Posiedzieliśmy, więc startujemy w kierunku południowo-zachodniej ściany Liskamma. Do pokonania jest dość rozległe śnieżne plateau, po przejściu którego znacząco wzrasta nachylenie terenu.
Ścieżka podejściowa pod ścianę jest niczego sobie, wąska na dwa buty, a lufa po obu stronach powoduje takie zwarcie pośladów, że drobimy jak geisze
Ale widoki urzekają.
Tak sobie drobimy w kierunku ściany.
Kończy się wąska zaspa i zaczyna podejście ścianą. Początkowy myśleliśmy, że pociśniemy prawą stroną, gdzie jest mniejsze nachylenie, ale po wejściu na ścianę okazało się, że ściana nie jest pokryta śniegiem a lodem. Gdybyśmy mieli dziabać po lodzie do samej góry, zajechalibyśmy się, dlatego schodzimy na prawo w kierunku skalnego żebra i nim przemieszczamy się w górę.
Robimy jeden wyciąg, potem idziemy na lotnej.
Kończy się skała, by wejść na grań trzeba jeszcze podejść kawałek po śniegu a potem znów wąską zaspą na szczyt.
Zgon jest maksymalny
Ale osiągamy maksymalną wysokość tego wyjazdu
Ze szczytu świetne widoki w samo serce Monte Rosy, więc lecimy z sesjoną.
Inni idą na łatwiznę i sobie szczyty ze śmigłowca oglądają.
Nie siedzimy na szczycie długo, słońce grzeje wściekle a do przejścia jest kilka miejsc, które przy roztopionym śniegu będą mało bezpieczne i niepewne.
Większość skalnego żebra schodzimy, na końcu robimy jeden zjazd na skale i jeden pokonując lód na ścianie i wchodząc od razu w śnieżną część ściany.
Mega czujnie przechodzimy wąską grań w kierunku Colle del Felik. Cały czas rzucam okiem w kierunku grani Castora, czy nie pojawiły się dwa punkciki bo to na bank będzie Michał z Marcinem. Gdzieś przy końcu śnieżnego plateau, pojawiają się na grani sylwetki dwóch łojantów o tej porze to nie może być nikt inny. U góry jesteśmy tylko my, wszyscy normalni przed południem są już poza lodowcem.
Z przełęczy powoli schodzimy w kierunku schroniska, łatwo nie idzie, śnieg jest bardzo grząski, miejscami do połowy łydki. Do przejścia jest sporo szczelin, większość przeskakujemy, przy niektórych asekurujemy się, dwie z nich przejeżdżam na brzuchu, bo są tak rozległe, że za każdym razem wpadam po pas. Około szesnastej jesteśmy koło schroniska, parędziesiąt minut potem przychodzą chłopaki z trawersu Castor/Pollux.
Rano wita nas piękna pogoda, więc śniadanie robimy na zewnątrz, jak widać po minach, nadal cierpimy
Pakujemy majdan i żegnamy ten włoski przybytek.
Dalszych kilka dni spędzimy na kempingu w Valtournenche.