Nie będę ukrywać, ze zeszłotygodniowa relacja Łukasza, była inspiracją do kolejnej wycieczki.
Inna sprawa, ze na beskidzki Kościelec chciałam iść już od bardzo dawna a a jakoś tak przez dobrych kilkanaście lat mi się nie składało, bo zawsze był z boku.
W ostatni weekend do ostatniej chwili nie było wiadome, czy w końcu pojedziemy czy nie.
Początkowo planowałyśmy wyjazd na Łysą Horę ale z ósemki osób prawie każdemu coś wypadło, ostatecznie zostałyśmy we trzy: moje koleżanki - Ela, Magda i ja.
Wyjazd był spontaniczny, w sobotę jeszcze nie było wiadome czy pojedziemy ze względu na pogodę, zadecydował telefon od Magdy, która mieszka w Wilkowicach, że pogoda jest ładna i widać Skrzyczne.
O 8.30 nowego czasu wyjechałyśmy z Elą z Chorzowa, stosunkowo szybko bo już po godzinie i 15 min byłyśmy w Wilkowicach, tam szybka kawa, śniadanko i podjeżdżamy do Lipowej.
Tam Ela zorientowała się, ze w domu u Magdy został plecak a w nim jej czapka, drugie śniadanie i dokumenty, w tym samochodowe.
Na szczęście ja miałam zapasową czapkę.
Idziemy do góry na Kościelec, bardzo sympatyczną drogą bez szlaku.
Dookoła nas topnieją resztki po wczorajszej śnieżycy, ale pogoda jest ładna.
Kościelec przed nami:
A z boku cel dzisiejszej trasy - Skrzyczne:
Czasem ktoś nam rzuca kłody pod nogi:
Ale w końcu docieramy do szczytu:
Więcej zdjęć nie mam.
Zaraz za szczytem Kościelca zaczyna się wyraźna droga, którą schodzi się na przełączkę pomiędzy nim a Malinowską Skałą, tam już dochodzi się do szlaku żółtego, nim na Malinowską Skałę i już standardowo szlakiem na Skrzyczne.
Tam żurek, piwo, sernik i w około godzinę schodzimy przez Halę Jaskową do samochodu, który był na parkingu w Lipowej.
W sumie bardzo miła wycieczka, pogoda cały czas ładna, widać było z jednej strony Babią Górę, z drugiej strony Łysa Horę, Tatr niestety nie.
Dziękuję Łukaszowi T. & co za inspirację
B.