W dniach 6-10.X byłem z Żoną i Córką w Tatrach. Dla mnie i Żony to powrót po rocznej przerwie, dla Córki pierwszy w życiu pobyt w górach. Rok temu byliśmy jeszcze na Furkocie, mimo 5 miesiąca ciąży. Ja zaliczyłem jeszcze samotnie Raczkową Czubę. Pogoda wtedy była wręcz wspaniała... tak wspaniała jak i teraz. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że jesień jest jednak najpewniejszą porą roku na górskie wędrówki.
Jako że nasze maleństwo skończyło właśnie 8 miesięcy, nie byliśmy pewni czy w ogóle da się gdzieś wyjść w góry. Liczyliśmy na jakąś dolinkę, ewentualnie krótki wypad na jakiś reglowy szczycik. Wszystko miało zależeć od pogody. A ta była bardzo łaskawa. Mimo wszystko dziecko ubrane w dwa kombinezony, pełen zestaw ciuchów na zmianę, ciepłe jedzonko, termos, pieluchy, czapki, rękawiczki, nawet... parasol. Dziecko jest dziecko, wymaga nieco innego górskiego "wyposażenia"

A wyposażenie zajmowało cały plecak mojej Żony. Florentyna siedziała w nosidle u mnie na piersi, a na moich plecach plecak z naszymi rzeczami... ciężko cholera

Dopiero teraz czuć jak ważny jest pas biodrowy. Nie mogłem go zapiąć i cały ciężar wisiał na ramionach. Czułem je pod koniec dnia i to mocno.
Pierwszego dnia, stwierdziliśmy że ryzyk-fizyk, atakujemy Kopieniec. No i poszło bez problemów. Dziecko po początkowej fascynacji otoczeniem - a najbardziej szumem potoku - po prostu usnęło. I tylko okresowa kontrola czy ma ciepłe rączki i buźkę, ale iść można zupełnie normalnym tempem. Na szczycie ciepło, słonecznie, choć tu i ówdzie nad Tatrami pojawiały się chmurki. Na szczycie prostowanie kości - moich i małej. No i ciepły posiłek

na szczęście mama ma takie dwie butelki z ciągle podgrzewanym mlekiem... A potem powrót przez Cyrhlę. Zejście momentami uciążliwe, bo trzeba uważać podwójnie, a wiszące u piersi dziecko nieco zasłania widok pod nogi. Należy więc stąpać ostrożnie.
Całość wycieczki - 3 godzinki z kawałeczkiem, bez jednego grymasu ze strony Florentyny.
Ja z Córcią (zdjęcie autorstwa Żony)
Kozi, Zamarła i Mały Kozi
A potem, po powrocie i odpoczynku wsadziliśmy Małą w wózek, opatuliliśmy w kocyki i poszliśmy piechotą asfaltówkami na Butorowy Wierch. No i znów kilka widoczków
Kołowy, Czarny, Baranie, Lodowy
Granaty, Kozi
Mała miała wielki dotlen, potem w nocy jadła co 2 godziny

Jak to górskie powietrze wzmaga apetyt...
Drugiego dnia, po tym jak rano okazało się, że pogoda jest krystaliczna stwierdziliśmy że skoro dziecko się tak dobrze spisuje na szlaku to jedziemy na... Babią Górę. Niby wyżej niż Kopieniec, ale podejście jest łagodne i całkowicie bezpieczne. Najpierw jazda przez orawskie wsie pogrążone w całkowiej mgle, a potem piękne słońce i błękit nieba na Krowiarkach. Pierwszy odcinek szlaku, prowadzący przez las na Sokolicę zajął nam ok. 40 minut. Szło niestety trochę ludzi i to głównie jakieś wycieczki szkolne i "zakładowe". Na Sokolicy prostowanie kości, zmiana pieluch, pierwszy popas. Potem jeszcze kawałek lasem, wyjście w kosówkę i... pierwszy, powalający widok na Tatry. Na razie właściwie fragment panoramy, obejmujący tylko Tatry Wysokie. Im wyżej tym piękniej, a widoki coraz rozleglejsze. Maleństwo znów poszło w kimę, ale jak pod szczytem zerwał się wiatr, to dość głośno zaprotestowała. Na szczęscie mam na to wypróbowany patent - otóż mam taki nieco przyduży windstopper, który zakładam na siebie i jestem w stanie zapiąć suwak tak, że całe dziecko mieści się pod nim, ma na zewnątrz tylko głowę. Wyglądam wtedy jak kangurzyca z maleństwem, ale za to jakie to skuteczne

Na samym szczycie znów wycieczki, przewodnicy itp. Na szczęście wiatr ucichł i pozwolił w spokoju oglądać nieziemskie widoki. Przejrzystośc powietrza na kilkadziesiąt kilometrów. Widać Tatry, Niżne Tatry, Chocza, Fatry, Beskid Żywiecki, Śląski, Sądecki, Gorce, Pieniny, jakieś góry na Słowacji których nazw nawet nie znam. Genialne! Wtachałem na szczyt starą, porządną radziecką lornetę 20X60 i teraz mogłem podziwiać wszystkie te pasma. Małą można było znów przewinąć, nakarmić, pokazywać jej widoki i rozpuszczonego, oswojonego lisa, który żebrze o jedzenie. Na Diablaku siedzieliśmy ponad godzinę. Zejście było piękne widokowo, choć nie powiem, męczące, szczególnie dla moich ramion. No ale wreszcie znaleźliśmy się w samochodzie, a 40 minut później w Zakopanem.
Prostowanie kości na Sokolicy
Pierwszy widok na Tatry (zdjęcie autorstwa Żony)
Coraz wyżej (zdjęcie autorstwa Żony)
Łomnica, Lodowy i inne
Fatry
Zdrowe, pożywne, a do tego butelka ma całkiem fajny kształt
Nasza trójka
Żebrak Rudy (zdjęcie autorstwa Żony)
Tatry Wysokie
Trzeciego dnia mieliśmy dwie opcje - Gąsienicowa, albo Lejowa i Ścieżka nad Reglami. Wybraliśmy drugi wariant, nie chcieliśmy jeździć busem z dzieckiem w nosidle. Zresztą na Gąsienicowej byliśmy tyle razy, że mam jej powyżej uszu, a w Lejowej nie byłem nigdy. Ruszyliśmy piechotą szosą z Krzeptówek przez Gronik, Nędzówkę, Kiry, aż do wylotu Lejowej. Tu, na kilkumetrowych skałkach jakaś grupa młodzieży miała zorganizowaną atrakcję pt. "zjazd na linie". Widać że chłopaki z klubów wysokogórskich jakoś muszą dorabiać, ale idea w sumie ciekawa. Coś na wyjazdy integracyjne dla firm jak znalazł. Dolina z początku była brzydka, rozjeżdżona ciągnikiem i zawalona ściętymi i okorowanymi pniami. Wyżej zrobiła się niespodziewanie ładna, z uroczą polaną Huty Lejowe. Potem znów taka sobie, no i wkrótce osiągnęliśmy Ścieżkę nad Reglami. Potem w lewo, przez Przysłop Kominiarski w dół do Kościeliskiej. Tu pochód jak niemalże do Morskiego Oka... no cóż, sobota, a pogoda wspaniała. Na szczęście zaraz skręciliśmy w Miętusią i po niedługim podejściu rozłożyliśmy się na mały piknik na Przysłopie Miętusim. Karmienie, pieluchy, zabawy z brzdącem itp. Potem marsz do Małej Łąki i szybkie zejście w dół, do Drogi pod Reglami, którą do wylotu Dolinki za Bramką i na Krzeptówki. Uff... kawał drogi, chyba gorszy niż ta Babia, mimo iż wysokość żadna.
A wieczorem... obiecany Żonie obiad w "Siuchajsku", takiej klimatycznej, góralskiej karczmie. Córkę fascynowała grająca na żywo kapela

a mnie dwa piwka, które się należały za poniesione trudy dnia.
Adrenalina w Lejowej
Huty Lejowe (zdjęcie autorstwa Żony)
Przysłop Kominiarski (zdjęcie autorstwa Żony)
Przysłop Miętusi
Dolina Małej Łąki (zdjęcie autorstwa Żony)
Czwartego dnia, niestety dnia wyjazdu, chcieliśmy iść na lekką, ale widokową wycieczkę. Padło na Dolinę Filipkę i Złotą, a potem na Rusinową Polanę. Najpierw chwila na Głodówce, skąd podziwialiśmy wspaniałą panoramę. Tam też stało dwóch smutnych turystów, którzy jak było widac na pierwszy rzut oka czekali od dawna na PKS. Zaproponowałem więc że ich podwieziemy. Odezwali się po angielsku, mówili że idą do Chaty nad Zielonym Stawem Kieżmarskim z Jaworzyny. Podjechaliśmy więc z nimi do Łysej, okazało się zresztą że to Czesi, ale jak mówili łatwiej im mówić po angielsku. Jak zawróciliśmy do Wierch Porońca, to okazało się że parking tam jest już kompletnie zastawiony. Podobnie było przy wylocie Doliny Filipki. No tak... niedziela i msza na Wiktorówkach, jakoś o tym nie pomyśleliśmy. Udało się zaparkować (oczywiście na poboczu drogi) i w barwnym pochodzie ruszyć do góry. Pochód barwny, ale to głównie górale, często z zupełnymi maluchami w nosidłach, niektórzy w regionalnych strojach, generalnie zupełnie inni ludzie niż w drodze do Morskiego Oka w lipcu. Dolinka całkiem ładna, nigdy w niej nie byłem. No a widok z Rusinowej... przecudny. Aż się nie chciało wracać. Powrót znów w pochodzie, bo msza się akurat skończyła

No a potem jeszcze spacer z Krzeptówek z wózkiem pod Gubałówkę po łoscypki i coś dla Krasnoludki. Po drodze zahaczyliśmy o cmentarz na Pęksowym Brzyzku, bo było piękne światło do robienia zdjęć. Miejsce to jest niezwykle klimatyczne. No i potem pakowanie i powrót do Warszawy
Ganek, Wysoka, Rysy z Głodówki (zdjęcie autorstwa Żony)
Durny, Baranie, Lodowy z Głodówki (zdjęcie autorstwa Żony)
Wysoka i Rysy z Rusinowej
Krasnoludka na Rusinowej
Gerlach
Mała z tatą. Czapka a'la radziecki kosmonauta

(zdjęcie autorstwa Żony)
Ach jaka jestem szczęśliwa

(zdjęcie autorstwa Żony)
Jeden z najbardziej oryginalnych nagrobków na Cmentarzu Zasłużonych (zdjęcie autorstwa Żony)
Podsumowując - powrót w Tatry udany i to bardzo. Żadnych wysokich szczytów, ale jesteśmy wszyscy bardzo szczęśliwi. No i ta pogoda...