Canoe Centre - Ikkattooq (część 1 / dzień 4)Dystans – 22 km
Podejścia – 550 m
Zejścia – 350 m01.07.2015
Według przewodnika dzisiejszy odcinek ma być najdłuższy ze wszystkich etapów i posiada największą sumę podejść. Szczerze mówiąc powoli zaczynam odczuwać w nogach i plecach przebyte kilometry i przez chwilę nawet pojawia się myśl, żeby zrobić dzień restu. Z drugiej strony będąc dopiero na 60-tym kilometrze drogi, człowiekowi jeszcze gdzieś głęboko w głowie tli się lęk, że nie zdążymy na samolot w Sisimiut, więc szkoda "marnować" czasu i póki mamy siłę musimy iść. Po porannej toalecie i śniadaniu ruszamy z nastawieniem, że w razie czego po prostu rozbijemy się gdzieś po drodze. Miejsca pod namiot jest tu pod dostatkiem

Kolejny dzień wita nas piękną, słoneczną pogodą.



Mniej więcej od Canoe Centre krajobraz wyraźnie zaczyna się zmieniać, staje się bardziej urozmaicony. Na zdjęciu poniżej widać w końcu pierwszy honorniejszy pagórek na naszej trasie (najprawdopodobniej szczyt Pingu 1221 m n.p.m.)

Ogromne głazy, jak ten poniżej, są coraz częstszym widokiem.

Przyznam, że pierwszy dzień wędrówki nie wywarł na nas aż tak silnego wrażenia. Po drodze nie było żadnych spektakularnych widoków. Dominowały rozległe równiny, poczucie wielkiej przestrzeni, cisza i spokój, jednak to wszystko nie wzbudzało takich emocji jak np. moment w którym po raz pierwszy zobaczyłam Dolomity. Mniej więcej od Canoe Centre krajobraz zaczął się zmieniać, nasze plecy przyzwyczaiły do plecaków, dzięki czemu mogliśmy bardziej skoncentrować się na tym co nas otacza. Poczułam, że dopiero teraz naprawdę zaczyna mi się tu podobać .

Uszliśmy nie więcej niż dwa kilometry kiedy nagle potknęłam się i prawie wyrżnęłam jak długa na prostej ścieżce. Co jest?? Patrzę pod nogi, a tu prawy but uśmiecha się do mnie odklejoną w 1/3 podeszwą. Nie wierzę... Buty męczone w górach przez 5 lat, o każdej porze roku i w każdych warunkach, postanowiły rozpaść się właśnie tu, na największym zadupiu świata. A najtrudniejszy teren dopiero przed nami. Cudownie. Co prawda przechodziliśmy kilkukrotnie przez niewielkie mokradła, ale do głowy by mi nie przyszło, że taka ilość wody może tak szybko zniszczyć but.
W naszym 40 kilogramowym bagażu zabrakło dwóch rzeczy: lornetki do wypatrywania kopczyków i zwierzaków, a teraz okazuje się, że również najzwyklejszego sznurka. Sebastian próbuje jakkolwiek ocalić podeszwę przed zupełnym odklejeniem i obwiązuje but bandażem:
Kącik młodego druciarza, odsłona pierwsza.Po tej małej operacji na otwartym bucie ruszamy w drogę i po niedługim czasie dochodzimy do końca jeziora. Przy brzegu błyszczą dwie srebrne blachy - to nasze kanadyjki.

Po jakimś czasie spotykamy rodzinę z dwójką dzieci. Mężczyzna opowiada nam, że mieszkają na Grenlandii i postanowili wybrać się z dziećmi na wycieczkę. On sam musi świetnie znać te tereny, bo tłumaczy, że dostali się tu jakimś skrótem z Sisimiut. Jaki skrót może prowadzić z miasta oddalonego o ponad 100 km? Poza szlakiem poruszają się tu tylko zwierzęta i myśliwi. Dzieciaki były oczywiście zachwycone, bez cienia zmęczenia na twarzach, co pokrzepiało i deprymowało zarazem

Bagna, moczary, grzęzawiska - od dziś nieodłączni towarzysze wędrówki.Zaobserwowaliśmy, że mniej więcej do godziny 12.00-13.00 temperatura jest znośna, później upał zaczyna być naprawdę dokuczliwy, a słońce do 17.00 utrzymuje się bardzo wysoko na niebie. Dziś pożałowałam jeszcze jednego "braku" - kremu z porządnym filtrem. Słońce przez cały czas świeci na nas z lewej strony, dlatego lewą rękę mam już mocno spieczoną. Po kolejnych kilku kilometrach robimy postój, a ja próbuję osłonić ramię owijając je bandażem elastycznym. W oddali dostrzegamy jak z przeciwnej strony zbliża się do nas jakaś postać. To już piąta osoba na szlaku. W takim miejscu to niemalże tłok!

Okazuje się, że turystą jest bardzo sympatyczna młoda Holenderka, z którą ucinamy sobie pogawędkę. Tak jak w normalnych okolicznościach ludzie nawiązując rozmowę poruszają temat przysłowiowej pogody, tak na ACT nieodłącznym motywem wszelkich rozmów są komary. Komary towarzyszą człowiekowi o każdej porze i w każdej sytuacji. Dosłownie, w
każdej. Zapewniam, że taka kwestia jak załatwiania potrzeb fizjologicznych i czynności higienicznych w terenie, gdzie roślinność sięga do łydki, nigdy nie robi się ciemno, a nad głową krąży rój komarów jest niezwykle istotna. NIEZWYKLE! Mężczyzn ten problem dotyczy jednak w odrobinę mniejszym stopniu, dlatego też miło było znaleźć zrozumienie i wsparcie w tym temacie u drugiej kobiety i podzielić się doświadczeniem

Niezawodne w przypadku komarów okazały się nawilżane chusteczki z środkiem komarobójczym, które dosłownie ratowały nam tyłek

Alicjo Barahono, stokrotne dzięki za ten podarunek!


Powoli zbliżamy się do połowy dzisiejszego odcinka. Na mapie, dokładnie pośrodku trasy, zaznaczone jest polecane miejsce na camping. Jest to mały półwysep widoczny na zdjęciu poniżej, z lewej strony jeziora. Postanawiamy tam dojść i na miejscu zdecydować, czy idziemy dalej czy rozbijamy namiot.

Przejście rozległą doliną (zdjęcie powyżej) do półwyspu zajmuje nam prawie dwie godziny i daje ostro popalić. Kto by pomyślał, że trudnością tego szlaku będzie nie tylko ciężar plecaków i dystans, ale przede wszystkim upał i mokradła? Co i rusz przechodzimy przez grzęzawiska, które są wylęgarnią komarów. Po chwili poddajemy się zakładamy moskitiery. Ostre słońce powoduje, że na podmokłych terenach robi się parno, co w połączeniu z siatką na twarzy i gorącem utrudnia oddychanie. Żeby tego było mało, wychodząc z doliny schodzimy ze ścieżki i próbujemy dojść na półwysep skrótem, na przełaj. Teren przypomina głębokie torfowiska i idąc potykam się co chwilę. Bandaż na bucie nie wytrzymuje tej próby więc przy okazji zahaczam o wszystko klapiącą podeszwą. Idę i klnę na czym świat stoi, aż w końcu docieramy zziajani na miejsce. Sebastian krząta się jeszcze i usiłuje wybrać jakieś miejsce pod namiot. Pyta mnie o coś, ale go nie słucham. Robi mi się niedobrze ze zmęczenia. Zalegam przy jakimś kamieniu i dłuższą chwilę siedzę nieruchomo wyrównując oddech. Czuję się dokładnie jak mój towarzysz dwa dni wcześniej, w drodze do Katiffik. Mnie wykończył nadmiar słońca, jego brak wody. To było naprawdę głupie. Ten dzień pokazał wyraźnie, że nie tylko w górach nie warto zbyt późno wchodzić na szlak. Od tej pory staramy się by wczesnym popołudniem mieć większość drogi za sobą i jak najkrócej maszerować gdy słońce jest w zenicie.
Po dłuższym odpoczynku puste żołądki dają o sobie znać. Czas na obiad. Liofilizowany makaron z oliwkami i pomidorami smakuje przepysznie, a to oznacza, że byliśmy naprawdę głodni


Znajdujemy odpowiednie miejsce i rozbijamy nasz 5-gwiazdkowy hotel.

Sebastian nie miał lekko, komary ewidentnie wolały pić jego krew. Było to widać nawet po wejściach do namiotu - z mojej strony siedziało raptem kilka sztuk, za to jego wejście obsiadł rój.
Wypoczęci i najedzeni zaczynamy dostrzegać w jak fantastycznym miejscu jesteśmy.


Gdzie nie spojrzeć - woda i góry. Stojąc tyłem do brzegu mam wrażenie jakbyśmy byli na wyspie pośrodku jeziora. Jest już dość późno, a na horyzoncie nie widać żywej duszy. Zapowiada się, że będziemy tu zupełnie sami.
Zapominamy o zmęczeniu, zakończenie dzisiejszego dnia wynagrodziło nam wszystko.
Więcej zdjęć --->
http://footsteps.cba.pl/index.php/act-dzien-4/