Warunki i pogoda nie nastrajały optymistycznie.
My jednak mieliśmy ciągle nadzieję, że nie jest tak tragicznie i coś się da zrobić. Więc wyjeżdżamy o 4 rano z Krakowa.
W Zakopanem Przy Rondzie mimo długiego weekendu zupełnie pusto. Czyżby pogoda wszystkich zniechęciła? Nawet narciarzy?
Idziemy na nogach do Kuźnic. Tu też zupełnie spokojnie.
Mijamy tylko dwójkę turystów.
Nie ma "kolejki do kolejki". A przecież to styczeń.
Droga przez Boczań jest ciężka. Dużo oblodzeń i idzie się nieprzyjemnie.
Gorąco. Cieszę się tylko, że mimo zimy nie ubrałem kaleson. Mam tylko membranowe spodnie, a mimo to i tak jest mi dosyć ciepło.
Na Przełęczy pod Kopami spotykamy 4 osoby. Już jest nieco gęściej.
Za to patrząc na góry nie chce się wierzyć, że to styczeń. Żółta Turnia prawie bez śniegu.
Tylko na północnych ścianach leży trochę białego.
Przy Betlejemce spotykamy
Brajana.
Opowiada o fatalnych warunkach wspinaczkowych na Hali i samych niepowodzeniach z tym związanych, co dodatkowo nastraja nas negatywnie.
Po chwili wita nas też
Karlos, który szkoli się na zimowym kursie turystyki wysokogórskiej.
Nie wiele mają tej zimy, ale coś się na pewno nauczą.
My w głowie mieliśmy kilka różnych celów.
Przez te warunki wybieramy chyba najkrótszy z nich.
Postanawiamy zdobyć Czubę nad Karbem drogą Głogowskiego
Stosunkowo krótka droga o wycenie III, polecana głównie jako coś co można zrobić zimą gdy warunki są kiepskie.
Pod ścianą jesteśmy koło 11. Znowu klnę na kilera, że wyrwał do przodu zamiast założyć uprząż i raki w łatwym terenie.
Miotam się stojąc na jakiejś niewyraźnej półeczce i próbuję ubrać uprząż stojąc już w jednym raku założonym dla poprawy przyczepności.
Kiler w tym czasie zakłada stanowisko.
Mimo paskudnych warunków mam cholerną ochotę na prowadzenie.
Więc zaczynam. Początek to stosunkowo łatwy trawers.
Jednak w ścianie zamiast zmrożonego śniegu są raczej błotniste trawki. Dziabki zupełnie w nich nie siadają.
Ściągam rękawice i korzystam raczej z letnich technik połączonych momentami z drytoolingiem.
Po 5 metrach odechciewa mi się prowadzić.
Doszedłem do trudniejszego miejsca, w którym nie mam za bardzo co zrobić.
Dziaby nie ma gdzie wbić, ani o co zaczepić.
Skała jest mocno wypychająca. Walczę.
Zapieram się kolanami. Co chwilę oglądam się za siebie.
Ostatni przelot jakieś pięć metrów za mną w linii poziomej.
Może być niezłe wahadełko. Raki rysują prawie gołą skałę.
W końcu mówię sobie wszystko albo nic i ładuję na kolanach, dziabach, rękach, łokciach, zaklinowanej w szczelinie pięści do góry.
Uff, udało się. Stoję na wygodnej półeczce i głęboko oddycham zakładając ekspresa na starą zmurszałą pętlę tkwiącą w tej ścianie zapewne od wielu lat.
Dalej dobrze trzymający hak i chwila prostego terenu pionowo w górę.
Przelot z kosówki i znowu jakiś pionowy kominek bez stopni.
No cóż, w końcu to Kościelec. Kolejny trudniejszy moment.
W kominku zaklinowany kamień, ale nie wygląda jakby siedział pewnie. Wchodzę w niego zapierając się o ścianki.
Próbuję wbić dziaby w zaśnieżone trawki nad kominem.
Wyjeżdżają powoli z błotem. Klnę i wbijam w to błotne gówno prawie całe ostrza.
Utrzymają, czy nie? Podciągam się próbując rakami na czymś stanąć. motyla noga, ten niepewny zaklinowany kamień to jedyny punkt oparcia.
Błoto wytrzymało, kamień też. Jestem nad kominem.
Parę kroków i zakładam stanowisko.
Cieknie mi z każdego gruczołu potowego.
Ściągam kominiarkę, a potem kilera.
On też nieźle klnie na tym cholernym trawersie.
Dalej droga prowadzi zasypaną śniegiem półką wyglądającą na stosunkowo łatwą. Według opisu to II – wyciąg ok. 10 metrów.
Dalej ja prowadzę. Jest trochę walki, ale znacznie łatwiej niż na dole.
Szukam miejsca na solidne stanowisko.
Po 10-15 metrach takiego jednak nie znalazłem. Wydaje się, że głazy powyżej to może być to.
Więc walczę dalej i do nich dochodzę.
Okazuje się, że jednak się pomyliłem.
Może te parę metrów powyżej będą lepsze?
Dochodzę do nich, ale jest bardzo krucho. Trudno założyć stana.
Jedna maleńka kość i pętla przewleczona pod kamieniem za pomocą jebadełka.
Nic więcej nie założę. Kiler jest na szczęście lekki i rzadko odpada, więc mam nadzieję, że to wystarczy.
Dalsza droga prowadzi według opisu dwójkowym kominem od którego ja odszedłem nieco na lewo w poszukiwaniu stanowiska.
Kiler nie dochodzi do mojego stanowiska, tylko od razu włazi w ten komin na dosyć wygodną półeczkę i zakłada tam drugie stanowisko.
Po chwili zmieniamy konfigurację asekuracji, likwiduję swoje stanowisko i zeskakuję do kilera.
Skok w rakach z wysokości jednego metra na śnieżną półkę w ścianie nie należy do przyjemności
Kominek wygląda z dołu na łatwy. Kiler jednak trochę w nim walczy, aż w końcu wychodzi na coś w rodzaju grzędy, którą aż do końca wyciągu na dosyć szeroki grzbiecik prostopadły do kominka.
Zakłada stanowisko i przychodzi pora na mnie.
Wreszcie idę na drugiego, więc trochę się psychicznie zrelaksowałem. Likwiduję stana i daję do góry.
Jestem z 1,5 metra nad półeczką. Jest troszkę trudniej.
Prawą nogą stoję na dwóch zębach na jakimś wgłębieniu w skale.
Lewa noga oparta na płycie.
Prawa dziaba wbita w jakieś błotniste gówno.
Lewą ręką bez rękawicy łapię skały na której chcę się podciągnąć, żeby wyjść lewą nogą na jakiś pewny stopień.
Obciążam chwyt i wybijam się lekko z prawej nogi.
Nawet nie pomyślałem, że coś może nie utrzymać.
Czuję jak odginam się do tył i lecę w prawą stronę.
Kawał ściany wielkości telewizora LCD leci wraz ze mną.
Z zaskoczenia wytrzeszczam gały, krzyczę tylko „motyla noga mać!!!!”, ściskam mocniej niepewnie wbitą dziabę w prawej ręce.
Telewizor jednym końcem ześlizguje mi się po brzuchu, następnie zahacza jeszcze o lewe udo i łydkę, po czym zapierdala już z prędkością światła w dół rozpadając się z ogromnym hukiem na kawałki.
Krzyczę tylko „Kamień” i szybko próbuje się złapać lewą ręką za jakiś chwyt.
Nawet nie czuję bólu. Adrenalina jest na tak wysokim poziomie.
Nie wiem jakim cudem nie odpadłem.
Krzycze do kilera, że wszystko OK.
Słyszę głośne komentarze kursantów uczących się zjeżdżać w żlebie schodzącym z Karbu:
„Ale pier.dolnęło!”
Idę szybko w górę, chcąc znaleźć się już na stanowisku i odsapnąć.
Potem jest jeszcze walka w kominie z płytowymi ścianami, a dalej już znacznie łatwiej do końca wyciągu.
Ze żlebu odzywa się
zyl3k i
karlos uczący się techniki chodzenia w rakach i z czekanem, którzy nas rozpoznają.
Przekazuję kilerowi sprzęt.
Zaczyna mocno padać deszcz.
Teren jest już stosunkowo prosty, więc idziemy na lotnej co chwilę zakładając przeloty z kosówki.
Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na Czubie nad Karbem.
Wszystko jest mokre i waży ze dwa razy więcej niż rano.
Szybka herbatka, kanapka i uciekamy na dół do Murowańca.
Tam wśród tłumu znowu spotykamy
karlosa.
Zejście na dół Boczaniem w ciemności w cholernej mgle i deszczu nie należy do przyjemności.
Do tego za nami wyją jeszcze jakieś wilki, przez co kiler zapieprza tak, że nie mogę za nim nadążyć. A plecaki ciążą niesamowicie. Jakoś schodzimy po tych zalodzonych kamieniach. Na szczęście w Kuźnicach stoi jeszcze ostatni taxi-bus, bo nie chciałoby mi się już iść do Ronda na nogach.
W Krakowie jesteśmy po 21.
Zdjęć niestety nie ma. Warunki były takie, że kiler nawet nie zajrzał do torby z aparatem.
Wyrysowany przebieg drogi można znaleźć tutaj (nr 2):
http://taternik.net/images/stories/Tatr ... Karbem.jpg