Czyli wy sobie nadal łojcie różne Żabie Konie i słonie, a my chwilowo pozostaniemy przy naszych naleśniczkach. Może nie generują tyle adrenaliny, ale są nadzwyczaj smaczne - a dzisiaj to już w ogóle.
Dzień był tak szkocki że już bardziej się nie dało: zaczął się przepięknym porankiem, który to poranek raczył przejść w dupę, paręnaście razy nas zmoczyło, parę pokazały się tęcze - co jedna to większa, zostaliśmy przewiani na wylot, po czym zrobiła się lampa w której spiekliśmy nosy a zachód słońca okazał się cudownym spektaklem.
Przeszliśmy trzy munrosy, z czego dwa nowe doliczamy sobie do listy.
Nawet sobie trochę poscramblingowaliśmy. Po raz pierwszy - po marmurze. Trochę kiepsko było z tarciem...
Poniżej Am Bodach - stwierdziliśmy z Maziem, że to nasz lokalny Sławkowski (gdyby wchodzić nań z miasteczka Kinlochleven, to identyko masakra jak na Sławka ze Smokovca)...
Poniżej ja a za mną BOSS!!!
Marcin tak mi pozazdrościł mej przepięknej kurtki, że spapugował po mnie i od teraz na zdjęciach będą się lansować dwie srako-limonki.
A poniżej trzeci munros, ten co zdeptaliśmy go dziś drugi raz (nazw celowo nie podaję, czeszą mózg):
Fajnie pomyśleć, że byliśmy już na znacznej większości szczytów widocznych na zdjęciach, a na pewno na wszystkich co bardziej prominentnych.
Będą w tym sezonie i poważniejsze wyzwania, ale takie zwykłe kolekcjonowanie munrosów też daje wiele radości. Tatry zawsze będą numerem jeden, ale mimo wszystko naprawdę się za tym Highlandem stęskniłam
