Na chwilę zalegamy w łóżkach. Przez chwilę nawet pada pomysł, by może jednak dzisiaj ruszyć na szczyt i spać na zejściu w schronisku, bo co tu cały dzień robić a pogoda jest perfect. Pomysł jednak szybko upada, jutro też ma być turbo warun a chyba ekipa nie jest ani psychicznie ani mentalnie przygotowana do ataku, na dodatek Bogdan się słabo zaaklimatyzował, może jedna noc więcej na tej wysokości coś zmieni. Dwóch nawiedzeńców ( Michał i Ewa, młodzi są niech się męczą

)stwierdza, że pójdą sobie do góry na spacerek i tak dochodzą do Valota. Reszta zalega w łóżkach na dłużej, w końcu normalne warunki, ja dodatkowo kierując między punktami docelowymi nie miałem możliwości odpoczynku, więc tutaj to sobie odbijam. Po czternastej wychodzimy ze schroniska na śnieżny grzbiet powyżej schroniska by zaabsorbować trochę promieni UV, potem to tracenie mnóstwa czasu na topienie śniegu, by zrobić fila, izotonika i herbatę na wyjście jutro.







Ewa na spacerku, cóż za radość

Wyjście na szczyt ustalamy na piątą. Rano okazuje się, że Bogdan poszedł sam godzinę wcześniej, nie chciał nas spowalniać, trochę ryzykowne z uwagi, że nadal wysokość dawała się mu we znaki. Ruszamy za innymi grupami. Początek to kontynuacja śnieżnej grani, po której następuje podejście bardzo szerokim zboczem pod Dome du Gouter. I ten odcinek dla mnie to prawdziwa masakra. Zaczynam mieć jakieś problemy z oddychaniem, męczę się okropnie, wypadałoby się co pięć kroków zatrzymywać i odpoczywać a tu nawet czterech tysięcy jeszcze nie ma. W końcu docieramy do miejsca, z którego droga zaczyna trawersować szczyt Dome du Gouter, tutaj samopoczucie się poprawia bo i ścieżka trochę się kładzie. Po obejściu wierzchołka w końcu ukazuje się nam dzisiejszy cel i dalsza droga, tu jest jeszcze lepiej bo idzie się z górki na Col du Dome.



Potem tylko doczłapać do schronu Vallot. Robimy w nim dłuższą przerwę, ja muszę rozgrzać palce u stóp bo tracę czucie, jemy, herbatkę pijemy, atmosfera dość wesoła jak na tak posępne miejsce i miłe zaskoczenie bo o tym miejscu krążą legendy, że syf i umieralnia a tu żadnych ekstremalnych doznań, żaden ze zmysłów nadmiernie nie cierpi.

Po niecałej godzince ruszamy dalej. Droga na szczyt jest dość złudna, bo kilka razy trzeba podejść i zejść, także suma przewyższeń znacząco wzrasta a sił ubywa i oddech robi się coraz cięższy. Grań miejscami dość wąska, wiatr dość konkretnie daje, więc pion ciężko utrzymać. Zimno, wąsko, ślisko, wietrznie i jeszcze nie ma czym oddychać, niewątpliwie jest to miejsce gdzie ludzie poddają się zbiorowemu masochizmowi, co ich tam pcha ? Sam sobie nie umiem odpowiedzieć na to pytanie

Ja targam z Ewą do góry, Michał idzie w trójce z Natalią i Romkiem. Bogdana nie było w Vallocie, więc pewnie już jest na szczycie.













Nie wiem ile zajmuje nam dojście na szczyt z Vallota, ale koło dziesiątej jesteśmy na miejscu. Pogoda idealna, trafiliśmy w dwa dni pięknej pogody. Bogdan na nas czeka.



Ludzie dochodzący drogą 3M.



Grawitacja jakoś mniej działa na szczycie

Mnie się lepiej oddycha stojąc na głowie

Grupa szturmowa


Prężą się chociaż ledwo oddychają.


Jak ktoś z Poznania i myśli o czterech kątach to polecam

Mnie i Michałowi jest mało, zostawiamy plecaki, wiążemy się liną, czakany w dłoń i idziemy w stronę włoskiego wierzchołka Mont Blanc de Courmayeur.






W sumie nie wiem na co dotarliśmy, piszą że ze szczytu Mont Blanc jest 15 minut, może tyle szliśmy. Ślady prowadziły troszkę dalej na trawers pod widoczną grań z nawisami. Średnio mamy ochotę brnąć po słabo przetartym szlaku, już powrót na Blanca będzie kosztował sporo energii, której z każdym krokiem ubywa.






Parę fotek i robimy morderczy powrót na główny szczyt, tutaj jeszcze chwilka dla fotoreporterów i schodzimy.

Ja jeszcze melduję Kontroli Lotów wykonanie zadania


Ruszamy, dzisiaj musimy dotrzeć na Tete.









W Vallocie przerwa na konkretne jedzenie.

I kontynuujemy zejście.



Zejście na Col du Dome w drodze na szczyt było fajne, ale teraz trzeba podejść sporo do góry.



Michał mi gdzieś ucieka, ale doganiam Bogdana i idziemy już razem do Gutka.





Około drugiej lądujemy w schronisku, odpoczywamy, zabieramy zostawione w drodze na szczyt zbędne rzeczy i ruszamy na Tete Rouse.




Na zejściu kuluar pokonujemy bez problemów. Przy namiotach jeszcze chwilę siedzimy, ale emocji na dzisiaj każdy ma dość. Noc szybko mija a rano po wyjściu z namiotu świata nie widać, mgła i kropi deszcz. Zwijamy obozowisko i w deszczu schodzimy do stacji tramwaju, gdzie chwilę musimy poczekać na pojazd szynowy. W Les Houches robimy jeszcze zakupy, ponownie spotykamy się na chwilę w barze z Natalią i Romkiem by opić zdobycie MB. Oni wyruszają do kraju nazajutrz a my ponownie przejeżdżamy na włoską stronę tunelem pod Mont Blanc, by z Courmayeur wyjechać kolejką SkyWay do schroniska Torino i zrealizować ostatni tego wyjazdu punkt programu
