lato 2009
- idziemy w niedzielę na Lodowy Popradzki?
- idziemy... a gdzie to?
- no, pomiędzy Kończystą a Kaczym
- a, to znaczy na Zmarzły
- no niby tak...
- a patrzyłeś na pogodę?
- nie
- to popatrz i daj znać...
(chwilę później)
- dobra, sprawdziłem
- i co?
- nic... możemy sobie iść, ale na piwo!
- hmm, aż tak źle?
- pełne zachmurzenie, i leje
- dobra, to do następnej razy...
----------------
kwiecień 2010
Następna raza była z Iwoną. Wczesną wiosną, w warunkach, jak to zwykle jeszcze o tej porze w Tatrach bywa, w pełni zimowych. Żeby jednak nie iść tam i z powrotem, no i żeby było ciekawiej, poszliśmy od strony Złomisk. Pogoda początkowo nie nastrajała optymizmem, ściana chmur kłębiła się nad graniami nieprzepuszczając prawie żadnych promieni słońca. Z biegiem czasu jednak robiło się coraz lepiej, i już u podnóża ostatecznego podejścia wyprowadzającego na Przełęcz pod Drągiem widoczki zaczęły robić się bardziej niż urocze.
Droga na przełęcz, choć stroma i z powodu mnóstwa wystających skał cokolwiek kręta, poza jednym zalodzonym żlebkiem nie nastręczyła nam spodziewanych trudności. Aczkolwiek gdzieś przed jej końcem pomyślałem, że schodzić to bym tamtędy raczej nie chciał. Widok po dotarciu na wcięcie ambiwalentne uczucia we mnie wzbudził. Z jednej strony przepięknie ośnieżone, jakby żywym ogniem iskrzące się w promieniach słońca łańcuchy górskie. I choć zakres kadru na tą stronę ograniczał się tylko do zamkniętego obrazu niewielkiej części Doliny Batyżowieckiej, nieco jakby wbrew sobie wciśniętej w ścianę gór, to mimo to urzekał swym pięknem chwili.
Z drugiej jednakże strony było tam coś co wprowadzało pewien dysonans. Zejściowy żleb. Śnieżny dywan bieli, za wyjątkiem kilku śladów po obsunięciach śniegu, niemal gładki i dziewiczy, wydawał się zapraszać nas w swojej niewinności do zjazdowych szaleństw. W rzeczywistości krył w swym zaproszeniu całą górską prawdę o zimowym wędrowaniu: grozę i niebezpieczeństwo lawin. O czym upewniały nas tylko, co rusz spadające z pobliskiej ściany Drąga, masy śniegu. Każda taka masa zaraz po uderzeniu w dno żlebu stawała się gwarantem mniejszej lub większej lawinki.
A było dopiero po dziewiątej. Szybko przeliczyłem w myślach czas: godzina na szczyt, godzina z powrotem, dodatkowa chwila na odpoczynek i wracać żlebem będziemy niemal w samo południe. Wszystko to sprawiło że przestawałem myśleć o szczycie, a zaczynałem powoli o sposobie powrotu w dół. Mimo to, po chwilowej przerwie fotograficzno - żywnościowej, podjęliśmy decyzję iż idziemy dalej.
W zasadzie mieliśmy dwie opcje do wyboru: iść ściśle śnieżnym ostrzem i ryzykować oberwanie nawisu, lub wybrać wariant nieco poniżej grani trawersując pokryte nagrzanym śniegiem strome gładkie płyty. Prowadząca na tym odcinku Iwona wybrała coś pośredniego. Gdy się dało - szła ostrzem, tam gdzie podejrzewała ryzykowniejszy nawis - próbowała się obniżać. Metoda dobra bo nie polecieliśmy, ale jak się okazało tylko do czasu. Dokładniej mówiąc do charakterystycznego wcięcia w grani. Tam chwilę się owemu wcięciu poprzyglądała, chwilę z problemem pokombinowała by w końcu się poddać. Nie traciłem czasu na weryfikację jej oceny sytuacji. Już samo podejście do niej w tych warunkach nie było by zbyt mądrym pomysłem. Kiwnąłem więc głową i będąc myślami już w naszym żlebie zejściowym, zarządziłem odwrót.
Żleb w rzeczywistości nie okazał się podczas zejścia trudny technicznie, aczkolwiek przynajmniej mnie, poziom adrenaliny podniósł. Szczególnie w jednym, już końcowym momencie, kiedy to zsuwający się śnieg zaczął przybierać cechy lawiny. Na nasze szczęście szliśmy w tym momencie blisko krawędzi żlebu, i rozpędzony śnieg minął w bezpiecznej odległości niemal kilku metrów. Ale za to w dole frajda ze zdobycia przełęczy była całkiem znaczna. Choć szkoda że tylko przełęczy...
----------------
październik 2010
Na rewanż góra czekała długo. W sumie to do następnego sezonu śnieżnego. Kiepski wrzesień w połączeniu z zajętym sierpniem sprawił że październikowy głód był tak silny, iż początkowo aż siedem osób było brane pod uwagę do wyjazdu. Ostatecznie w głąb Doliny Batyżowieckiej powędrowała optymistyczna czwórka. Optymizm objawiał się głównie przewidywaną godziną powrotu. Radosny plan zakładał zwycięskie piwko przy stawie jeszcze przed południem, co niewątpliwie było nad wyraz zastanawiające, gdyż przynajmniej dwójka z nas miała już przyjemność poznać co ta góra oznacza zimą. Niby teraz tego śniegu było mniej, ale wątpliwe było że to będzie oznaczać dla nas korzyść.
Zaraz na początku Doliny zauważyliśmy przed nami dwa zespoły dwójkowe. Niestety, dość szybko jeden komplet odbił w stronę Gerlacha a drugi w stronę Kończystej i założony przez nich ślad się nam skończył. Przejąłem więc przodownictwo próbując przy tym nie tracić za bardzo zdobytej wcześniej wysokości, czego efektem był bardzo oryginalny, choć daleki od linii prostej, wzorek naszej ścieżki. Patrząc na swoje dzieło już ze żlebu, pomyślałem że pewnie dało by się to zrobić dreptając trochę mniejszym kołem, ale co tam. Grunt że dotarliśmy.
W żlebie wyprowadzającym na przełęcz było dużo mniej śniegu niż ostatnim razem. Ale tego należało się spodziewać. Jednak to, że wejście nim stanie się przez to dużo bardziej trudniejsze, dotarło do mnie dopiero gdy zacząłem trafiać na skalne progi. Dobrze chociaż że w pewnym momencie znalazłem kawałek płaskiej platformy w której mogłem ubrać raki. Inaczej nie wyobrażam sobie jak mógłbym ten ostatni najbardziej stromy odcinek żlebu przejść. Łupałem czekanem po cienkiej warstewce białego puchu, próbowałem wbijać przednie zęby raków w kamienno śnieżne szczeliny, czego głównym efektem był zapach siarki, za każdym razem gdy tylko dobijałem się do skał poniżej. Ale był też skutek uboczny: wylazłem na przełęcz w jednym kawałku.
Tam znane widoki, choć widoczne góry tym razem z mniejszą ilością śniegu, ale za to z większą chmur się prezentowały. Więc efekt końcowy wyszedł jakby trochę inny. Po standardowej przerwie fotograficzno - żywnościowej ruszyliśmy dalej. Ja w międzyczasie poszedłem sprawdzić jak wyglądało obejście grani, ale już nie wróciłem. Dotarłem do grani na wysokości tuż przed uskokiem, z lekko podniesioną adrenaliną i niezachwianym przekonaniem że tamtędy więcej nie idę. Owa pewność sprawiła że nie musiałem długo przekonywać pozostałą trójkę że lepiej będzie jak dojdą do mnie granią. Tak też po chwili uczynili.
Doczepiłem się do końca liny i ruszyliśmy dalej. Pierwsza trudność grani -charakterystyczny uskok który nas zatrzymał przy poprzedniej próbie, okazał się dużo trudniejszy do przejścia niż by to z letniego opisu wynikało. Zrobić ów jeden krok w przypadku gdy obie strony szczeliny były pokryte sypkim śniegiem, a dodatkowo zachowanie równowagi utrudniał mroźny i przenikliwy wiatr, nie było łatwe. Nawet świadomość sztywnej asekuracji w niewielkim tylko stopniu dawała oparcie. Pewnie że zwiększała komfort psychiczny, ale balansować nad przeszkodą nie pomagała.
Po uskoku czekała nas kilkunastometrowa wspinaczka stromą wąską granią. Nie pozbawiona pewnie pewnych chwytów i wyraźnych stopni w warunkach letnich, ale gdy skały były ośnieżone, trudności wyraźnie wzrosły. W rękawiczkach trudno było znaleźć dobre oparcie, bez nich dłonie przeszywał lodowaty wiatr i w ciągu kilku chwil traciło się w nich czucie. Ale upór wciąż jeszcze nie pozwalał nam nawet myśleć o odwrocie. O kolejnej porażce. Parliśmy więc do przodu, choć bardzo, bardzo powoli. Zaczynało do nas docierać że zbyt powoli, by udało się nam przed zmierzchem zejść w dół. Mimo to nikt się nie poddawał.
Po pokonaniu stromego żebra musieliśmy jeszcze przejść płaski lecz niestabilny i wąski most śnieżny, by dotrzeć do właściwej części grani. A stamtąd czekał nas już tylko ostatni odcinek - kilkanaście metrów prawdziwej zimowej wspinaczki, gdzie niemal wszystko było schowane w śnieżno - lodowym świecie niepewności. Tu ja prowadziłem. Z ostateczną zaciętością zaatakowałem grań, i w ciągu kilku chwil, trochę może na granicy ryzyka ale bez wyraźnego uszczerbku na zdrowiu, dobiłem do najwyższego punktu. Do szczytu. Radość? Może... Satysfakcja? Pewnie też... Ale przede wszystkim świadomość konieczności szybkiego powrotu. Była godzina grubo po szesnastej, do zachodu słońca mieliśmy co najwyżej dwie godziny. A to oznaczało, że aby dotrzeć do bezpiecznej strefy doliny przed nocą, musimy się spieszyć.
Dodatkowym bodźcem do jak najszybszego opuszczenia tego miejsca były warunki. Tam poniżej przy uskoku i na grani wydawało się nam że wiatr jaki nam towarzyszył niewiele ustępował tym które można spotkać w Arktyce, przynajmniej pod względem temperatury i przenikliwości. Ale tu na samym wierzchołku jego siła jeszcze bardziej dawała się nam we znaki. Człowiek musiał się niemal zmuszać by prawidłowo asekurować wchodzących, a gdy już pozostali dotarli, przekonywać siebie że chcę wyjąć aparat, przymierzyć i zrobić jakieś zdjęcia. A na przekór pogodzie góra naprawdę dawała nam możliwość złapania pięknych ujęć. Jak się później przekonałem, nie wykorzystałem tego. Zdjęcia oglądane już w domu nie wzbudziły mojego uznania. Ale obrazy widziane w owej chwili na żywo wypaliły się swoją wyjątkowością w mej pamięci na zawsze…
Powrót ze szczytu to przede wszystkim walka z czasem. Krótkie zjazdy, a dokładniej opuszczanie się na linie, przeplatały się z długimi chwilami oczekiwania na zjazd pozostałych osób. Zmęczenie i wszechobecny mróz spowalniały nas jeszcze bardziej, a świadomość konsekwencji łatwego w tych warunkach błędu, sprawiała że człowiek trzy razy się upewniał czy wszystko prawidłowo zrobił, zanim ruszył dalej. Takie tempo kosztowało nas możliwość podziwiania zachodu słońca jeszcze z grani. Widok absolutny, jak większość zachodów w zimowych górach, ale w ostatecznej rozgrywce zmusiło nas to do zjazdów żlebem przy świetle czołówek.
Na nasze szczęście góra miała chyba nas już dość, i w miarę możliwości bezpiecznie wypuściła nas ze swego mroźnego królestwa. Po pokonaniu żlebu czekał nas jeszcze tylko nocny marsz Doliną (nawet nie próbowaliśmy iść na skróty jednogłośnie preferując moją sinusoidalną drogą podejścia), piknik pod Stawem (gdzie byliśmy nieco koło jedenastej, czyli prawie o zaplanowanej godzinie) oraz kamienno asfaltowe dreptanie do auta. W domu zameldowałem się o 2:30 rano - ponad dwadzieścia cztery godziny zabawy, w tym prawie dwadzieścia jeden samej akcji górskiej. Ot, po prostu taka niedzielna wycieczka...