Wspomnień czar ...
Darz Krowa !!!
Grüss Gott !!!
Witajcie Szuje !!!
Wakacji nadszedł koniec. Po dwóch wizytach w Tatrach Słowackich, jednej w Śląskim i jednej w Żywieckim przyszedł czas na odwiedzenie zwierzów obcych. Wschodniotyrolskich krówek zamieszkujących Taury Wysokie.
Wyjechaliśmy z Żywca 12 sierpnia 2017 roku o godzinie 4.10 rano. Co prawda było jasno jak za dnia ale to nie słońce oświetlało naszą drogę - to radosna burza udzielająca się od Kamesznicy do Czadcy. Dziękujemy - było miło. Jak już burza zmęczyła się to w blasku wstającego dnia zameldowaliśmy się w Austrii - witani radosnymi wiatrakami. Wiatraków było całe stado , a nawet legion, a nas dziewięcioro. Siedmioro to weterani, wyjadacze, spijacze, wilki szlakowe, cymbały i oszołomy. Tzn. byli już w Alpach Austriackich. Dla dwojga był to debiut w tych terenach. Zapłacili. Jechaliśmy na zmianę w deszczu, chmurach bezdeszczowych, niebie bezchmurnym, deszczu słonecznym. I w taki to sposób docieramy do gminy Prägraten am Großvenediger. Parkujemy, po przebyciu płatnej i pięknie krętej drogi, na parkingu Bodenalm (1688 m ). Tam nasz stary Star ze Starachowic rodem zamieszka na cztery dni.
Czas na założenie na siebie plecaczków.




Wszyscy przyrzekli, że nie rozbiją plecaków. Ruszyliśmy !!! Przed nami widokowy szlak do Nilljochhütte ( 1990 m ) - pierwszego schroniska na naszej wycieczce.





Cały czas czujemy się lekko dziwnie ... Wzdłuż szlaków lecą przewody ... Krowy je omijają więc my też ...

W sumie z Austrii pochodzi od groma zbrodniarzy wojennych, członków załóg austriacko - niemieckich obozów zagłady więc ich potomkom zostało zamiłowanie do drutów ...
Poza drutami częstym motywem są też kołowrotki przy przejściach na wolny teren. Co by bydlątko boże - krówka - nie przeszło.
Na kilkanaście minut zalegamy na tarasie schroniska.

Mieli tam dużą balię do kąpania ale nie skorzystaliśmy.

Odliczamy w szeregu, wychodzi dziewięć sztuk czyli bez strat własnych. Chcąc nie chcąc musimy iść - Bonn-Matreier Hütte ( 2750 m ) czeka z noclegiem.
Pogoda staje się gorsza, zaczyna się psuć od głowy znaczy się deszcz zaczyna padać. Przed samym schroniskiem deszcz przeszedł w śnieg. Szlak zakosami nabiera wysokości, mijamy liczne pola z pasącymi się krówkami, liczne zagrody, potoki i widoki. Co prawda widoki były raczej z tyłu ale ponure, przednie widoki też były fajne.










Od pewnego czasu widzimy na grzbiecie nasz cel - Bonn-Matreier Hütte. Blisko, blisko, co raz dalej. Takie to złośliwe bydle.


Jest !!!

Schronisko wita nas ciepłem, piesem i czekającym pokojem.

Pokój był ośmioosobowy ale bez problemu zmieściliśmy się.
Nabyliśmy elegancki, trzydaniowy posiłek ( dwa dania w formie gorącego "szwedzkiego stołu" ), posiedzieliśmy w pięknej jadalni i udaliśmy się na piętro do pokoju. Dla jednej osób z naszego grona to był rekord wysokości
Dobranoc.
Dzień drugi zaczęliśmy bardzo wcześnie - przed nami dużo pracy.
O 7.16 ruszamy do boju. Cała dziewiątka szturmuje Säulkopf ( 3209 m ). Początek trasy to zakosy po polach z głazami. W cieniu i w wietrze. Czyli polar na grzbiet i do boju. Po wejściu w strefę słoneczną wiatr oddala się na niziny. Dziękujemy.


















Po 45 minutach docieramy na małą przełęcz przed grania prowadzącą na szczyt. Ta przełęcz jest na zdjęciu z osobnikami. Około 40 metrów przed nią zaczął się ciąg lin ubezpieczających. Z widoków to było widać np. : Grossglocknera, Dolomity we Włoszech i Triglava w Słowenii. Wzruszyłem się. Tak bardzo, że musiałem zadzwonić do Don Biskupa. Odebrał na białoruskim weselu - świat jest mały, kultury się mieszają, ludzie się tolerują. Tak ma być.
Po chwili na łzy ruszamy na straszliwy ( posiada krzyż

) szczyt. Trochę zakosów, kolejne liny, usypujący się gruz i już pierwsze osoby witają się z gąska - 3209 metrów - Säulkopf.















Staczamy się do schroniska. O dziwo

, szybciej niż wtaczaliśmy się na szczyt. Tuż przed Bonn skręcamy do pięknej, wykutej w skale kapliczki. Skromnej, uroczej, spokojnej.





Przy drzwiach kaplicy były pamiątkowe tablice.
Docieramy do celu, pobieramy nasze "transportowe" plecaki i siadamy w niedzielnym słońcu przy ławach na tarasie. Czas na relaks. Dzisiaj widać, że to schronisko jest miejscem dla okolicy ważnym - przybywa dużo ludzi, wystawia się zespół muzyczny, szykują ołtarz obok krzyża.
My ruszamy do dalszego boju - celem pośrednim jest Eisseehütte ( 2521 m ), ostatecznym Sajathütte ( 2600 m ). Był to długi bój ...
Pozorny trawers okazał się czymś innym

Ale nie narzekam ( teraz

). Fajnie było - długie odcinki w miarę płaskiej ścieżki ( prawie zawsze bardzo eksponowanej - z ciężkim plecakiem było to ciekawe ), kilka ostrych podejść żlebami - ubezpieczone zygzaki, ze dwa zejścia i w końcu pierwszy cel przed nami. To znaczy w zasięgu wzroku

Poza celem w zasięgu naszego wzroku pojawiło się morze krów. Krowy leżące, chodzące, pasące się, myślące, szlakowe, pozaszlakowe. Mieliśmy też Piknik pod Wiszącą Skałą ( koleżanka przeżyła i nie zwariowała ), ostrzeżenie o spadających skałach i świstaczą rodzinę.




















Zauważcie piękny wzór na pierwszej z krów.
Po zasłużonym odpoczynku na tarasie trzeba się zbierać. Przed nami trawers, zakręt, trochę pod górę i jesteśmy w Sajathütte . Tak miało być. Było inaczej - około 7 minut od Eisseehütte spotykamy drogowskaz z informacja o ... zamknięciu szlaku. Z powodu pobliskiego koncertu Rolling Stonesów. Czy jakoś tak. Dwóch kolegów udało się do schroniska zaczerpnąć wiedzy. Potwierdziło się ... Cóż było robić ... Ano zejść na dno doliny ( jakieś 400 metrów niżej ) a potem podejść z 300 co by wejść na czynny odcinek szlaku ... Uczyniliśmy to bez zbędnych słów. Odpoczynek zrobiliśmy sobie na miejscu widokowym o wysokości 2280 metrów. Ucieszyliśmy się z tego powodu. Co prawda dziwna to była radość ale zawsze ... Po około 40 minutach od tego miejsca zobaczyliśmy Sajathütte. Co oczywiście nie znaczy, że już do niego dotarliśmy










Ale jakoś w końcu wkroczyliśmy w bramy schroniska.
Tego dnia przeszliśmy 21 kilometrów. Oczywiście obiektywnie nie jest to wiele ale dodając do tego sumę podejść 1550 metrów i radosne plecaki to już nie jest tak różowo.
Wieczór był równie kulturalny jak ten dzień wcześniej. Poza tym, że mieliśmy dwa pokoje - 6 i 3 osobowy.
Dobranoc.
Trzeciego dnia powstaliśmy radośni, gotowi do walki, rześcy i podzieleni. Trzech z nas postanowiło rano ruszyć via - ferratą na Rote Säule ( 2820 m ), szczyt stojący dosłownie nad schroniskiem. Pozostała szóstka ruszyła doliną na Kreuzspitze ( 3 164 m ) i kolegów. Ja byłem w szóstce - m.in. nie miałem ze sobą sprzętu do ferrat.






Tak oto dotarliśmy, dosłownie, do ściany zamykającej dolinę. Fajna była.

I fajny miała śnieg.

Ruszamy. Ściana mocno

zbliża się do pionu ale jest pocięta trawersami i ubezpieczona liną.




Po przejściu tego odcinka weszliśmy na szeroką grań prowadzącą w stronę Schernerskopf ( 3 033 m ), i dalej w prawo na Kreuspitze.










Z tyłu widać grań zakończoną Rote Säule. Droga przed nami była ubezpieczona liną ale to raczej ubezpieczenie na deszczowe dni. Natomiast od przełęczy pomiędzy Schernerskopf a Kreuspitze przejście było całkowicie bez trudności. No chyba, że ktoś chciał poślizgnąć się na śniegu. Był na czterech metrach.
Na szczycie witamy się z turystami z Austrii ( w tym pies ).
Ze szczytu rzucam okiem aparatu na kolegów na Rote.


Mieliśmy w planach grań przed nami ale warczenie w chmurach nakłoniło nas do powrotu ... No cóż ... Trzeba być rozsądnym.









Warczeć przestało jak zeszliśmy na dno doliny ...

Była godzina 11.45

-o :lol
Na jadalni czekali już ferratowcy. Pisząc krótko - byli lekko wstrząśnięci. Weszli w drogę o trudności DE. A mogli wejść w łatwiejszą. Nic to- są żywi.
I mówią nam , że droga zejściowa ze szczytu to trudna trasa, przepaścista ( sam szczyt to wąziutkie maleństwo ) ale można ją przejść bez lonży i tego typu innych ustrojstw. Namówili nas. Co prawda nie całą szóstkę ale prawie.
O 13.15 ruszyliśmy z kopyta.















Jedna z osób z naszej piątki nie weszła na szczyt. Rozsądnie stwierdziła, że nie przejdzie ostatniej grańki. Poczekała na nas w bezpiecznym miejscu.
Po krótkim pobycie na szczycie ( świat jest mały - z Tyrolu zadzwoniłem do brata, który akurat przebywał w Rumunii ) schodzimy.



Wieczór wyglądał tak jak wcześniejsze - prysznic, kolacja, rozmowy.
Nadszedł dzień czwarty. Dzień pożegnania ze schroniskiem, Taurami, Tyrolem, Austrią. Dzień radosnego wstąpienia w granice Ojczyzny.
Był to radosny dzień również z innego powodu - praktycznie cała trasa ze schroniska ( 2 600 m ) do parkingu ( 1 688 m ) biegła w dół. I jeszcze po drodze trasa zaprosiła nas do lokalu ( nie schroniska ) Boden Alm ( 1 960 m ), w którym odpoczywaliśmy słuchając ... detonacji w okolicach. Dziki to kraj.
















Jak widać - pogoda była elegancka.
Koło się zamknęło - weszliśmy na parking z drugiej strony w stosunku do sobotniego wymarszu. Nasz Stary Star ze Starachowic rodem czekał na nas. I nawet rozpłakał się na nasz widok.
Gdy otarliśmy już łzy, zapakowaliśmy się do bagażnika i na miejsca siedzące - ruszyliśmy. W pierwszym szeregu kierowcy, w drugim szefostwo

, w ostatnim niewiasty.
Obraliśmy kierunek na Salzburg - naszym celem był Burg Hohenwerfen. Zamczysko z ptaszyskami.
Stare to bydle - pierwsze mury na skale zaczęły piąć się w górę w okolicach 1070-1080 naszej ery. Zamek miał ciekawe losy - m.in. siedziba biskupów Salzburga, więzienie, szkoła dla nazistowskich, austriackich i niemieckich zbrodniarzy. Po II światowej był obozem szkoleniowym miejscowej żandarmerii. W międzyczasie robił za rekwizyt filmowy, w np. "Tylko dla orłów" z 1968 ( i w utworze Iron Maiden "Where Eagles Dare" z 1983 roku

). A od 1987 roku stał się dostępny dla turystów. Obecnie ta dostępność jest wyceniona na 15 i pół euro ( w tym : wjazd kolejką, kilka tras turystycznych, sala poświęcona Leonardo da Vinci, przewodnik w wielu językach ( elektroniczny, polski był ) ). Polecam.
































Po zamku ruszyliśmy w stronę Słowacji, następnie Zwardonia.
Żywiec powitał nas radośnie.
Dziękuję za uwagę.