Po tym, jak ekipa MVTeam postanowiła melanżować z kim innym podczas swojego urlopu

, nie pozostało nam nic innego, jak skoncentrować się na Planie B na weekend.
Jego geneza jest dość osobliwa:
Jck: No to co w ten weekend?
Mulik: Tatry… Wspin?
Jck: Nie mam formy, nie byłem w górach od miesiąca.
Mulik: Tatry turystycznie?
Jck: Będzie lało. Wszędzie sprawdzałem.
Mulik: Canyoning? 
Jck: Ej noo…
<cisza>
Jck: Marmolada?
<cisza>
Mulik: Widziałam na kamerkach tą ścianę – marnie to teraz wygląda.
<cisza>
Jck: To weźmiemy cały zestaw do lodu.
Tym sposobem, we czwartek podjęliśmy decyzję o wyjeździe na weekend w Dolomity.
Cel: Marmolada, północną ścianą. Długa na 350 metrów, wyceniana na AD, kulminuje niewiele poniżej wierzchołka.
Sami byliśmy ciekawi, czy się da. Pomysł wyjazdu był tak spontaniczny i szalony, że wzbudzał w teamie powszechną wesołość. Ale co tam! Jedziemy!
Jck: Sprawdzałem 6 serwisów pogodowych, ma być lampa.
Mulik: A zostawże w cholerę te serwisy! Jedziemy i robimy. Koniec jojczenia, że warunków nie ma!
Mobilizacja – 100%.
W składzie: ja, Igi, Jacek, wyjeżdżamy „po robocie”, w piątek, ok. 17.30 z Gliwic. Jedziemy całą noc, przecinając Czechy, a potem Austrię – w paskudnym deszczu. W międzyczasie Jck daje się namówić na skorzystanie nazajutrz z kolejki. Mój argument? – będzie więcej czasu na łojenie w ścianie. Argument Jacka? – „Przynajmniej pośpię”.
Na parking przy tamie na Passo di Fedaia dojeżdżamy o 5.30 nad ranem. Jako, że pierwsza kolejka odjeżdża o 8.30, kimamy 2 godziny. Tzn usiłujemy – nie przywykłam do zasypiania w samochodzie o wschodzie słońca, przy akompaniamencie chrapiącego Igiego
7.30 – zrywamy się na nogi. Szybki przepak i do kolejki. Przed kasą słyszę radosne: “Mulik, Ty masz…kolczyki!”. Tak, jak stałam w piątek w biurze, tak pojechałam. Nie zwróciwszy nawet uwagi na akcesoria. Cóż… w końcu jestem we Włoszech, to mogę się trochę polansować
Kupując bilety, Igi ujawnia swe lingwistyczne zdolności:
- Andata e ritorno?
- Andatritorno.
Parę minut po 9.00 jesteśmy już powyżej 2.600 mnpm. Piękna pogoda, zainteresowanych wejściem na Marmoladę jest sporo, toteż nie czujemy się tam nazbyt osamotnieni. Nastroje mamy fantastyczne – dalej nie możemy w zasadzie uwierzyć, że tu jesteśmy

Trochę to dziwna pora na początek wspinaczki. Coś, jak
„second shift climbing”.
Marmolada widziana od północy. Na lewo wiedzie 'normal', na prawo - nasza droga.
Szybko identyfikujemy wejście w ścianę i podążamy w jej kierunku. Za nami – ku naszemu zdziwieniu – rusza tramwaj ok. 6-7 osób. Nie sądziliśmy, że ktokolwiek do nas dołączy, to chyba mało popularny cel, bo i zapisków w necie mało. Gdy tylko nas doganiają okazuje się, że nie tej drogi szukali. Skierowaliśmy ich w stronę pożądanej ferraty, a sami przystąpiliśmy do podziału sprzętu.
Porozumienie było szybkie: Igi bierze śnieg, Jacek lód, ja – skałę. Tak też się uposażyliśmy i związani jedną 60-metrową liną ruszyliśmy do góry.
Jako, że początek był śnieżny, idziemy w kolejności: Igi, ja i Jck. Widoki przepyszne. I chociaż muszę przyznać, że Dolomity to nie moja bajka, te przerośnięte skały i big wall’e zrobiły na mnie wrażenie. W sam raz na romantyczną wycieczkę we dwoje

To jednak nie moje poczucie górskiej estetyki.
Na początku, warunki w ścianie fantastyczne. Aż byliśmy zdziwieni. Śnieg kapitalnie nas przyjmuje, nachylenie „do 60 stopni” jest nieodczuwalne.
W międzyczasie dogania nas… grupa trzech latynoskich ‘prawdziwków’. Patrzymy zdumieni, jak amigos żwawo nas wyprzedzają z prawej, pakując się centralnie w lawinisko i napierając do góry. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż kontrastowaliśmy ze sobą mocno: my uzbrojeni w szpej po zęby, oni – na lekko, bez jakiegokolwiek sprzętu zimowego, w trekach i krótkich rękawkach
„Ale demotywacja!” – rzuca Jacek.
Myślimy sobie, że to pewnie wymiatacze, jakich mało. Szybko jednak okazuje się, że mieli w planie inną niż my drogę, a niepewnie konsultowana i obracana w rękach mapa utwierdziła nas w końcu w przekonaniu, że to generalnie … wesołe chłopaki
Napieramy.
Igi dochodzi wreszcie do skalnej bariery, przy której droga układa się naturalnie i prowadzi dalej odbijającym w lewo zachodem. Tutaj śnieg już nie jest tak przyjemny, jak niżej. Robi się sypko. Wcześniej, dwa dni z rzędu był opad – co właśnie dało się odczuć. Z każdym krokiem było bardziej grząsko, każdy zbyt długi postój w jednym miejscu owocował lekkim osunięciem.
Podchodzimy wyżej – zaczynają się skały i kluczenie.
Mulik: To co, teraz ja?
Igi: Nie, spoko. Idę dalej.
Tym sposobem Igor przejął całość prowadzenia – i utrzymał je już do końca.
Droga robi się skomplikowana orientacyjnie, a wyższe partie góry zaczynają spowijać chmury. Widoczność spada do 15-20 metrów.
Przyjeżdżając na miejsce żałowałam, że zapomniałam haków. Wchodząc jednakże coraz bardziej w – powiedzmy – skalny teren, z nieskrywanym osłupieniem patrzyłam na fatalną jakość tamtejszej skały. Potworna kruszyzna! Każdy założony przez Igiego przelot nie wytrzymał próby i zostawał mu w rękach, wyrywając przy tym pokaźny fragment tego, w czym właśnie był osadzany.
Nie mieliśmy gdzie czego zakładać. Najmocniejszymi przelotami okazywały się stany zrobione z wkopanego w śnieg czekana. To było wspinanie „Na słowo honoru – nie odpadać!”.
Idziemy dalej. Widoczność marna, a teren swoim ukształtowaniem zaczyna przypominać trawers Małego Gerlacha, który uskutecznialiśmy zimą. Liczne żeberka i żlebki, które częściowo przysypane świeżą warstwą kompletnie niezwiązanego śniegu tworzą formację ciekawą, aczkolwiek dość kłopotliwą do przejścia – zwłaszcza przy, de facto, zerowej asekuracji. Ten fragment ściany nie przypominał w niczym zdjęć, które oglądaliśmy.
Po cichu liczyliśmy na śnieg, a jeśli nie – to chociaż na lód. Zastaliśmy mursz i ledwo przysypaną śniegiem łupkowatą skałę, tworzące teren na tyle grząski, aby pojawił się ścisk pośladków. Daleko temu było do pięknej, śnieżnej formacji, gdzie wspin to czysta przyjemność i spacer. Czyli standard – znowu wpierdzielamy się w ulubione klimaty
Wreszcie pojawia się światełko w tunelu: zbliżamy się do grani. Igi wychodzi pierwszy, znikając nam z pola widzenia. Czekamy. Wreszcie słyszymy: „Koniec, to tu!”. Uffff.
Jedno po drugim wychodzimy ze ściany na grań, w której zbiega się również końcówka drogi normalnej, ubezpieczonej ferratą. Na górze sporo ludzi, daje się też słyszeć rodzimy język. Na moje „Cześć!” koledzy z kraju odwracają wzrok. Potem się dowiedziałam od Igora, że jego wyjście ze ściany na grań spotkało się z rzuconym pogardliwie komentarzem: „A ten gościu skąd, k***a, wyszedł?”. W podtekście „Chyba jednak poje***y mu się drogi”. No tak. Jako naród, w górach jesteśmy zawsze ekspertami, ale przynajmniej – nie kryjemy się z tym. To cenne
Po wyjściu ze ściany na grań podszczytową.
Olbrzymia radość i ulga – tak można określić nasze emocje. Przejście ściany zajęło nam 4 godziny. Wykaz użytego na drodze sprzętu lekko nas onieśmiela: śruba lodowa skrócona krawatem i friend nr 3. Tyle…
Zostaje jeszcze podejście na wierzchołek, na co – o dziwo – nie wszyscy mają parcie

Jednakże oczywistym jest, że się tam pojawiamy, w kompletnym mleku. Szybkie zdjęcie przy szczytowym krzyżu, i zbiegamy w dół, aby zdążyć na ostatnią kolejkę o 16.30. Zbiegamy dosłownie. Pokonanie odcinka z ferratą zajmuje nam dokładnie 10 minut, całość drogi z wierzchołka pod kolejkę – godzinę. Grunt, to mieć odpowiednią motywację!
Zjeżdżamy na dół...
TITANIS: Igi di Caprio i jego Partner, nucąc "My ice axe will go on".
... – dumnie się prężąc przed sobą samymi, jak dzieciaki

– przestawiamy auto jakieś 200 metrów dalej, na darmowy „Moto Park”, na którym – po przyswojeniu sporej ilości napojów izotonicznych – zasypiamy. Budzik zrywa nas na równe nogi o 6.30 dnia następnego. Jest niedziela. Wracamy do kraju
Pozostałe zdjęcia, tutuaj:
http://summiter.pl/?p=3084
Marmolada - ściana północna. Topo naszej drogi.