Koniec urlopu zbliża się nieubłaganie. Po wycieczce nad Jezioro Campotosto, które niestety nieszczególnie nas zachwyciło, wracamy w góry. Na pożegnanie z Apeninami postanawiamy wejść na szczyt Monte Camicia, znajdujący się we wschodniej części Campo Imperatore. Kolejny raz krążymy po Campo, podekscytowani tak samo jak za pierwszym razem. Chmury przelewające się przez góry tworzą ciekaw pejzaże.




Zatrzymujemy się na parkingu pod schroniskiem Rifugio Fonte Vetica. Można stąd dojść na szczyt szlakiem startującym bezpośrednio spod schroniska, my jednak postanawiamy wydłużyć sobie drogę i iść naokoło, zgodnie z propozycją trasy w przewodniku. Początkowy odcinek nie jest oznaczony na mapie ani w terenie, idziemy więc trochę na czuja, wypatrując charakterystycznych miejsc, które powinny pojawić się na trasie.
Początek jest prosty, widoczny las musimy obejść z lewej strony. Na wprost, przecinką prowadzi szlak, którym będziemy schodzić.

Okrążamy Monte Camicia. Na początku łagodnie, trawersując niżej położone stoki.

Dochodzimy do wąwozu Vallone di Vradda, gdzie zgodnie z opisem dostrzegamy mury oporowe.

Wodopój dla zwierzaków – przy tych temperaturach suchy jak pieprz.

Zostawiamy wąwóz za sobą i kontynuujemy trawers.

Autor przewodnika radzi aby trawersując utrzymywać stałą wysokość i jest to słuszna wskazówka. My w pewnym momencie zaczęliśmy piąć się w górę, przez co czekało nas później nieprzyjemne zejście piarżyskiem.

Docieramy do kolejnego charakterystycznego punktu – ruin kopalni, w której wydobywano boksyt.



Czyżby znak od niebios?


Odnajdujemy starą drogę prowadzącą do kopalni. Można dojechać tu samochodem i z tego miejsca rozpocząć wędrówkę, ale wówczas trawers zboczy Monte Camicia przypadłby na koniec wycieczki, a woleliśmy mieć ten odcinek za sobą na początku.

Idziemy wzdłuż drogi do momentu, aż pojawia się pierwsze oznaczenie szlaku, który odbija ostro w prawo.
Gigantyczna, biała chmura chce nas pożreć.


Chmurzysko spowiło kocioł, przybierając coraz to nowsze kształty, na zmianę pokazując i zakrywając okoliczne szczyty. Piękny to spektakl, choć do wczoraj prognozy wydawały się bardziej optymistyczne. Nasz cel póki co pozostaje niewidoczny.



Szlak jest bardzo przyjemny i ciekawie poprowadzony. Gdy chmury się rozstępują chłoniemy widoki, choć i ten mordor nad naszymi głowami dodaje smaczku.
Zbliżając się do przełęczy Vado di Ferruccio 2233 m, widoczność spada do 2-3 metrów, typowe mleko. Przez chwilę zastanawiamy się czy nie wejść bonusowo na sąsiedni szczyt, Monte Prena, ale krążąc po przęłęczy i nie mogąc znaleźć szlaku, stwierdziliśmy, że szkoda czasu na dreptanie po omacku i lepej skupić się na odnalezieniu drogi na Monte Camicia, przez którą i tak musimy przejść aby zrobić pętlę i wrócić do auta.
Ledwie wychodzimy ponad przełęcz, a tu proszę, Monte Prena jak na dłoni. Niestety nasza radość nie trawało długo, gdyż chmury ustąpiły jedynie na krótką chwilę.
Poniżej przełęcz Vado di Ferruccio 2233 m i Monte Prena:

Na chwilę pokazała się też Monte Camicia:

Stamtąd przyszliśmy:

Spaceru w mleku ciąg dalszy. Mam nadzieję, że szczyt będzie na tyle wyraźnie oznaczony, że nie miniemy go drepcząc bezwiednie w tych chmurach.


Dalej szlak prowadzi tuż poniżej grani. Im bliżej szczytu tym teren staje się bardziej wymagający. Ścieżka wije się stromo wśród skał, to w górę, to w dół, niekiedy trzeba używać rąk. Chmury znów się zagęściły i nie widzę nic poza plecami Sebastiana. Zwalniamy i bacznie wypatrujemy czerwono-żółtej farby na skale. Spotykamy też pierwszą i jedyną osobę tego dnia, która porusza się w przeciwnym kierunku. W pewnym momencie orientujemy się, że od jakiegoś czasu nie widzieliśmy żadnego znaku, a teren zrobił się mocno nieprzyjemny. Wchodzimy coraz głębiej w kruchy i stromy trawers, widoczność bez zmian. Stop. Zawracamy do ostatniego „pewnego” miejsca. Powrót jest równie nieciekawy i musimy uważać, żeby nie obniżyć się ani nie pójść za bardzo w górę, tak, by wrócić dokładnie na szlak. Cholerna mgła nie uławia sprawy i dezorientuje. W końcu dochodzimy do miejsca z wyraźną ścieżką i zastanawiamy się gdzie popełniliśmy błąd. Po dłużeszej chwili chmury na moment rozrzedzają się i dostrzegamy, że kolejny znak znajduje się wysoko, wysoko nad naszymi głowami. A więc trzeba się tam po prostu wdrapać. Przy tej widoczności zdecydowanie nie był to narzucający się wariant. Dalej idziemy już czujnie, pojawia się coraz więcej odcinków „scramblingowych”. Poniżej jedno z mniej przyjemnych miejsc, ze względu na sporą kruszyznę. Jesteśmy już blisko szczytu.

Wydostajemy się na rozległe wypłaszczenie. Ach, gdyby to niebieskie niebo mogło pozostać takie jeszcze przez jedną, krótką chwilę…

A takiego! Dochodziy na szczyt, gdzie możemy podziwiać co najwyżej krzyż i obejrzeć różne dziwne fanty, jakie Włosi pozostawili w skrzynce szczytowej, jak np. stare skarpety i jointy



Kręcimy się chwilę po wierzchołku w nadziei na oszałamiające widoki na Campo Imperatore, ale niestety, nic z tego. Wracamy na wspomniane wcześniej wypłaszczenie gdzie odnajdujemy szlak zejściowy. Biele i szarości wprowadzają straszną monotonię. Z zadumy wyrywa nas widok na dalszy przebieg szlaku, który odsłonił się na krótką chwilę. Oj, idąc na wprost moglibyśmy się zdziwić!

Kamzik apeniński:

Nareszcie wychodzimy z chmury, odsłania się fragment Campo:

Góra już daleko za nami, a pogoda wciąż szaleje odkrywając i zasłaniając ją na przemian. Może trzeba było jednak poczekać cierpliwie na szczycie..?


Po drodze ciekawe formacje skalne:

No i proszę, rozchmurzyła się nareszcie!

Podczas wycieczki do ruin Rocca Calascio zastanawiałam się nad spustoszeniem, jakiego dokonałby ogień w zetknięciu z tutejszą wysuszoną roślinnością. Poniżej jest tego przykład. Jest to tylko fragment pogożeliska, ogień podszedł bardzo wysoko na zbocza sąsiednich gór.

Na skałkach poniżej robimy krótką przerwę i rozmawiamy z dwójką Włochów, którzy również postanowili tu odsapnąć. Na moje zachywty nad Campo jeden z nich odpowiada, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie posiada Italia. Może kiedyś, gdy lepiej poznam ten kraj będę mogła to zweryfikować, ale wstępnie się zgadzam!



Nie spiesząc się dochodzimy do auta i ruszamy w stronę campingu. Ponieważ to ostatnie chwile na moim ukochanym Campo, jedziemy wolno i chłoniemy widoki. Trawy i zbocza połonin w zachodzącym słońcu mienią się ciepłymi kolorami, ale prawdziwy spektakl odgrywają dziś chmury. Napływające znad Adriatyku masy powietrza zatrzymują się na Apeninach, zbijając w gęste chmury, które właśnie przelewają się na drugą stronę grani. Fantastycznie to wygląda. Oto moja rekompensata za brak widoków ze szczytu.




Pokazał się i Wielki Róg:

Pasterz zagania owce do zagrody:




Pięknie nas pożegnały Apeniny, aż nie chce się wracać do domu, tyle tu jeszcze do zobaczenia. Niestety nie wyrwiemy ani dnia dłużej.
Opuszczamy Włochy ze sporym niedosytem (no, to akurat nic nowego, niezależnie od ilości spędzonych tu dni

), ale w głowie powoli zaczyna tlić się myśl o powrocie w te strony.
http://footsteps.cba.pl/monte-camicia-apeniny/To był chyba nasz najmniej górski urlop w ostatnich latach, ale za to poznaliśmy kilka nowych, fajnych miejsc. Strasznie korci mnie żeby wrócić w Apeniny i obadać możliwości wspinaczkowe. To był ten najbardziej odczuwalny brak podczas tego wyjazdu, oprócz czasu rzecz jasna, ale tego na urlopie nigdy dość.