czegoś na kształt przystanku autobusowego, gdzie znieśliśmy nasze bagaże. Lało jak z cebra, a my musieliśmy znaleźć sobie jakiś nocleg.

Obrazek
Nieprzypadkiem o Kaukazie mówi się, że to zielone góry :)

Początkowe plany, aby jeszcze tego samego dnia wybrać się na jakiś aklimatyzacyjny spacer albo chociaż podejść pod kościół Cminda Sameba, skąd mielibyśmy krótszą drogę na Kazbek, musiały ulec zmianie. Ostatecznie po około pół godzinie rozkminy na przystanku, co tu robić, napatoczył się właściciel pokoi do wynajęcia w pobliżu. Było dokładnie tak, jak nam opowiadano – to nie turyści szukają tutaj usług, a usługi szukają turystów. Tym samym około 14 byliśmy już zameldowani i wykąpani w suchych pokojach nieopodal centrum Kazbegi. Ponieważ w nocy niespecjalnie udało się wyspać w aucie, złapaliśmy jeszcze trochę snu, a późnym popołudniem poszliśmy na obiad do Omara. Tam dostaliśmy kapitalne szaszłyki i sałatkę oraz zimne piwo. Wieczór poświęciliśmy na przepakowanie plecaków i przygotowanie się do porannej ekspedycji, ponieważ dogadaliśmy się z gospodarzem, że zawiezie nas swoimi terenowymi autami pod kościółek. Gospodarz na szczęście pozwolił nam zostawić część bagaży, dzięki czemu mogliśmy trochę zredukować wagę plecaków, które mieliśmy wznieść na górę.


Ostatnio edytowano Śr lip 20, 2016 7:57 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Pt lip 15, 2016 12:42 pm 
Przypadek beznadziejny

Dołączył(a): Cz paź 22, 2015 5:17 pm
Posty: 2496
Lokalizacja: Poznań
Fenomen napisał(a):
Przełęcz Jvari.
Też tu byłam :)
Obrazek
ale tylko turystycznie. Gruzja to piękny kraj.
Fenomen napisał(a):
Pierwszy nasz kontakt z gruzińską kuchnią okazał się trochę falstartem, ponieważ chaczapuri było bardzo słone

Najlepsze jakie jadłam to tutaj

Obrazek
restauracja na pustyni po drodze do Udabno, prowadzona przez Polaka

Obrazek
A Kazbek jest pewnie gdzieś w tych chmurach
Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Pt lip 15, 2016 9:15 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
No nam się niestety nie udało znaleźć żadnej lepszej knajpy wtedy rano :(


Akt II - Atak

20.06.2016

Budzik bezlitośnie zadzwonił o 3.30. Szybka pobudka, toaleta i gonimy na śniadanie. Gospodarz zgodził się zagrzać nam wrzątek, dzięki czemu zaoszczędziliśmy trochę gazu, potrzebnego nam potem w drodze. Na śniadanie przyjęliśmy owsiankę z bakaliami, co powinno dać nam dość energii na początkowy fragment trasy, a jednocześnie nie powinno zapchać żołądka.

Punktualnie o 5 wyjeżdżamy z Kazbegi, zapakowani znów w dwa terenowe busy Mitsubishi Delice, których w Kazbegi jeździ pełno. Podróż terenowym busem z Kazbegi pod kościółek trwała godzinę i dostarczyła nam niesamowitych wrażeń. Pamiętajmy, że poprzedniego dnia mocno popadało, więc trasa, którą jeżdżą busy pod kościółek tonęła w błocie. Na szczęście podróż minęła bez przeszkód i około 6 wysiadaliśmy już z busów. Pogoda była znacznie lepsza niż poprzedniego dnia, bo nie padało, choć trudno było powiedzieć, aby niebo było czyste.

Obrazek
Poranek przy Cminda Sameba.

Kościółek znajduje sie na wysokości 2100-2200m, skąd natychmiast wyruszyliśmy w drogę, spotykając na starcie drogi parę Norwegów i wymieniając z nimi kilka zdań. Początkowo ścieżka prowadzi łagodnie pod górę więc szło się bardzo fajnie. Zwłaszcza, że było jeszcze wcześnie i nie było gorąco. Mieliśmy nadzieję, że szybko osiągniemy wysokość, na której unikniemy upałów. Pierwszym poważniejszym testem naszego przygotowania kondycyjnego miało być podejście pod Przełęcz Arsha na wysokości 2940m, gdzie znajduje się kapliczka. Około godziny 7.30 rozpoczęło się poważne podejście pod przełęcz. Pojawiły się też pierwsze płaty zalegającego śniegu, ale ścieżka na nim była dobrze wydeptana, więc na szczęście nie zapadaliśmy się po pas.

Obrazek
A tu sam kościółek.

Pod przełęczą zameldowaliśmy się około 9, pokonując w półtorej godziny ok 500m podejścia, co biorąc pod uwagę ciężkie wory na plecach trzeba było uznać za dobry wynik. Po krótkim przystanku na przełeczy udaliśmy ścieżką nieco niżej, w kierunku rzeki, gdzie chcieliśmy zrobić pierwszy postój na drugie śniadanie, a raczej na wczesny obiad, bo ekipa powoli stawała się głodna. Cezar ostrzegał, że przejście przez rzekę może być kłopotliwe, bo w jego poprzednich próbach na Kazbeku rzeka wypełniała niemal całe koryto i była bardzo rwąca. W tym roku jednak wody było zaskakująco niewiele, więc przekroczenie rzeki nie stanowiło najmniejszego problemu. Około 11 zrobiliśmy dłuższy, około godzinny postój, podczas którego zjedliśmy pierwszy liofilizowany obiad. Na pierwszy ogień poszedł ryż po bałkańsku – jak się potem okazało – najlepszy z dostępnych liofów. Mniej więcej tutał dołączył do nas lokalny bezpański pies, którego ochrzciliśmy Ochłapka i który miał nam towarzyszyć, jak się potem okazało, aż do wysokości bejs kampu.

Obrazek
Panorama z przełęczy.

Zaraz po 12 wyruszyliśmy dalej. Teraz miała się zacząć zabawa, bo po niespełna godzinie dotarliśmy do czoła lodowca Gergeti, okrytego złą sławą ze względu na znaczne uszczelinienie. Ponieważ w wyższych partiach gór utrzymywało się się sporo śniegu ze względu na ciągłe opady, szczeliny były praktycznie niewidoczne. Ścieżka przez lodowiec była jednak wydeptana i dobrze widoczna, dlatego nie napotkaliśmy żadnych problemów orientacyjnych. Gorzej z kondycją. Kolejne metry pokonywało nam się coraz ciężej. Po części ze względu na brak rozruchu, po części ze względu na świeży śnieg w ścieżce, który powodował, że zaczęliśmy się trochę w nim zapadać. Koniec końców, około 14 dotarliśmy do miejsca, w którym lodowiec chwilowo się kończył, a gdzie czekało nas krótkie, ale bardzo intensywne podejście pod stację meteo. Na końcowych metrach tego fragmentu lodowca Przecier zapoznał się z bliska z jedną ze szczelin, ale zatrzymał go plecak, który spowodował zaklinowanie, więc dał radę wyjść o własnych siłach. Tak naprawdę dopiero w tym końcowym fragmencie dostrzegliśmy kilka szczelin. Cała wcześniejsza droga minęła nam bez kłopotów.

Obrazek
Jeszcze jedna fotka z przełęczy (fot.Przecier)

Ostatnie podejście pod stację meteo zajęło nam około pół godziny, ale solidnie się nim zmęczyliśmy. Dlatego pod stacją meteo zrobiliśmy dłuższy postój na drugi obiad. Opracowaliśmy system, że na każdym postoju zjadaliśmy jednego liofa na zespół (3-osobowy), dlatego dość szybko zgłodnieliśmy po poprzednim. Przy stacji meteo uzupełniliśmy też zapasy wody, które miały nam wystarczyć na całe wyjście aklimatyzacyjne następnego dnia. Spotkaliśmy tam również grupę Polaków, która atakowała szczyt dzień wcześniej, a teraz schodzili do Kazbegi, podczas gdy inna grupa zamierzała jeszcze raz zaatakować szczyt, ale następnego dnia. Tu też znów spotkaliśmy Norwegów, których mijaliśmy rano. Dziewczyna miała poważne kłopoty z aklimatyzacją i pierwsze objawy choroby wysokościowej, dlatego musieli tu przenocować i prawdopodobnie mieli schodzić na dół następnego dnia.

Obrazek
Pod stacją meteo.

Pod stacją meteo (3670m) musieliśmy też podjąć pierwszą ważną decyzję jako grupa. Początkowy plan zakładał dojście tego dnia tylko do meteo, gdzie mieliśmy zrobić bejs kamp, rozbić namioty i przenocować, aby następnego dnia zrobić wyjście aklimatyzacyjne do plateau. Część ekipy była faktycznie dość zmęczona i chciała zostać. Część osób jednak chciała i czuła się na siłach, aby podejść na wypłaszczenie pod czarny krzyż (ok 3940m) i tam rozbić obóz wysunięty. Uznaliśmy, że najlepiej będzie, jak decyzje podejmiemy w ramach zespołów. Koniec końców jednak okazało się, że wszystkie zespoły zdecydowały się na dalsze podejście. Godzina była bowiem jeszcze względnie młoda, a przy podejściu pod czarny krzyż i noclegu tam mielibyśmy znacznie lepszą aklimatyzację.

Obrazek
Takie warunku skutecznie nas zachęciły do wyjścia z meteo i dotarcia pod krzyż (fot. Przecier)

Czynnikiem mocno nas motywującym były nadciągające z nizin ciemne, ciężkie chmury burzowo-deszczowe, z których lada chwila mogło coś spaść. Mieliśmy około godziny, może półtorej, aby wyjść wyżej i uniknąć opadów deszczu. Wyjście w wyższe partie nie oznaczało uniknięcia opadów, ale zamiast deszczu, mogliśmy się tam spodziewać śniegu, co jest znacznie lepszą opcją. Wyruszyliśmy około 16 wyraźną ścieżką najpierw do białego krzyża, skąd trochę pokluczyliśmy, ale dotarliśmy wreszcie i do czarnego krzyża. Tam spotkaliśmy grupę Czechów która rozbiła się poprzedniego dnia. Uznaliśmy, że to dobre miejsce na obóz. Zawsze to jakieś towarzystwo. Niestety mniej więcej od wysokości białego krzyża, czyli od około pół godziny, mierzyliśmy się z dość gęstym opadem śniegu, któremu towarzyszył silniejszy niż dotychczas wiatr – ot taka mini burza śnieżna. Czym prędzej zatem rozbiliśmy obóz i schowaliśmy się do namiotów, aby przeczekać najgorsze. Przeczekanie skończyło się tym, że około 19 już i tak wszyscy byli w śpiworach w swoich namiotach i odpoczywali po ciężkim dniu, w którym zrobiliśmy kawał drogi, pokonując około 1800m przewyższenia, niosąc na plecach duże plecaki.

Obrazek
Namioty rozbite. Czas na kolację :)


Ostatnio edytowano Śr lip 20, 2016 7:58 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 2 razy

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: So lip 16, 2016 9:11 am 
Stracony

Dołączył(a): Pn lut 11, 2013 4:09 pm
Posty: 9871
Lokalizacja: FCZ
Klimatyczne 8)

_________________
NIE MA LEPSZEGO OD MIĘGUSZA WIELKIEGO!


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: So lip 16, 2016 8:29 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
21.06.2016

Wtorek przeznaczyliśmy na wyjście aklimatyzacyjne, aby nabrać lepszego przygotowania przed planowanym na środę atakiem szczytowym. Zresztą dopiero w środę miało być prawdziwe okno pogodowe, więc we wtorek nawet specjalnie się nie spinaliśmy z wczesnym wstawaniem. Zwlekliśmy się ze śpiworów około 8, zjedliśmy liofilizowane śniadanie i coś około 9 wyruszyliśmy na wyjście aklimatyzacyjne. Naszym celem było dojście przynajmniej do plateau, ale chcieliśmy wejść jak najwyżej. Pierwszy zespół wyszedł około 9, ja z drugim zespołem o 9.30, a kolejne zespoły odpowiednio kwadrans i pół godziny po nas.

Obrazek
Początkowy fragment wyjścia aklimatyzacyjnego.

Początkowo ścieżka była w miarę widoczna, bo poprzedniego dnia niektóre ekipy atakowały szczyt, ale dotarły tylko do wysokości plateau. Na wysokości około 4300m znaleźliśmy opuszczony namiot, z którego podobno w nocy schodziła część osób, którym choroba wysokościowa trochę pomieszała zmysły. Podobno jedna z uczestniczek tego zejścia nawet coś krzyczała będąc w naszym obozie, ale ja byłem tak zmęczony, że nic z tego nie słyszałem.

Obrazek
Kolejne ekipy idą dzielnie za nami!

Podejście do namiotu okazało się dla mnie wyjątkowo trudne. Chyba miałem trochę niewystarczającą aklimatyzację, bo zasapałem się na tym podejściu okrutnie. Mimo, że tak naprawdę pokonaliśmy tylko około 400 metrów deniwelacji. Na wysokości namiotu miałem już dość serdecznie podejścia i nawet chciałem zawracać. Ale tam zrobiliśmy sobie krótki postój, gdzie zjadłem batona, co doładowało mi trochę baterie. Dzięki temu złapałem jeszcze siły na dalsze podejście. Niedługo potem dogoniliśmy pierwszy zespół, który wytyczał drogę, dlatego ostatnią część wyjścia aklimatyzacyjnego pokonywaliśmy już wspólnie ze wszystkimi zespołami.

Obrazek
Pierwszy zespół dogoniony!

Od poziomu tego namiotu wydeptana ścieżka już praktycznie zanikała, więc musieliśmy samodzielnie, w oparciu o własne umiejętności czytania śniegu, mapą i gpsu z zapisaną trasą na Kazbek, wytyczać drogę. Było to zadanie trudne, dlatego daliśmy sobie spokój mniej więcej na wysokości przełęczy przed wierzchołkiem, około 4500m. Stamtąd zawróciliśmy i około 13 chyba byliśmy z powrotem przy namiotach. Tu zjedliśmy obiad i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku meteo, aby uzupełnić zapasy wody na atak szczytowy. Nie chcieliśmy bowiem zużywać gazu na gotowanie śniegu, a mieliśmy dość czasu, aby zrobić sobie jeszcze krótki spacer.

Obrazek
Pod meteo pogoda się nieco poprawiła.

Pod meteo spędziliśmy znów około godziny, gdzie zjedliśmy kolejnego liofa i uzupełniliśmy zapasy wody, po czym wróciliśmy do obozu. Zegarki wskazyały około godz. 17. Mieliśmy zatem jeszcze chwilę czasu na przygotowanie plecaków na poranne wyjście, zjedzenie kolacji i wczesne pójście spać, bowiem budziki na atak szczytowy zostały nastawione na godzinę 1.15.

Obrazek
Pokazał się nawet na chwilę nasz cel :)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: N lip 17, 2016 8:08 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
22.06.2016

Pobudka o 1.15 udała się zaskakująco sprawnie, mimo znacznie chłodniejszej nocy niż poprzednia. To jednak zwiastowało optymistycznie pogodną noc (i oby też poranek). Szybkie ogarnięcie się i już grzaliśmy wodę na herbatę i porannego liofa, aby uniknąć błędu z wyjścia aklimatyzacyjnego, gdzie poszliśmy tylko na orzeszkach i owsiance. Tym razem zafundowaliśmy sobie pełnego liofa na trzy osoby, dzięki czemu nabraliśmy trochę sił, unikając przy okazji przepełniania żołądka. Potem szybkie skompletowanie szpeju, kurtka, raki i lecimy. Wystartowaliśmy z obozu ok. godz. 2.20. Pierwszy zespół już mniej więcej od pół godziny był na drodze. Widzieliśmy ich w oddali, ale wcale nie zamierzaliśmy forsować tempa, żeby za wszelką cenę ich dogonić.

Tym razem szło mi się lepiej niż podczas wyjścia aklimatyzacyjnego. Odcinek od startu do pozostałości po namiocie na ok. 4300m pokonałem bez ani śladu zadyszki, co dobrze zwiastowało na kolejne metry. Przecież dzień wcześniej na tym odcinku już totalnie umierałem, a teraz dopiero się rozgrzewałem. Noc, zgodnie z przewidywaniami, była pogodna i kapitalnie rozgwieżdżona, dlatego liczyliśmy na dobrą widoczność na wyższych wysokościach. Około godziny 5 rano dotarliśmy na przełęcz, gdzie związaliśmy się liną. Tu dogonił nas kolejny zespół, bo mieliśmy mały problem z liną. Po związaniu się poszliśmy drogą wytyczoną przez nasz pierwszy zespół, ostro tnąc zbocze z prawej strony, zamiast obchodząc je szerokim trawersem z lewej strony, jak poszła ekipa czeska. Na podejściu na zbocze straciliśmy jednak trochę czasu, bo ekipa, która wyprzedziła nas jakiś czas temu, szła bardzo wolno i co chwila robiła postoje, które zamiast pozwolić nam odpoczywać, raczej wychładzały, bo po wyjściu z plateau na przełęcz i potem wyżej, wiatr coraz bardziej się wzmagał.

Obrazek

Obrazek
Pierwsze fotki tego dnia :) Gdzieś z wysokości przełęczy :)

Wreszcie udało się wyprzedzić ekipę, która tak nas spowalniała i kontynuowaliśmy marsz ścieżką wydeptaną przez nasz pierwszy zespół. Ten fragment był bardzo przyjemny, bo właśnie wstawało słońce, co pozwalało nam cieszyć oczy kapitalnymi widokami na Kaukaz Wysoki oświetlony w promieniach wschodzącego słońca. Było o to o tyle łatwiej, że kolejne metry nie były tak ostre, jak podejście na zbocze z przełęczy, więc szło się zupełnie przyjemnie. Tyle, że po drodze wymieszaliśmy się znów z czeską ekipą, która trawersowała zbocze od lewej strony, bo to, co nadrobiliśmy napierając na strome zbocze, traciliśmy zmuszeni do odpoczynku przez ekipę przed nami. Tak czy siak, około godziny 7 znaleźliśmy się pod kolejnym zboczem, dość stromym, które niestety nie było trawersowane, a ścieżka została poprowadzona ostro pod górę. Było to dość niebezpieczne. Zwłaszcza, że ścieżka ta wyprowadzała na przełęcz podszczytową na wysokości ok 4850m, która jednak była „odgrodzona” złowieszczo zwisającym serakiem, który należało obejść. Końcówka tego fragmentu i obejście seraka było naprawdę ekstremalnie strome i tu po raz pierwszy realnie się ucieszyłem, że jestem na linie.

Obrazek

Obrazek

Wreszcie około godziny 8.30 znaleźliśmy się na przełęczy. Przez chwilę myślałem nawet, że to już właściwy wierzchołek. Na pewno w orientacji nie pomogły chmury, które nadciągnęły na kopułę szczytową i przykryły nas dokładnie gęstą mgłą. Po chwili jednak wchodzący za nami Rosjanie uświadomili nas, że to jeszcze nie koniec naszej wycieczki. Tak czy siak, musieliśmy jednak w tym miejscu zrobić sobie krótką przerwę, bo dojście na przełęcz dość mocno wyczerpało nasze zapasy sił. Uzupełniliśmy tu płyny i kalorie, a w międzyczasie usłyszeliśmy krzyk radości, który dobiegał z gardeł naszego zespołu numer jeden, co oznaczało, że chłopaki prawdopodobnie są już na szczycie.

Obrazek
Przed przełęczą pogoda zaczyna się psuć...

Wyruszyliśmy około 8.45-9.00, by zmierzyć się z ostatnim, mitycznym ostrym podejściem na szczyt Kazbeku. Początkowo podejście nie wyglądało najgorzej, ale nastromienie rosło z metra na metr i po pewnym czasie faktycznie mierzyliśmy się z poważną stromizną. Nie zrobiła ona jednak na mnie jakoś kolosalnego wrażenia. Z podobną stromizną mierzyliśmy się już wcześniej, dochodząc na przełęcz albo nawet pół roku wcześniej, wchodząc zimą na Rysy, gdzie nachylenie końcowce drogi zimowej jest chyba porównywalne. Zwłaszcza, że tu mieliśmy fajnie wydeptane już stopnie przez nasz pierwszy zespół i towarzyszącą im inną ekipę. Po drodze spotkaliśmy pierwszy zespół, który wlał w nasze serca trochę otuchy informując, że zostało nam już tylko dziesięć minut do szczytu. Przyznam, że było to chyba najdłuższe dziesięć minut w moim życiu, które trwało przynajmniej dwa razy tyle. Końcowe metry podejścia już totalnie mnie wykończyły, ale jakoś się tam wczołgałem. Na szczycie była ekipa rosyjska i czeska, a po chwili dołączył do nas też zespół numer trzy.

Obrazek
A to już na samej przełęczy. Widoczność praktycznie zerowa. Stok ledwie zarysowany we mgle.

Na wierzchołku zameldowaliśmy się około 9.30 i spędziliśmy może z pięć minut. Pogoda nie zachęcała do dłuższego przebywania. Widoczności i tak nie było, a wiatr się wyraźnie wzmógł po wyjściu ze stoku na odsłonięty wierzchołek. Podobno przy dobrej widoczności z Kazbeku widać nawet Elbrus. My jednak walczyliśmy o to, aby dostrzec partnerów na linie oddalonych o kilka metrów. Zrobiliśmy kilka fotek i po chwili już ruszyliśmy na dół, nawet nie pijąc, ani nic nie jedząc na wierzchołku. Chcieliśmy jak najszybciej zejść z wierzchołka przynajmniej do przełęczy, bo ta jednak aż tak nie wiało. Chociaż zdobyliśmy wierzchołek Kazbeku na wysokości 5047m, wszyscy w zespole mieli świadomość, że to dopiero połowa drogi za nami.

Obrazek
Na szczycie :)

Zejście stromym zboczem, którego się dość mocno obawiałem (cholernie nie lubię schodzić, zwłaszcza ostro stromymi stokami), zaskakująco nie nastręczyło mi żadnych kłopotów. Około 10 już byliśmy na dole, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę na uzupełnienie płynów i kalorii i bardzo szybko ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze mijaliśmy kolejne zespoły wchodzące na górę, chociaż największe tłumy zostawiliśmy już na ostatnim podejściu z przełęczy na szczyt. W niższych partiach pozostało już znacznie mniej osób. Po zejściu około 300-400 kolejnych metrów zaczęliśmy powoli wychodzić ze strefy chmur. Znów szliśmy w słońcu, który roztapiał śnieg i powodował, że zapadaliśmy się nawet po kolana. Dlatego już po kolejnych 100-200m zdecydowałem się na zdjęcie raków. Mniej więcej na wysokości przełęczy zdecydowaliśmy się na rozwiązanie się z lin i szliśmy już wygodnie trochę wydeptaną ścieżką, choć nadal od czasu do czasu zapadaliśmy się w świeżym śniegu.

Obrazek
Jeszcze kilka fotek po zejściu do obozu. Tu panowała pogoda iście plażowa ;)

Około godziny 10, może 10.30 gdzieś właśnie na wysokości przełęczy dopadł mnie mały kryzys formy, ale zaskakująco szybko i sprawnie (nawet dla mnie samego) z niego wyszedłem. Koniec końców, do obozu dotarliśmy około godziny 11.30-12, co oznaczało, że atak szczytowy zajął nam około 10 godzin, z czego 7 można liczyć na wejście i 3 na zejście. Prawdę powiedziawszy, byłem zaskoczony odpowiedzią, na pytanie, która godzina, gdy wróciliśmy do obozu (pierwszy zespół już od dobrej pół godziny był w obozie). Gdy Cebul stwierdził, że jest parę minut po 12, nie mogłem mu uwierzyć.

Obrazek

Po około godzinie do obozu wróciła reszta ekipy. Tym samym jedenastu chłopa z naszej grupy weszło na szczyt. Tylko jedna osoba, która zresztą wycofała się na samym początku, nie zdobyła Kazbeku. Naszym zdaniem to świetne osiągnięcie. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę, że przez kilka poprzednich tygodni nikt nie wszedł na Kazbek ze względu na bardzo trudne warunki atmosferyczne panujące na górze (taką informację uzyskaliśmy w biurze turystycznym w Kazbegi). Musieliśmy zatem sami przecierać szlak i decydować, którędy on poprowadzi, co wymaga umiejętności czytania pogody, śniegu i lodu, z czego wywiązaliśmy się (a w zasadzie pierwszy zespół, który wyznaczał drogę) znakomicie.

Obrazek

Zdecydowaliśmy, że w ramach zespołów podejmiemy autonomiczne decyzje, czy nocujemy tu, czy schodzimy niżej. W efekcie zespól nr 1 i 3 zdecydował się na zejście jeszcze tego samego dnia aż do Kazbegi, podczas gdy nasz zespół ograniczył się do zejścia do rzeki – do miejsca, gdzie robiliśmy przerwę na pierwszy posiłek podczas podejścia. Ostatni z zespołów miał zostać w dotychczasowym obozie i zejść do Kazbegi następnego dnia.

Obrazek

W ramach zespołu podjęliśmy decyzję, że zejście do rzeki rozpoczniemy około 17, tak aby około 20 być nad rzeką, by mieć jeszcze chwilę naturalnego światła do rozbicia namiotu. Czas między południem, a ustaloną godziną poświęciliśmy na regenerację i drzemkę, dzięki której wyjście o 17 wcale nie było tak trudnym zadaniem. Przed 18 byliśmy pod meteo, a chyba ok 19.30 byliśmy nad rzeką, gdzie rozbiliśmy się w sąsiedztwie kilku namiotów jakiejś rosyjskiej grupy. Tym samym dzień zakończyliśmy bilansem ok 1100m podejścia i ok. 2200m zejścia. Zasłużyliśmy na solidny odpoczynek.

Obrazek
Rzut oka na lodowiec, skrywający za sobą zachodzące słońce.

Obrazek
Już za lodowcem. Nocleg tuż tuż... ;)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Pn lip 18, 2016 4:48 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
23.06.2016

To dziwne uczucie, gdy budzisz się rano, wychodzisz z namiotu i... nie ma śniegu ;) Trochę zmieszani wyszliśmy z namiotu następnego dnia po ataku szczytowym. Obudziło nas mocno palące w namiot słońce przez co w środku zrobiło się ekstremalnie gorąco. Wszyscy byliśmy przekonani, że spaliśmy chyba z pół doby, tymczasem okazało się, że na zegarkach nie było jeszcze 7 rano :) Tym lepiej. Wstaliśmy wcześniej i korzystając z absolutnie fantastycznej pogody, zanim zaczęliśmy przygotowywać śniadanie, zrobiliśmy sesję fotograficzną. Przywitaliśmy się również z naszymi rosyjskimi przyjaciółmi, którzy również nie tracili z rana czasu na sen.

Obrazek
Taka pogoda przywitała nas nad ranem :)

Wreszcie jednak trzeba było się ogarnąć, zjeść śniadanie i około godz. 8 wyruszyć w drogę powrotną. Plecaki znów trochę ciążyły, ale przed nami był już raczej tylko łatwy trekking ścieżką w dół, więc mieliśmy nadzieję, że szybko te ciężary na nowo z siebie zrzucimy. Droga jednak trochę się nam dłużyła, ale wcale nie z powodu zmęczenia, ale... częstych postojów o charakterze fotograficznym (tzw. fotoklopów). W efekcie na dół zeszliśmy dopiero około 11, gdzie też nie spieszyliśmy się bardzo na dół i wykorzystaliśmy czas potrzebny na znalezienie taksówki na dół, na zwiedzenie tutejszego kościółka Cminda Sameba.

Obrazek
Bezchmurny Kazbek :)

Obrazek
Rzut oka w kierunku przeciwnym do Kazbeka :)

Trzeba przyznać, że zdecydowanie najlepiej kościołek prezentuje się na zewnątrz na tle gór. W środku to typowy romański klasztor / kościół / monastyr, z grubymi murami i malutkimi oknami, ale z kronikarskiego obowiązku należało tam wejść. Najprzyjemniejszym momentem ze zwiedzania kościółka była wizyta przy pobliskim kranie, gdzie można było się napić wody i trochę nawodnić od zewnątrz. Po chwili znaleźliśmy też naszego gospodarza, który nas rozpoznał i po chwili zorganizował nam transport na dół. Tym razem nie jechaliśmy Delice, a... Ładą Niwa. Musze przyznać, że podróż takim pojazdem na pewno należy do najciekawszych przeżyć całego tego wyjazdu.

Obrazek
Oczywiście nie mogło zabraknąć fotograficznego klasyka z tej okolicy ;)

Po dotarciu na dół okazało się, że ekipa się trochę rozmyła. Z pierwszego zespołu tylko Slavko, a z trzeciego tylko Kamil i Uki byli w naszym „apartamencie”. Reszta ekipy gdzieś się rozmyła. Poza tym brakowało nadal zespołu nr 4, który miał zejść później. Dopiero po chwili udało się skontaktować z brakującą częścią ekipy – mieliśmy się spotkać później. My tymczasem najbliższe minuty poświęciliśmy na prysznic (wreszcie!) i krótkie pranie. Następnie poszliśmy na obiad do tej samej knajpki, w której wylądowaliśmy pierwszego dnia. W międzyczasie dotarł zespól nr 4, więc na obiedzie byliśmy już prawie wszyscy.


Obrazek
Strażniczki wejścia do kościółka nie były jednak nami specjalnie zainteresowane ;)

Ponieważ obiad jedliśmy na zewnątrz, mogliśmy z niepokojem obserwować zmiany na niebie nad Kazbekiem. Zbierały się tam ciężkie, ołowiane chmury burzowe, z których na pewno musiało coś spaść. I nie będzie to z pewnością kapuśniaczek... Po obiedzie wróciliśmy do naszych pokoi, a po chwili zaczęło padać. Chociaż „padać” to nie jest dobre słowo. „Lać”? To chyba też za mało. Nad Kazbegi miała miejsce regularna ulewa, oberwanie chmury, czy nazywajcie to sobie jak chcecie. W ciągu dosłownie pół godziny spadły takie masy deszczu, że pobliski strumy zmienił się w rwący potok. Nie był to jednak nasz największy problem.

Obrazek
A lało tak...

Prawdziwym zmartwieniem była informacja od Ewy z lokalnego biura turystycznego, że ta potężna ulewa spowodowała osunięcie ziemi w wąwozie, którym prowadzi droga z Kazbegi do Władykaukazu. W efekcie zeszła tam lawina błotno-kamienna, która zerwała drogę. Tym samym uniemożliwiło nam to przejazd do Rosji, bo jest to jedyna droga prowadząca z Gruzji do Rosji (nie licząc oczywiście dróg z terenów Osetii Północnej i Abchazji, których jednak nie chcieliśmy sprawdzać). Tym samym nasz plan wejścia na Elbrus stanął pod bardzo dużym znakiem zapytania. Więcej szczegółów mieliśmy poznać wieczorem podczas supry, czyli tradycyjnej, wystawnej gruzińskiej kolacji, podczas której serwowane sa najbardziej typowe gruzińskie dania takie jak chaczapuri, chinkali, szaszłyki, czy inne smakołyki, zakrapiane oczywiście czaczą oraz lokalnym winem. Supra była naprawdę fantastyczna, jedzenie doskonałe, a obsługa kapitalna. Tyle, że zamiast cieszyć się wyżerką, martwiliśmy się, jak przedostać się do Rosji. Pomysłów było wiele. Od zupełnie zwariowanych, jak próba przekroczenia pieszo lawiniska, przez podróż do Tbilisi i transport samolotem, po najbardziej radykalne, jak transport nad morze i podróż... promem.

Obrazek
Supra


24.06.2016

Uznaliśmy, że tak czy siak, musimy się wydostać z Kazbegi, bo tą drogą na pewno do Terskola się nie dostaniemy. Dlatego następnego dnia z rana zebraliśmy się i ruszyliśmy marszrutką w podróż do Tbilisi. Podróż, która miała zająć nawet do 5-6 godzin szczęśliwie zakończyła się już po 3,5 godzinie. W stolicy Gruzji podjęliśmy decyzję, że ekipa poszuka jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy się zatrzymać na wieczór i na spokojnie znaleźć najlepszą opcję na transport do Rosj, podczas gdy ja z Cebulem udaliśmy się do Kutaisi, aby odebrać jego zaginiony bagaż, który już wrócił, choć po drodze zdążył odbyć zapewne niezapomnianą podróż do... Ałmatów w Kazachstanie...

Obrazek
Tbilisi wieczorem (fot. Przecier)

Podróż marszrutką do Kutaisi to prawdziwe wyzwanie. Jechaliśmy 4 godziny, ale dotarliśmy w końcu na lotnisko. Tam odebraliśmy bagaż, ale transport powrotny mieliśmy dopiero około północy. Dlatego w Tbilisi byliśmy z powrotem dopiero około 4 nad ranem. Zanim znaleźliśmy nasz hotel, korzystając z usług taksówek i taksówkarzy, którzy nie mieli pojęcia ani gdzie jesteśm, ani gdzie mają jechać, do hotelu dotarliśmy dopiero około 5 rano. W każdym razie już było widno. W międzyczasie jeszcze otrzymaliśmy informację, że jedyne realne możliwości dotarcia do Rosji przekraczają nasze możliwości finansowe, co oznaczało, że musimy zarzucić pomysł zdobycia Elbrusa. Zamiast tego jednak znaleźliśmy sobie inną ciekawą górkę w okolicy do zdobycia... a przy okazji mieliśmy odwiedzić kolejny kraj... :)

Obrazek
Tbilisi nocą :) (fot. Przecier)


Ostatnio edytowano Śr lip 20, 2016 7:59 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 2 razy

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Wt lip 19, 2016 6:12 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Akt III - Monety

25.06.2016

Trudno mówić o wyspaniu się, gdy kładziesz się spać o 5.30, a wstajesz o 9. Tyle mniej więcej czasu udało nam się wyleżeć w łóżkach w hostelu, do którego trafiliśmy. Hostel Villa Opera to hostel jakich pewnie wiele w Gruzji z tą jedną różnicą, że ten jest prowadzony przez Polaka – Kubę Łuczaka.

Żeby zjeść śniadanie wybrałem się na mały spacer po Tbilsi, ale ponieważ żar lejący się z nieba nie zachęcał do dalekich spacerów, dotarłem tylko do najbliższego sklepu, skąd po zaopatrzeniu się w potrzeby pierwszego użytku w postaci chleba i jogurtu wróciłem do hostelu. Tam pozostaliśmy aż do obiadu, a po nim podjęliśmy pewne decyzje. Mianowicie wypożyczyliśmy busa od Kuby (wraz z kierowcą) i tym busem mieliśmy się udać do Armenii, gdzie mieliśmy wejść na najwyższy szczyt tego kraju, górę Aragac.

Obrazek
Tbilisi widoczne z hostelu. Miasto z każdej strony otaczają wzgórza.

Obrazek
Hostel Villa Opera w Tbilisi.

Jest to charakterystyczny, wulkaniczny stożek, który posiada cztery wierzchołki – po jednym na każdą stronę świata. Podczas gdy jego krater opada kilkaset metrów niżej. Najwyższy wierzchołek, północny, osiąga wysokość 4090m, podczas gdy najniższy, południowy, wznosi się na wysokości ok 3880m. My zaplanowaliśmy sobie wejście na wierzchołek południowy oraz zachodni (4080m), ponieważ tak było nam najłatwiej zaplanować logistycznie podróż. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że ostatni wierzchołek, wschodni, osiąga wysokość 3900m.

Obrazek
Przedmieścia Tbilisi.

Bus mial być o 16, ale biorąc poprawkę na naturę ludów kaukaskich, przyjechał po 17. Niestety nie było nam dane obejrzeć meczu Polaków ze Szwajcarią, więc tylko co jakiś czas znajomi przesyłali smsy z relacją z tego spotkania. Po wyjechaniu z centrum Tbilisi zrobiliśmy jeszcze zapasy jedzenia oraz alkoholu, coby nam lokalne jedzenie przypadkiem nie zaszkodziło i ruszyliśmy w dalszą drogę. Około godziny 20 byliśmy na granicy, gdzie celnik, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, przepuścił nas w geście solidarności z reprezentacją Polski, której historyczny awans do ćwierćfinału po rzutach karnych w meczu ze Szwajcarią stał się już faktem.

Obrazek
A takie coś widzieliśmy podczas drogi już w Armenii. Wulkan? :)

Ruszyliśmy naszym wesołym busem w dalszą drogę, a ponieważ w środku butelki jakoś magicznie szybko się opróżniały, więc atmosfera stawała się coraz lepsza. Gdy potem jeszcze weszły śpiewy i hulanki stało się jasne, że wyjście w góry następnego dnia może być trudne. Naszym sprzymierzeńcem miał być fakt, że busem mieliśmy wjechać aż w pobliże tamtejszego obserwatorium astronomicznego, usytuowanego na zboczu Aragac, na wysokości aż 3200m. Stamtąd czekało nas tylko ok 700m podejścia na wierzchołek południowy i 200m więcej na wierzchołek zachodni. Na miejsce dotarliśmy chyba około 1 w nocy, gdzie szybko rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać. Niektórzy jednak nie byli w stanie nawet rozłożyć namiotu, więc zalegli w busie albo... na jego dachu :) My jednak uznaliśmy, że komfortowy wypoczynek przed atakiem szczytowym to podstawa dlatego szybciutko rozłożyliśmy się obok busa w namiocie i zapadliśmy w głęboki sen.


Ostatnio edytowano Śr lip 20, 2016 7:59 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 2 razy

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Śr lip 20, 2016 6:29 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
26.06.2016

Obudziliśmy się rano około godziny 7. Co ciekawe, chyba nikomu nie doskwierała choroba wysokościowa, której się spodziewaliśmy po wesołej podróży do Armenii. Śniadanie nawet weszło, mimo, że ze śniadaniem na kacu jest jak z przeszczepem – przyjmie się albo nie. W międzyczasie zainteresowani zrobili sobie krótką sesję fotograficzną, ale już po 8 byliśmy niemal gotowi do wyjścia w góry. Zanim jednak wyszliśmy, spotkaliśmy dwie niewiasty pochodzenia ormiańskiego, które też przyjechały na Aragac. Okazało się, że jest ich więcej i zamierzają tego dnia wchodzić na szczyt, ale wyłącznie na wierzchołek zachodni. Ponieważ chcieliśmy wejść najpierw na południowy, życzyliśmy sobie nawzajem powodzenia i rozeszliśmy się w swoje strony.

Obrazek
Nad jeziorem przy obserwatorium. W tle widoczny wierzchołek południowy, a nieco na lewo głębiej - zachodni.

Przed 9 wyruszyliśmy na trasę. Początkowo ścieżka wiedzie wzdłuż kilku mniejszych pobliskich jezior, skąd potem należało trochę na azymut obrać trasę w kierunku południowego wierzchołka. Jest on zdecydowanie najłatwiejszy do zdobycia od strony obserwatorium, choć początkowo mieliśmy małe problemy orientacyjne. Dość szybko osiągnęliśmy wysokość pól śnieżnych (ok 3400m) , ale mimo to było dość ciepło. Po kolejnych ok 100 metrach dotarliśmy do moreny, gdzie widać było bardzo dużo wydeptanych ścieżek. Zauważyliśmy również bardzo dużą grupę, która atakowała wierzchołek południowy od wschodu – prawdopodobnie mając na koncie wejście już na wschodni wierzchołek.

Obrazek
Początkowy fragment podejścia.

W morenie obraliśmy jedną ze ścieżek prowadzących na południowy wierzchołek, ale której byśmy nie wybrali, wszystkie pięły się coraz bardziej stromo pod górę. Nie była to jednak w żadnym wypadku wspinaczka, a raczej mozolny spacer w górę. Ot jakby na Śnieżkę, czy inny podobny kopiec. Nogi zapadały się chwilami nawet po kolana, ale największym problemem była choroba wysokościowa, która chyba dopiero teraz się ujawniła. Większość ekipy zaczęła odczuwać trudy wyjścia mniej więcej od wysokości ok 3500m, czego głównym objawem była wzmożona potrzeba przyjmowania wody. Niektórzy nazwą to kacem, ale nie wierzcie im – wszyscy się mylą, nikt nie ma racji!

Obrazek
Po lewej wierzchołek zachodni, a po prawej - południowy.

Wreszcie około godziny 11 dotarliśmy na wierzchołek południowy, który okazał się być bardzo zatłoczonym. Spotkaliśmy tam bowiem ekipę, którą widzieliśmy podczas podchodzenia od wschodu. Okazało się, że to grupa z Iranu, z którą wymieniliśmy się danymi kontaktowymi i zrobiliśmy sobie kilka wspólnych fotografii. Tym samym zorganizowaliśmy sobie metę w Iranie gdybyśmy chcieli za jakiś czas zdobyć Demawand. Naturalnie, zaprosiliśmy również naszych irańskich przyjaciół do Polski, choć nie wiadomo, jak trudne dla nich jest zorganizowanie takiej wycieczki.

Obrazek
Wspólne zdjęcie z ekipą z Iranu (fot. Przecier)

Obrazek
Panoramka, która przy lepszej widoczności zapewne objęłaby wszystkie trzy (plus jeden, na którym stoi fotograf ;) ) wierzchołki Aragacu.

Po krótkiej sesji i wymianie lokalnych smakołyków, ruszyliśmy dalej w kierunku zachodniego wierzchołka. Irańczycy zostali jeszcze na wierzchołku południowym i chyba nie mieli zamiaru iść dalej. Początkowo ścieżka wiodła łagodnym zboczem, daleko od widocznego urwiska. Po około 200 metrach ścieżka zaczęła ostro schodzić w dół do przełęczy, położonej na wysokości ok. 3790m. Zejście chwilę prowadziło polem śnieżnym po dość eksponowanym zboczu, ale na szczęście słońce mocno operowało w śniegu i rozmiękało go, co dawało lepszą amortyzację, a stopy dobrze układały się w mokrym śniegu.

Obrazek
W drodze z wierzchołka południowego na zachodni. (fot. G. M.)

Obrazek
Wierzchołek zachodni w pełnej krasie :) (fot. G. M.)

Na przełęczy byliśmy około godziny 11.30-11.45, gdzie po krótkiej przerwie ruszyliśmy w górę. Zauważyliśmy bowiem kilkadziesiąt metrów powyżej nas spotkaną wcześniej grupę Ormian. Jak się niedługo potem okazało, na szczyt mieliśmy wchodzić już wspólnie. Podejście na wierzchołek zachodni jest jednak zgoła odmienny od południowego. Mieliśmy tutaj do pokonania strome piargi na zboczu, które, wraz z narastaniem wysokości, zamieniały się w ścianę, gdzie poprowadzona droga miała już charakter scramblingowy. W mojej ocenie, doświadczyliśmy tam solidnego dwójkowego lub może nawet trójkowego scramblingu. Tu też przydarzyła się jedyna niebezpieczna sytuacja na całym wyjeździe. Mianowicie Slavko odpadł od ściany, bo oderwał się fragment, którego się złapał. Lot był krótki, ale większym problemem było uniknięcie spotkania z oderwanym głazem wielkości telewizora. Szczęśliwie Slavko zdołał usiąść i obrócić się plecami do ściany, dzięki czemu plecak zamortyzował uderzenie głazu, a następnie potoczył się w dół. Wchodzący poniżej widzieli wcześniej, co się dzieje, dlatego zdołali na czas odskoczyć. W efekcie nikomu nic się nie stało, poza małymi zadrapaniami u Slavka, choć wyglądało to naprawdę groźnie. Po wyjściu kominem w kopułę szczytową zachodniego wierzchołka czekał nas jeszcze krótki lekki trekking, gdzie trzeba było tylko uważać za nawisy śnieżne z prawej strony, dlatego najbezpieczniej było iść wydeptaną ścieżką.

Obrazek
Wspólne zdjęcie na szczycie zachodniego wierzchołka (fot. Przecier)

Obrazek
Na chwilę zza chmur pokazał się też wierzchołek północny.

Koniec końców na szczycie znaleźliśmy się około godziny 13. Tam spędziliśmy około pół godziny, uzupełniając płyny i kalorie, wymieniając się kontaktami oraz robiąc sobie kilka pamiątkowych fotografii z Ormiankami. Okazało się, że reprezentują one grupę górską Wulkan, która jest zrzeszona w czymś na kształt federacji armeńskich grup górskich. Zaprosiliśmy dziewuchy do Polski i umówiliśmy się, że spróbujemy wspólnie zorganizować międzynarodową wyprawę na Elbrus. Zejście było dość męczące i upierdliwe. Najpierw nieprzyjemny fragment w kominie, a potem na osypujących się spod nóg piargach. Potem był krótki, ale przyjemny odcinek po śniegu, ale końcowy fragment to znów trasa po głazach, gdzie nie było żadnej ścieżki, a zaufaliśmy instynktowi dziewczyn i ich znajomości tej góry. W efekcie bezpiecznie doprowadziły nas do obserwatorium, gdzie wymieniliśmy sie upominkami i ponownie zaprosiliśmy się nawzajem w nasze góry. Wypiliśmy też pożegnalne piwo po czym Ormianki wyruszyły w drogę powrotną do cywilizacji – wszak następnego dnia, w poniedziałek, musiały iść do pracy.

Obrazek
Podczas zejścia nieco inną drogą wierzchołek zachodni prezentował się nadzwyczaj okazale.

My zaś wieczorem zafundowaliśmy sobie małą odcinę z okazji zdobycia kolejnego szczytu. Można się spierać, że nie weszliśmy na najwyższy wierzchołek albo czy Aragac należy do Korony Góry Europy. Dla mnie jednak to nieważne. Cieszę się z wyjścia na ten szczyt, ponieważ dostarczył on sporo nowych doświadczeń, również w zakresie poruszania się w terenie zimowym. A ponadto poznaliśmy tam fantastycznych ludzi i zbudowaliśmy relacje, które, kto wie, może kiedyś zaprocentują jakąś międzynarodową wyprawą.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Cz lip 21, 2016 5:18 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
27.06.2016

Poranek był ciężki. Bardzo ciężki. Choroba wysokościowa doskwierała dość mocno. Początkowo jednak chcieliśmy ją przezwyciężyć wejściem na kolejne dwa, brakujące wierzchołki Aragacu. Spróbować wejść od drugiej strony i po zdobyciu wierzchołka wschodniego, wybrać się na północny, okrążając krater w przeciwnym kierunku. Niestety w zespole były niedostatecznie wysokie i ostatecznie zdecydowaliśmy się na odwrót spod góry. Tym samym miało to być zakończenie akcji górskiej podczas tego wyjazdu. Kolejne dni mieliśmy spędzić na zwiedzaniu i regeneracji.

Obrazek

Obrazek

Dość specyficzne dekoracje krajobrazu, choć może dla Armenii jest to typowe ;)

Około 9 wyruszyliśmy w drogę w kierunku Erewania, po drodze zahaczając jeszcze o twierdzę Amberd, w tle której dało się dostrzec zarys świętej góry Ormian – Araratu, który w konsekwencji nieprzyjemnych dla Ormian zdarzeń historyczno-politycznych, znalazł się w granicach administracyjnych Turcji. Obecnie wejście na Ararat jest praktycznie niemożliwe ze względu na mnogość tureckich instalacji wojskowych na szczycie. Powoduje to, że Turcy bardzo często zamykają górę dla turystów i wejścia fizycznie pilnują uzbrojeni żołnierze. Ktoś z poznanej grupy Wulkan próbował zdobywać Ararat minionego roku. Wyczekiwał kilka miesięcy na otwarcie góry, a gdy już górę otwarto, pojechał na miejsce po to, aby... odbić się od pilnujących górę żołnierzy, bo w międzyczasie Turcja znów zamknęła górę dla turystów. Wszystko za sprawą żywego wciąż konfliktu turecko-kurdyjskiego. Dlatego tak trudno aktualnie planować wyjazdy w poszukiwaniu Arki Noego.

Obrazek
Przy odpowiednio dużym kontraście udało się pokazać Świętą Górę Ormian :)

Obrazek
Ruiny twierdzy Amberd

Po krótkim zwiedzaniu pozostałości twierdzy ruszyliśmy dalej w kierunku Erewania, gdzie chcieliśmy zjeść obiad i nabyć trochę lokalnej waluty. Cechą szczególną Erewania są przede wszystkim niewiasty nietuzinkowej urody, których natężenie na metr kwadratowy jest chyba największe spośród wszystkich dużych miast, w których byłem. Moglibyśmy spędzić w Erewaniu wiele dni, ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że lepiej zaraz po wymianie monety ruszyć w dalszą podróż, ponieważ za Erewaniem na pewno zjemy taniej, a raczej nie gorzej. Naszym celem w Armenii było bowiem teraz jezioro Sewan. Ten ogromny zbiornik wodny zajmuje 5% powierzchni kraju i jest nazywany jednym z trzech mórz Armenii. W Erewaniu byliśmy około południa, a około 14 zatrzymaliśmy się na obiad gdzieś w przydrożnej knajpce, która była bardzo fajnie zorganizowana, bo jakby w parku / lesie. Pomiędzy drzewami poprowadzono ścieżki do polan, na których postawiono altanki. Dzięki temu było przyjemnie ciepło, ale w cieniu, dlatego palące słońce nie przeszkadzało. Tam spędziliśmy około godziny skąd ruszyliśmy w dalszą drogę. W efekcie nad jeziorem zameldowaliśmy się około godziny 17. Najpierw w pobliskim sklepie dokończyliśmy temat zakupów, a potem znaleźliśmy metę na campingu, gdzie rozbiliśmy namioty. Wieczór spędziliśmy nad jeziorem, w którym choć woda jest krystalicznie czysta, można natknąć się na szkło z rozbitych butelek, dlatego zalecam dużą ostrożność podczas kąpieli. Szczęśliwie w miejscu, w którym był camping, nie było tłumów, dlatego mogliśmy się cieszyć swoim towarzystwem, bez konieczności przepychania się wśród lokalsów.

Obrazek
Jezioro Sewan

Obrazek
I Jezioro Sewan z wieczora

Wieczorem poszedłem jeszcze z Przecierem na sesje zdjęciową na pobliskie wzgórze, na którym znajduje się monastyr Sevanavank. Wejście na wzgórze chyba nawet można zaliczyć jako wejście górskie. Wszak osiągnęliśmy wysokość około 2050m, o co nietrudno, skoro jezioro znajduje się na wysokości 1900m. Tym samym pobiłem swój kolejny rekord – kąpieli w najwyżej położonym zbiorniku wodnym ;)

Obrazek
Miejscowość Sewan z wieczora, widziana ze wzgórza Sevanavank


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: N lip 24, 2016 5:51 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Akt IV - Piasek

28.06.2016

Pobudka okazała się wyjątkowo nietrudna, mimo spodziewanej choroby wysokościowej po tym jak powalczyliśmy poprzedniego dnia. Uznaliśmy wspólnie, że nie ma co na siłę przedłużać pobytu nad Sewanem i zebraliśmy się w drogę powrotną. W trakcie pakowania byliśmy świadkami dantejskich scen z udziałem tutejszych bezpańskich psów, które pogryzły się między sobą, a w agresywnym amoku wpadły nawet na jeden z naszych namiotów. Jarek, który był w środku, na własnej skórze odczuł szamotające się na namiocie dwa psy. Efektem tych harców był poszarpany i rozerwany namiot, który trzeba będzie reklamować. Po chwili jednak udało się odgonić psy i w spokoju wyruszyliśmy w drogę powrotną do Gruzji. Naszym celem było dotarcie tego dnia z powrotem do Gruzji, gdzie ostatnie dni urlopu chcieliśmy spędzić nad morzem.

Obrazek
Krystalicznie czyste wody jeziora Sewan.

Podróż powrotna przez Armenię okazała się dość męcząca. Głównie ze względu na palące tego dnia słońce. Po drodze, jeszcze przed granicą zrobiliśmy sobie dwie dłuższe przerwy. Najpierw w Parku Narodowym Dilidżan zatrzymaliśmy się, żeby obejrzeć tutejszą jaskinię. Podejście do niej prowadziło dość mocno pod górę, podczas którego zdążyliśmy się solidnie zmęczyć. Trzeba było też uważać na kleszcze i możliwe żmije, ale szczęśliwie przywieźliśmy stamtąd chyba tylko dwa kleszcze. Jaskinia sama w sobie nie okazała się jakąś nadzwyczajną atrakcją. Choć kawałek dziury w skale, do której weszliśmy, ale ponieważ przejście od kolejnych korytarzy było dość ciasne, niespecjalnie chciało nam się brudzić ciuchy, więc szybko sobie odpuściliśmy.

Obrazek
Azerskie stepy. Zdjęcie z drogi położonej blisko granicy Armenii z Azerbejdżanem.

Z jaskini ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu obiadu. Nieopodal znaleźliśmy knajpkę, która choć początkowo wydawała się zamknięta, okazała się miejsce gotowym na nasze przyjęcie. Zjedliśmy tam bardzo dobre szaszłyki, choć porcje nie były największe. Najważniejsze jednak, że mogliśmy odpocząć od panującego tam gorąca. Po obiedzie ruszyliśmy w dalszą drogę, a około godziny 15 znaleźliśmy się znów na granicy gruzińsko-armeńskiej, po przekroczeniu której ruszyliśmy w kierunku Tbilisi.

Obrazek
A tu rzut oka na armeńskie stepy :)

W stolicy Gruzji znaleźliśmy się około 17, ale zamiast wracać do hostelu, poprosiliśmy o transport nad morze – przez Kutaisi docelowo do Kobuleti. Przed nami było jeszcze około 350km drogi na plażę, co szacowaliśmy na minimum 5-6 godzin jazdy. W stolicy Gruzji zmienił się tylko kierowca, który miał nas dowieźć na miejsce. W stolicy zrobiliśmy jeszcze zakupy, w szczególności dużo płynów, bo w Gruzji panował chyba jeszcze większy upał niż w Armenii. Po drodze pogoda jednak zaczęła się zmieniać, a w efekcie gdzieś na autostradzie dopadła nas burza z ulewnym deszczem. Pewnie mielibyśmy to w dupie, gdyby nie trzeba było poprawić zabezpieczenia naszych bagaży przed deszczem. Duże plecaki jechały bowiem na dachu busa, więc trzeba było sprawdzić, czy wszystkie są dobrze osłonięte przed deszczem. Około 21 zrobiliśmy jeszcze jeden krótki postój gdzieś w pobliżu Kutaisi, skąd niedługo potem ruszyliśmy w ostatnią prostą w kierunku Kobuleti. Nad morzem znaleźliśmy się około 23. Szczęśliwie dość szybko udało nam się znaleźć nocleg, bardzo blisko plaży, w niewysokiej cenie. Było to tym ważniejsze, że po pierwsze wszyscy byli wykończeni podróżą, a po drugie w Kobuleti padał rzęsisty deszcz i nikomu nie uśmiechało się łazić i szukać noclegów.


Ostatnio edytowano Śr sie 10, 2016 11:35 am przez Fenomen, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Pn sie 01, 2016 4:51 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
29.06.2016

Poranek w Kobuleti przywitał nas piękną, słoneczną pogodą, chociaż prognozy mówiły, że tego dnia nadal ma mocno padać. Choć „poranek” to chyba nie jest najlepsze określenie, bo wykończeni po podróży wstaliśmy chyba dopiero po 10. Zanim się ogarnęliśmy prysznicowo-śniadaniowo, zrobiło się południe. Wtedy też zdecydowaliśmy się pójść na plażę, oddalonej od naszego apartamentu dosłownie o kilkanaście metrów.

Obrazek
Plaża w Kobuleti

Plaża w Kobuleti jest dość kamienista, ale po rozłożeniu ręczników specjalnie to nie przeszkadza i nawet można się tam położyć. Woda w Morzu Czarnym była fantastyczna. W tak ciepłym morzu się jeszcze nigdy nie kąpałem, choć miałem przyjemność już zażywać kąpieli czy to w Adriatyku, czy w Morzu Tyrreńskim, to jednak nigdzie nie spotkałem się z tak ciepłą wodą. Ciekawe, jak tu jest we wrześniu, czy na początku października, gdy morze nagrzeje się już przez cały sezon.
W międzyczasie jeszcze udało się wynegocjować możliwość zrobienia prania w naszym apartamencie, dzięki czemu nie musieliśmy wracać do Polski w brudnych i śmierdzących ciuchach. Na plaży posiedzieliśmy chyba gdzieś do 16, co okazało się naszym wielkim błędem, o czym mieliśmy się przekonać dnia następnego. Po krótkiej drzemce jeszcze poszliśmy do pobliskiej knajpki na kolację, czyli tradycyjne lokalne danie – chaczapuri po adżarsku (z masłem i jajkiem). A potem wieczór, a wieczorem to co zawsze ;)

Obrazek
Udało się nawet złapać miejscowych rybaków podczas ich codziennej pracy.


30.06.2016

Trudno powiedzieć, żeby udało się wyspać, bo już w nocy zaczęliśmy odczuwać skutki naszego zbyt długiego, jak się okazało, wylegiwania na plaży. Wszyscy byli równo i jednakowo nie opaleni, a poparzeni. Tak to jest jak się alpinistów wysyła na plażę – wpuść chłopa do biura, to atrament wypije. Niestety nie mamy chyba odpowiednich skilli w zakresie plażingu, stąd też pojawiła się inicjatywa, aby założyć sekcję plażową grupy DGN, w ramach której organizowalibyśmy wyjazdy szkoleniowe w zakresie szeroko rozumianego plażingu.

Żeby jednak nie zmarnować kolejnego całego dnia tylko na plaży (na co zresztą i tak nikt nie miał ochoty z wiadomych przyczyn) uznaliśmy, że fajnie by było zobaczyć coś w okolicy. W efekcie rano siedzieliśmy już w busie, który miał nas zawieźć do Batumi. Tam chcieliśmy przede wszystkim zobaczyć Ogród Botaniczny oraz centrum miasta. Faktycznie, podróżującym do Batumi z czystym sumieniem mogę polecić właśnie ów Ogród... i nic ponadto. Ogród jest fantastyczny i naprawdę ogromny (jego zwiedzenie zajęło nam chyba ze trzy godziny), podczas gdy centrum Batumi jest jakby smutne i przygnębiające. Z jednej strony widzimy próbę otwarcia się na świat – wysokie biurowce, luksusowe apartamenty i efektowne restauracje, a z drugiej strony blisko centrum można znaleźć zupełnie zniszczone budynki albo niby ładne budowle, ale kompletnie nie pasujące tam architektonicznie. Urbanista płakał, jak planował.

Obrazek
Ogród Botaniczny w Batumi

Obrazek
Las bambusowy w Ogrodzie Botanicznym

Obrazek
Ogród Botaniczny opada stromym urwiskiem aż do samego morza

Obrazek
Batumi widziane z Ogrodu Botanicznego

Zanim jednak udaliśmy się w centrum Batumi, wyruszyliśmy jeszcze na krótką wycieczkę do Sarpi – małego miasteczka położonego tuż przy granicy turecko-gruzińskiej. Mieliśmy bowiem ochotę na małego kebapa, ale niestety na granicy nie udało się znaleźć żadnego sensownego miejsca, w którym moglibyśmy coś fajnego zjeść, dlatego na obiad musieliśmy wrócić do Batumi. Tam polecono nam knajpkę, która podobnie jak centrum Batumi – okazała się pomyłką. Panie kelnerki totalnie nie ogarnęły, kto co zamówił i w efekcie przynosiły nam potrawy niezamówione przez nikogo, nawet gdy wszyscy byli już najedzeni – totalny nieogar, który jednak dobrze wpisuje się w dość przygnębiający charakter Batumi, a z drugiej strony w naturę Gruzinów i ich dość liberalne podejście do wszystkiego. Ale może właśnie w tym tkwi urok tego kraju?

Obrazek
Plaża w Sarpi

Obrazek
Przykład batumskiego kiczu...

Wycieczka po Batumi obejmowała kilka najważniejszych punktów, takich jak promenada nadmorska, gruziński Big Ben (sic!), Batumi Eye, jak ochrzciliśmy wielki, ale nieczynny diabelski młyn, czy nawet gruziński odpowiednik barcelońskiego Casa Milla. Wygląda na to, że gdy ktoś chce zrobić sobie wycieczkę dokoła świata i zobaczyć najważniejsze światowe budowle, to wystarczy, że pojedzie do Batumi. Zachmurzone niebo na pewno też nie pomagało budować wizerunku miasta. Koniec końców nawet dopadł nas tam niegroźny opad, a wisienką na torcie było zagubienie się jednego z uczestników wycieczki, przez co nasz powrót do Kobuleti się nieco opóźnił.

Obrazek
Jaki Londyn, taki Big Ben...

Wieczorem zaś udaliśmy się do czegoś na kształt świetlicy w naszym pensjonacie, w którym mieliśmy obejrzeć mecz Polska – Portugalia w ramach odbywających się właśnie Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Oczywiście transmisja musiała się wywalić na plecy w najważniejszym momencie meczu, czyli przed decydującym karnym Kuby – Gruzja tak bardzo...


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Wt sie 09, 2016 5:20 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
01.07.2016

To miał być nasz ostatni dzień urlopu, dlatego chcieliśmy go doświadczyć możliwie aktywnie. Wstaliśmy nieco później niż zwykle, bo w nocy topiliśmy smutki po przegranej Polaków. Wiedzieliśmy jedno – na pewno nie chcieliśmy całego dnia spędzić na plaży, bo wciąż odczuwaliśmy skutki przedwczorajszego opalania (a raczej poparzenia). Wymyśliliśmy sobie, że po śniadaniu, czy tam obiedzie, obejrzymy pobliski pustostan, który w domyśle pewnie miał być hotelem.

Obrazek
Ruiny w parku w Kobuleti.

Pustostan ten to ogromny, szesnastopiętrowy budynek, a raczej jego szkielet. W zasadzie poza konstrukcją betonową, nie ma tam nic. Żeby sobie uprzyjemnić eksplorację, wzięliśmy sprzęt do wspinaczki z zamiarem popróbowania zjazdów. Dla mnie jednak już samo wejście na szesnaste piętro pustostanu i przybliżenie się do krawędzi ściany, dostarczyło na tyle niezapomnianych przeżyć, że na zjazdy wolałem popatrzeć z daleka. Zwłaszcza, że chwilę wcześniej i tak już miałem niemal pełne gacie, idąc klatką schodową, nie mając żadnej ściany ani po lewej, ani po prawej stronie, ani tym bardziej poręczy, znajdując się na szesnastym piętrze – adrenalina zrobiła tam swoje.

Obrazek
Ruiny budynku, który eksplorowaliśmy.

Znaleźli się jednak śmiałcy, którzy zdecydowali się zbudować stanowisko zjazdowe i zjechać na linie przynajmniej kilka pięter. Zapewne nie jest to do końca legalne, ale nie mogliśmy sobie tam odmówić takiej frajdy. Po zbudowaniu stanowiska rozpoczęli oni zjazdy. Liny wystarczyło na bezpieczne, czteropiętrowe zjazdy. Chłopaki twierdzą, że świetnie sie przy tym bawili. No cóż, mi wystarczyło obserwowanie tego z daleka.

Obrazek
Widok z góry na plażę w Kobuleti.

Po powrocie udaliśmy się jeszcze do pobliskiego, w teorii, kantoru aby wybrać walutę potrzebną do uregulowania ostatnich zobowiązań. „Pobliski” kantor znajdował się w odległości około pół godziny od naszego pensjonatu, więc krótki spacer okazał się całkiem solidną wyprawą.

Obrazek
Żegnamy się z plażą nad Morzem Czarnym.

Udało nam się jeszcze wynegocjować po dobrej cenie transport z Kobuleti na lotnisko Kutaisi. Około 22 zatem wyruszyliśmy z plaży, by około północy zjawić się na lotnisku. Następny zaś dzień to już mozolna i długa droga powrotna. Koniec końców – około 16 wróciliśmy do Wrocławia, zamykając niezwykle udany wyjazd.

Obrazek
I żegnamy się z Kobuleti :)



Dzięki tym, co dotrwali do końca :)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Śr sie 10, 2016 11:14 am 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz cze 18, 2009 11:04 am
Posty: 10407
Lokalizacja: miasto100mostów
Zaje.bista relacja. Gratulacje za 2 honorne piki i całą resztę.

_________________
'Tatusiu, zostań w samochodzie, a my zobaczymy gdzie zaczyna się nasz szlak.'


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Pn sie 15, 2016 9:43 pm 
Przypadek beznadziejny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn kwi 11, 2011 9:25 pm
Posty: 1503
Lokalizacja: W-wa
Fajna relacja. Ta Armenia pięknie się wam napatoczyła (nie było jej chyba jeszcze na forum).

_________________
Nutko moja
https://www.youtube.com/@CarpathianMusicWorld/playlists


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł: Re: Supra!
PostNapisane: Pt sty 13, 2017 2:18 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn sie 30, 2010 12:43 pm
Posty: 3533
Lokalizacja: Węgierska Górka
ło matko i córko ale się rozpisałeś :) graty za świetną wyprawę no i fajną ekipę :!: moim marzeniem jest wyjść na Kazbek ale jak na razie jest to mało prawdopodobne. Koleżanki spotkane na Aragacu niczego sobie :P Przyznam szczerze, że wcześniej nic nie słyszałem o takim szczycie ;) Poza tym chyba pierwszy raz widzę górską relację z Armenii. Liczę, że następne wyprawy będą równie ciekawe :)

_________________
Galeria zdjęć


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 16 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 30 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
POWERED_BY
Polityka prywatności i ciasteczka
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL