Dzień 7. 22.02.2011
Głównym celem na następny dzień było zwiedzenie jaskini – to, co nie udało się dnia poprzedniego. Aby zdążyć na czas, musieliśmy być o 11 na miejscu w Icod de los Vinos. Dlatego wyjechaliśmy nieco wcześniej niż zwykle. Niestety zaraz po wjeździe co miejscowości (po drodze problemów nie było) znów zagotowaliśmy samochód. Wszystko za sprawą konieczności wolnej jazdy za ciężarówką. Powodowało to, iż Mariusz nie mógł rozpędzić samochodu i musiał piłować go pod górkę na pierwszym biegu. Nie trzeba było dużo. Bardzo szybko zagotowała się woda w chłodnicy i okazało się, że ostatnią część dystansu, prowadzącą uliczkami miejscowości, będziemy musieli przebyć pieszo. Niestety, ta ostatnia część to nie był spacer na pięć minut, jak początkowo sądziliśmy. Spacer ulicami miasta okazał się wyczerpującą wędrówką asfaltowymi ścieżkami, prowadzącymi bardzo stromo pod górę. Aż dziw bierze, jak kierowcy w tamtych okolicach sobie radzą, wspinając się po tych dróżkach samochodami.
Widok na Teide od północy (z autostrady) (Fot. Fenomen).
Wreszcie jednak udało się dotrzeć do biura / wejścia jaskini. Niestety byliśmy pięć minut po czasie. Co więcej, dowiedzieliśmy się, że nawet gdybyśmy byli na czas, wycieczka, która niedawno wyruszyła ma przewodnika niemieckiego. Pani w okienku uprzejmie poinformowała nas, że możemy poczekać na drugą wycieczkę, która będzie miała miejsce tego samego dnia. Tyle tylko, że wycieczka ta miała mieć miejsce dopiero o 14.00 i do tego przewodnik miał być hiszpański. Wszystko się sprzysięgło przeciwko nam. Coś nam mówiło, żeby nie wchodzić do tej jaskini – jakby przed czymś przestrzegając? A może po prostu naoglądałem się za dużo filmów.
Widok na Icod de los Vinos w drodze powrotnej z jaskini (Fot. Fenomen)
Pani zaproponowała, aby oczekiwanie na wejście o 14 urozmaicić nam serią filmów dokumentalnych opisujących genezę Wysp Kanaryjskich, a także proces tworzenia tych jaskiń. Zapuściła nam zatem filmy i poszła załatwiać swoje sprawy.
Formacje skalne powstałe z zastygającej lawy wypływającej z Pico Viejo (Fot. Fenomen).
Tymczasem po pięciu minutach w biurze pojawił się przewodnik, który zaproponował nam udział w ‘niemieckiej’ wycieczce. Okazało się, że pani w biurze zadzwoniła do Dragana (tak miał na imię ów przewodnik, był Serbem) i ten wrócił po nas. Zaproponował nam udział w wycieczce uprzedzając, że będzie opowiadał po niemiecku, a nam krótko tylko po angielsku będzie wyjaśniał najważniejsze szczegóły, obiecując szczegółowy opis jaskiń po powrocie w połączeniu z filmem dokumentalnym. Wreszcie szczęście się do nas uśmiechnęło! Oczywiście z tej okazji skorzystaliśmy i już po chwili dołączyliśmy do grupy niemieckiej.
Przykład rzeźby tworzonej przez płynącą lawę (Fot. Fenomen)
Wycieczka rozpoczynała się jeszcze na powierzchni. Wszystko po to, aby przewodnik mógł zrobić efektowniejsze wprowadzenie teoretyczne do tego, co mieliśmy zastać w jaskini. Sama zaś jaskinia to sieć wydrążonych przez lawę korytarzy, które powstały podczas erupcji wulkanu Pico Viejo (tego mniejszego) 27 tys. lat temu. Zwiedzającym udostępniona została tylko część tego systemu korytarzy po to, by zachować naturalne ich środowisko. Niebawem ma zostać otwarta nowa, nieco bardziej efektowna i trudniejsza trasa, która ma wyzwalać w turystach adrenalinę (spuszczanie się dwadzieścia metrów wgłąb na linie i takie tam), ale to dopiero od przyszłego sezonu. Zwiedzanie jaskini trwało dość długo, około godziny. Wystarczająco długo, aby solidnie zmarznąć. Pod ziemią było dużo chłodniej niż na powierzchni (około 3-5 st. Celsjusza, gdy na powierzchni było 22-24). Zgodnie z obietnicą po wycieczce Dragan urządził nam mini-wykład wyjaśniając genezę wysp jak i samych jaskiń (po tej prelekcji wiem na przykład, że formy skalne powstawały z dwóch rodzajów lawy – AA – gorących odłamków krzepnącej lawy oraz Pahoehoe – bardziej gorącej i przez to bardziej płynnej lawy, która właśnie rzeźbiła podziemne korytarze).
Korzenie roślin z powierzchni nad jaskinią (Fot. Fenomen)
Z Icod de los Vinos udaliśmy się w drodze powrotnej do miejscowości Candelaria. Miejscowość ta jest czymś na kształt naszej Częstochowy. To miejsce, gdzie znajduje się sanktuarium Najświętszej Panienki Kandelarii, patronki Teneryfy. Sanktuarium to zajmuje centralne miejsce miejscowości, otoczone placem, który od morza jest chroniony postaciami legendarnych wodzów plemienia Guanczów – tzw. Mencey’ów. Każdy z nich jest w rzeźbie przedstawiany z innym atrybutem (najczęściej jest to rodzaj broni, np. włócznia, topór, itp.).
Sanktuarium Najświętszej Panienki Kandelarii (Fot. Fenomen)
Rząd Mencey'ów strzegących brzeg Candelarii (Fot. Fenomen)
Następnym celem naszej podróży były piramidy w Guiram. Powiem szczerze, nie miałem wcześniej pojęcia, że na Wyspach Kanaryjskich znajdują się piramidy. Tymczasem rzeczywiście w miejscowości Guiram (niedaleko autostrady, na wschodzie wyspy) znajduje się wydzielony park z piramidami i tarasami. Jest tam również muzeum poświęcone historii kolonizacji Wysp Kanaryjskich, a także ścieżka dydaktyczna dotycząca najbardziej charakterystycznych roślin tego regionu. Zwiedzenie całego kompleksu zajmuje około dwóch godzin, ale ponieważ naglił nas, czas (muzeum było czynne do 18, weszliśmy do niego o 17.20), musieliśmy uruchomić przyspieszony tryb zwiedzania, nastawiony głównie na pstrykanie fotek wszystkiemu, co popadnie.
Plansza powitalna w muzeum kolonializmu Wysp Kanaryjskich w Guiram (Fot. Fenomen)
Piramida Guanczów w Guiram (Fot. Fenomen)
Element ścieżki dydaktycznej - trzcina cukrowa (Fot. Fenomen)
Piramidy w Guiram były ostatnim punktem tego dnia. Podobnie, jak poprzednie, tak i ten był bardzo intensywny. Najważniejsze zaś było, że wreszcie udało się zwiedzić tę przeklętą jaskinię
