Dzięki, cieszę się, że się podoba
DZIEŃ 2 - 15 października - PoniedziałekWstaję o świcie, takie tam wyjazdowe dziwactwo. Aparat w dłoń i chłonę klimat poranka. Nie ma wiatru, kompletna cisza, aż w uszach piszczy. Na horyzoncie sterczą charakterystyczne "rogi", czyli czarnohorskie dwutysięczniki Howerla/Pietros.

Gdyby nie smugi po samolotach niebo byłoby kompletnie czyste.

Trochę się już rozwidniło, ale towarzysze ciągle w swoich kokonach i ciężko ich wyciągnąć.


W końcu ekipa wyspana i najedzona, gotowa do drogi. Ostatni rzut okiem na chatę...

Czas zdobyć jakąś górę, na pierwszy ogień idą Parenki.

Wkrótce zaczyna się kosówka, całe szczęście jest wycięta ścieżka. W tyle majaczy Grofa.

Otwierają się pierwsze szersze widoki.

Stajemy na szczycie/grzbiecie, ciężko określić, bo nie ma tu jakiegoś wybitnego wierzchołka. Widoki... zapierają. Morze gór dookoła. Jest gorąco, a widoczność na ponad 100 km. Widać zarówno polskie Bieszczady jak i rumuńskie góry Marmaroskie, Rodniańskie i Tibles.
Widok w stronę Polski. Po kliknięciu w zdjęcie załaduje powiększone.

Widok w drugą stronę (opis po kliknięciu w zdjęcie):

Jeszcze rzut okiem w stronę Sywuli, czyli najwyższej góry w Gorganach (centrum zdjęcia):

W tych pięknych okolicznościach przyrody zrobiłem sesję zdjęciową swojemu prezentowi.


Czas ruszać dalej, czeka na nas dzisiaj jeszcze jedna góra - Popadia.

Musimy stracić sporo wysokości i wdrapywać się ponownie. Popadia jest bardziej wymagająca, pokłady kamulców, czyli "gorganu", są obfite. Od małych kamyczków po głazy wielkości malucha.

Jeszcze kawałek...

...i po dziesięciu latach ponownie staję na Popadii. Tylko wtedy nie było takiej ładnej pogody i od dawna chodziło za mną powtórzenie trasy. Na szczycie stoi dawny polski słupek graniczny.

Można tu poczuć dzikość gór, dookoła po horyzont góry i wszędzie daleko. Dzień powoli dobiega końca, trzeba złazić.

Słońce coraz niżej...

Na przełęcz pod Popadią docieramy o zachodzie słońca. Miejsce na namiot znalezione, pozostała kwestia wody. Mapy na ten temat mówiły różnie. Latam po okolicy, obwąchuję jary, wody niet, a my nie mamy zapasów. Klops. Zbieramy do kupy każdą wilgoć jaką mamy w plecakach i wychodzi, że poza mocniejszym alkoholem mamy pół termosu herbaty i litr wina grzanego. Jakoś przeżyjemy.
Ognicho, kiełbaski, niesamowite niebo pełne gwiazd i trzeba spać.
C.D.N.