Czas powoli kończyć tę opowieść.
Dzień 7: Eqalugaarniarfik - Innajuattoq
Dystans – 19 km
Podejścia – 550 m
Zejścia – 380 m4.07.2015
Cała nasza czwórka budzi się przed 7.00 i zaczyna szykować do wyjścia. Mamy ograniczone zapasy wody więc dziś nici z porannej herbaty. Wystarcza jedynie na zalanie liofów i kilka łyków na drogę. Spoglądam na mapę, do pierwszego źródła mamy na oko godzinę drogi. Nie jest źle. Opuszczamy chatkę i dosłownie po kilku minutach zbaczamy z głównej ścieżki wchodząc w krzaki. Dochodzimy na skraj głębokiego koryta, w którym niegdyś płynęła rzeka, lecz po ingerencji człowieka pozostał po niej jedynie wąski strumień (W 2007 r. próbowano za pomocą tamy przekierować pobliskie zasoby wodne na zachód, do odległej elektrowni wodnej. Tłumaczy to również istnienie szutrowej drogi, po której poruszał się ciężki sprzęt budowlany). A więc jednak w pobliżu jest źródło wody. Nie wiem czemu przewodnik o tym nie wspominał, być może woda nie nadaje się do picia. Postanawiamy nie sprawdzać tego na sobie. Przedzieramy się przez krzaki w stronę stromego zbocza, na którym widoczna jest rozjechana droga i w końcu znajdujemy nasz szlak. Prowadzi on częściowo wspólnie z drogą, trzeba pamiętać tylko, by po wdrapaniu się na górę w odpowiednim miejscu odbić z niej w lewo wypatrując kopczyków. Podejście dłuży się niemiłosiernie, bo z każdym krokiem czuję się bardziej odwodniona. Pewnie gdybym miała bukłak pełen wody w ogóle nie myślałabym o piciu, teraz oczywiście najchętniej wypiłabym duszkiem 2 litry. Drogę umila nam widok niesamowitej ściany - chyba pierwszej tak wysokiej, stromej i litej, jaką oglądamy tu z bliska.


Szlak wyprowadza na płaskowyż udekorowany mnóstwem skalnych formacji i ... zwierzęcymi szkieletami.


W pewnym momencie mijamy cały szkielet renifera leżący tuż przy strumieniu. Chwilowo odechciewa mi się pić... Ilość mijanych szczątków ponownie nie pozostawia złudzeń, są to pozostałości po myśliwych (w przeciwnym razie zwierzęta musiałyby chyba popełnić zbiorowe samobójstwo). Co jakiś czas mijamy też czaszki nie pasujące kształtem do lisa, królika czy renifera, co dziwne, bo poza wołami piżmowymi są to jedyne większe ssaki występujące na tym obszarze.
Pragnienie doskwiera mi jednak coraz bardziej, a do jeziora został jeszcze kawałek drogi. Przy kolejnym strumyku nie wytrzymujemy i uzupełniamy płyny.

Po prawej roztacza się widok na ciąg większych i mniejszych jezior o nietypowej linii brzegowej, przypominającej morską plażę. To właśnie z tych jezior woda miała być spiętrzana za pomocą tamy i przekierowywana do elektrowni.

Niezależnie od tego czy plaże powstały na skutek działalności człowieka czy nie, wyglądają niesamowicie malowniczo.




Katrin i Gino, których zdążyliśmy dogonić, teraz zostają w tyle. Przed sobą dostrzegamy za to znajomo wyglądający namiot. Anna i Peter właśnie szykują się do drogi. Przyznam, że miejscówki na biwak wybierają pierwsza klasa. Po przywitaniu kierujemy się w stronę jeziora by nabrać wody do bukłaków. Sebastian schodzi po wodę, a ja "pilnuję" szlaku. Mimo, że jesteśmy już dość wysoko komary atakują jak wściekłe, więc mogę zapomnieć o błogim odpoczynku.
Zgodnie z mapą powoli dochodzimy do końca płaskowyżu, z którego następnie stroma ścieżka sprowadza nas do krainy jezior. Peter i Anna wyrwali do przodu, Gino z Katrin zniknęli z zasięgu wzroku, korzystamy więc z chwilowej samotności i zatrzymujemy się tu na trochę. Po drodze zastanawiałam się czy ACT zaskoczy nas jeszcze równie pięknymi widokami jak te z poprzedniego dnia, czy może to co najlepsze mamy już za sobą? Odpowiedź znajduje się przed moimi oczami. Paddy Dillon napisał o szlaku, że tak musiała wyglądać Szkocja przed pierwszymi osadnikami. Wielka przestrzeń, góry i jeziora stanowią niesamowitą mieszankę i niezwykle malownicze połączenie. Piękniej musi być tu tylko wczesną jesienią, gdy feria ciepłych barw wypiera zieleń, a rankiem nad jeziorami unoszą się mgły.






Jesteśmy dopiero w połowie drogi. Szlak wiedzie lewym brzegiem jeziora i zakręca za widocznym półwyspem. Znów ulegamy złudzeniu, że zakręt jest już tuż tuż, w rzeczywistości idziemy tam ok. 40 minut. Po drodze cały czas towarzyszy nam szum płynącej wody. W końcu odnajdujemy jego źródło:


Podobnych strumieni przekraczamy jeszcze kilka. Przy jednym z nich spotykamy naszych Niemców. Peter stojąc już po drugiej stronie potoku asekuruje przy przechodzeniu kolejno żonę, Sebastiana i mnie. Kamienie są tu trochę chybotliwe więc bardzo przydaje się pomocna dłoń. Miły gest z jego strony

Gdy zbliżamy się do miejsca w którym ścieżka skręca w lewo, spotykamy samotnie wędrującą dziewczynę. Wymieniamy się uwagami co do dalszego przebiegu szlaku i upewniamy się, że u niej wszystko gra.
Rozmyślając o ludziach poznanych na szlaku uświadomiłam sobie, że wszyscy spotkani turyści podróżujący solo to były wyłącznie kobiety, i to z gatunku "harpagan"

. Jednak trzeba mieć jaja żeby w pojedynkę wypuścić się na taki koniec świata, gdzie przez wiele dni człowiek może polegać wyłącznie na sobie, będąc lekarzem, tragarzem, przewodnikiem i kucharzem w jednej osobie. Kibicuję takim przedsięwzięciom z całego serca i podziwiam za hart ciała i ducha.


Ostatnie spojrzenie wstecz:

Zbliżenie na kolorową ścianę szczytu z grupy Taseeqqap Saqqaa:

I z daleka:

Jeszcze tylko kawałek pagórkowatym terenem i...

Hell yeah, całe mokradła nasze!
"Skarpetki muszą mieć wilgoć"
Z lewej strony kolejny półwysep który musimy obejść, by wydostać się na prostą prowadzącą do chatki.Na wielu odcinkach ACT nagromadzenie jezior, jeziorek, "oczek wodnych", strumieni i spływających z gór potoków jest tak duże, że tereny które przemierzamy są o tej porze roku stale podmokłe. Przewodnik określa je najczęściej jako "boggy terrain" (bagnisty teren) lub "swamps" (bagna/moczary/trzęsawiska). Na takie warunki genialnym wynalazkiem są sandały Keena z gumowym otokiem na palcach. Biedny Sebastian, krocząc w podejściówkach po kostki w wodzie, nie może przeboleć ich straty. System wysepkowy, polegający na przeskakiwaniu od kępy do kępy roślin sprawdza się do czasu. Później niestety trzeba pogodzić się z faktem, że z takiej sytuacji nie da się wyjść suchą stopą (UWAGA: nie dotyczy posiadaczy Meindli z odpadającymi podeszwami

W życiu nie powiem na tę firmę złego słowa

).

Z mapy wynika, że jesteśmy już na ostatniej prostej. Podchodzimy jeszcze kawałek i na horyzoncie pojawia się pierwsza z dwóch chatek:


Chatka jest malutka i przytulna. W środku nie zastajemy nikogo i przez chwilę nawet mam ochotę się tu zatrzymać, ale ostatecznie decyduje brak dostępu do czystej wody. Kierujemy się więc do następnej chatki położonej nieopodal, tuż nad jeziorem.


Ku naszemu zaskoczeniu, do schroniska docieramy jako pierwsi. Już poprzednie domki, nawet te najskromniejsze, dawały komfort i poczucie bezpieczeństwa, ale Innajuattoq zdeklasował poprzedników pod każdym względem. Do zwykłego, regularnego schroniska brakuje mu chyba tylko chatara pobierającego opłatę za nocleg

Można dyskutować o tym, czy obecność chatek na ACT jest wadą czy zaletą, ale trzeba przyznać, że Innajuattoq jest niesamowicie klimatycznym schroniskiem i jednym z najładniej położonych domków na całym szlaku. Z okien wychodzących na jezioro nie widać brzegu i człowiek ma wrażenie jakby spał na barce. Teraz, wiedząc już ile dni zajęła nam cała trasa, żałuję że nie zostaliśmy tam dłużej.
Zajmujemy miejscówki i rozglądamy się w środku:
Z lewej strony kuchnia, z prawej wejście (za drzwiami przedpokój i toaleta), w miejscu w którym siedzi Sebastian - jadalnia. Nad jego głową szkic ACT z zaznaczonymi chatkami i ich współrzędnymi GPS.


Sebastian próbuje załapać zasięg, żeby dać znać rodzicom że żyjemy i mamy się dobrze (sms dociera po 2 dniach...)Kiedy tradycyjnie już przeglądam księgi gości, dostrzegam na stole sporych rozmiarów książkę. Ciekawe komu chciało się taszczyć tu taką knigę??? Ku jeszcze większemu zaskoczeniu zauważam, że książka jest w języku polskim! Przypominam sobie, że widziałam podobną okładkę na jednym ze zdjęć Zbyszka, chłopaka który zainspirował nas do tej podróży, więc to musi być jego sprawka. Z ciekawości przewracam kilka kartek i po chwili lektura wciąga mnie bez reszty. "Zew natury - moja ucieczka na Alaskę", opowieść o człowieku, który przytłoczony zmaganiami z codziennym życiem, niespłaconymi kredytami i znienawidzoną pracą w korporacji, pewnego dnia postanawia rzucić wszystko i przeżyć samotnie rok w alaskańskiej dziczy. Czy będąc w takim miejscu mogłam trafić na lepszą historię?
Ze wstępu:
"(...) Nie zmieniła się także niespokojna strona ludzkiej duszy - ta, której nie sposób zaspokoić przyjemnościami, jakie oferuje współczesna cywilizacja"Oto powód, dla którego tu jesteśmy. Te słowa wbijają się głęboko w moją pamięć, chciałabym by nigdy nie straciły na aktualności.
W głębi widać część "sypialnianą" i kawałek piecyka parafinowego, jakie zwykli montować w tutejszych w schroniskach.Kierowana "wyrzutami sumienia" w końcu odrywam się od lektury i idziemy pospacerować po okolicy, póki mamy okazję nacieszyć się tym wspaniałym miejscem.


Na jeziorze widoczne resztki kry. Jutro nie będzie już po niej śladu.
W międzyczasie docierają Niemcy, a jakiś czas po nich Katrin i Gino. W czasie gdy Katrin, w swoim zwyczaju, zbiera chrust na ognisko (swoją drogą dobry patent na zmniejszenie wagi plecaka o paliwo i kuchenkę

) Gino dosiada się do nas i spędzamy wieczór na rozmowie. W pewnym momencie temat schodzi na tutejsze zwierzęta. Kiedy pytamy o mijane co i rusz szkielety, kolega opowiada, że w okolicy poprzedniej chatki znalazł także mnóstwo skór oraz szczątki psów. Widząc naszą konsternację wyjaśnia, że kiedy któryś z psów zaprzęgowych jest słaby, chory lub zbyt stary, by mógł służyć w kolejnym sezonie, Grenlandczycy po prostu pozbywają się kłopotu zabijając biedaka. Tłumaczone jest to nie tyle bezdusznością, co względami ekonomicznymi. Każdy zaprzęg liczy od kilku do kilkunastu osobników, pies który nie nadaje się już do ciągnięcia sań żyje jeszcze kilka lat i tak samo jak pies zdrowy generuje koszty. Inną sprawą jest to, że na Grenlandii są ich dziesiątki i zdobycie młodego, silnego psa nie stanowi żadnego problemu. Co więcej, ze względu na ogromną liczbę tych zwierząt, człowiek widząc biegającego swobodnie po mieście psa ma prawo go zastrzelić. Tu z kolei decydują względy bezpieczeństwa. Dla mnie, wychowanej w kulturze w której pies jest przyjacielem człowieka, a nierzadko i członkiem rodziny, to co opowiada Gino jest wręcz szokujące. Jakkolwiek potrafię zrozumieć co jest przyczyną przedmiotowego podejścia Grenlandczyków do psów, które po prostu wymienia się jak zużytą część samochodu, tak cieszę się, że nie żyję w społeczeństwie i kulturze, w której byłabym zmuszona to akceptować. Jak współistnienie człowieka i psa wygląda w praktyce, mieliśmy okazję zaobserwować później w Sisimiut. Na obrzeżach miasta psy są stadami poprzywiązywane na długich stalowych linkach (chodzi o to, by w razie potrzeby móc je szybko zaprząc lub opanować stado) i od wiosny do jesieni po prostu się nudzą. Raz, idąc ulicą, usłyszeliśmy psie zawodzenie przypominające wycie wilka. Na początku wyło kilka psów, później dochodziły kolejne głosy, a na końcu wydawało się jakby wszystkie psy w Sisimiut podniosły larum. Niesamowite doświadczenie, pamiętam, że aż przystanęliśmy z wrażenia słuchając tego koncertu.
Kiedy moi towarzysze już smacznie śpią, doczytuję rozpoczęty rozdział książki i próbuję zasnąć rozmyślając o tutejszym życiu i zwyczajach mieszkańców tej dziwnej krainy.
Więcej --->
http://footsteps.cba.pl/index.php/act-dzien-7/