Urlop zainaugurowaliśmy wyjazdem na wyspę Arran, trochę wariackim, bo spontanicznie wyruszyliśmy dzień wcześniej, tuż po pracy, chcąc wstrzelić się w zajebiste okno pogodowe. Z domu wyszliśmy po 18, więc tego dnia był już tylko czas na dojechanie na wybrzeże, do Ardrossan, skąd odchodzą promy na Arran. Znaleźliśmy jakiś beznadziejny kemping nad samym morzem, ale z zamykanym na noc wyjściem na plażę, więc wieczorne piwo ogarnialiśmy zamiast na piasku, na nieodległym polu golfowym. Zdążyliśmy jeszcze zrobić zdjęcia gór na Arran:
Rano pobudka o 5.30 żeby zdążyć na prom. Słabo, ale motywujący był fakt, że na niebie nie było ani chmurki. Wyspa (zdjęta z promu) stała w porannych mgłach, tylko szczyty najwyższych gór wystawały:
Kiedy o 8 dopłynęliśmy do celu, upał był już niezły. Z liczącej 600 mieszkańców "stolicy", Brodick, w kwadrans dojechaliśmy do miasteczka Sannox, leżącego u wylotu Glen Sannox którą mieliśmy dziś górą okrążać. Wielkim plusem było, że nasza właściwa trasa rozpoczęła się po zaledwie ok. 10 minutowym marszu do doliny.
Najpierw należało wbić się na pierwsze wzniesienie grani, Cioch na h-Oighe (ja też nie wiem jak się to wymawia). Ścieżka podobno była, ale zanim ją znaleźliśmy zdążyliśmy już podejść ze dwie trzecie wysokości po cholernych wrzosach. Praktyczne od razu trzeba było się wysmarować śmierdzącym jak nieszczęście Jungle Formula, bo midgesom niestety również taka bezwietrzna, ciepła pogoda się podobała.
Kiedy wyszliśmy na grań, uświadomiliśmy sobie jaka cała ta trasa jest długa. Słońce operowało z całą mocą, a my wzięliśmy ze sobą tylko trzy litry wody, z których butla Mazia była już prawie wypita a z mojej ubyła jedna czwarta. Zastanawialiśmy się co zrobimy jeśli na całej trasie nie będzie wody. Perspektywy były nieco mroczne.
Mazio rozważał, czy nie lepiej na rozwidleniu grani pójść w lewo i kontynuować na niedaleki Goatfell, najwyższy szczyt Arran. Ostatecznie zdecydowaliśmy że to bez sensu bo raz że Goatfell był dużo mniej ciekawy od naszej trasy, a dwa że na dole i tak trzeba by było zapinać ok. 8 km szosą do samochodu. Postanowiliśmy zaryzykować.
Najpierw mieliśmy zejść na głęboką przełęcz The Saddle, a potem piąć się na widoczny po lewej Cir Mhor oraz dalej na Caisteal Abhail (po prawej).
Poniżej widok na Ceum na Caillich, bardziej swojsko Witch's Step, dość zwariowaną formację i największą (choć jakoby omijalną) trudność trasy. Nie wiedzieliśmy czy będziemy ją przechodzić czy omijać, wszystko zależeć miało od naszej dyspozycji, która niestety póki co raczej się w tym słońcu nie polepszała.
Grań sprowadzająca z North Goatfell na przełęcz była bardzo widokowa:
Kiedy do przełęczy było już całkiem blisko, podjęłam decyzję że schodzę po wodę. Coś tam w dole szumiało a zbocze w tym akurat miejscu było nachylone na tyle łagodnie że powinnam dać radę zejść i wejść z trzema butelkami. Mazio pilnował mi plecaka i śledził z góry mój progres, i po około 40 minutach, bogata w nowe umiejętności takie jak balansowanie z butlami w obu rękach na wrzosowo - kamienistym stoku pojawiłam się z powrotem. Już było wiadomo, że śmierć z pragnienia nam nie grozi.
Mazio zaproponował że jeśli ta ilość wody mu nie wystarczy to zawsze mogę swój wyczyn powtórzyć (wskazał na żleb ze strumieniem w zboczach Caisteal Abhail), ale kiedy zaproponowałam zamiast tego mogę mu pomóc w bardzo szybkim tempie znaleźć się na dole, skończył z głupimi żartami
Poniżej North Goatfell zdjęty z podejścia na kolejne wzniesienie, Cir Mhor.
Po morderczych pierwszych 300 metrach stromej ścieżki pod szczytem był całkiem fajny, choć opcjonalny scrambling.
Cir Mhor, choć z trzech stron ścieżkowy, z czwartej miał lufę zapierającą dech. Jest to chyba najładniejsza kształtem góra na Arran.
Widoki na Glen Rosa:
Oraz na dalszą cześć trasy (nogi już trochę wchodziły mi w dupę):
Żeby wejść na prawidłowy wierzchołek Caisteal Abhail trzeba było trochę pokminić, bo formacje są tam dziwne. Tu jeszcze Cir Mhor:
Tu natomiast finałowa rozkmina. Jedyną opcją z w miarę dobrymi chwytami było wejście przez zaklinowany na wysokości klatki piersiowej głaz w kształcie cytryny (na zdjęciu nad moją głową). Trochę się tam nagimnastykowaliśmy...
Od drugiej strony na formację prowadzi praktycznie ścieżka, więc z zejściem już nie było żadnych kłopotów.
Za Cir Mhorem w głębi widać Goatfell, jak wspomniałam najwyższy na Arran. Widzieliśmy nawet w sklepie t-shirty z napisem "GOATFELL CONQUEROR"
Witch's Step był już zbyt porąbany jak dla nas, byliśmy zmęczeni. Ta skała jest zresztą dziwna, to są jak widać po prostu wielkie bloki, nie oferujące wielu chwytów a niektóre nie oferujące ich w ogóle.
Zeszliśmy w czeluść szczeliny i już ostatecznie zdecydowaliśmy że omijamy ten system.
Ominięcie go nie było zresztą taką prostą sprawą, trawers był scramblingowy i nieźle eksponowany. Na szczęście więcej trudności już być nie miało.
Nie chciało nam się chrzanić z ostatnim niezbyt ciekawym wzniesieniem, zeszliśmy na dzika do doliny, po niefajnym wrzosowym zboczu. Trwało to wieki. Pod sam koniec rozwaliłam sobie kolano, i to tak że nogawka była cała czerwona. W sumie wielka rzecz się nie stała ale wyglądało to nieźle

Co tylko dowodzi, że nie można sobie pozwalać na utratę koncentracji tylko dlatego że to już końcówka. Mnie się to niestety często zdarza. W każdym razie do poparzeń słonecznych i bolących mięśni doszło mi jeszcze kolano
Nawiasem najwyższe z przebytych przez nas wzniesień (Caisteal Abhail), miało 859m npm

Tymczasem przez całą wycieczkę czuliśmy się jak w trochę inaczej urzeźbionych Tatrach Zachodnich.
Wstąpiliśmy do spożywczaka po plastry a tu niespodzianka - wszystkie napisy, nazwy produktów zarówno po angielsku jak i w gaelic! Highlandzka tradycja która na południu praktycznie już wymarła, na zachodnim wybrzeżu i wyspach wciąż egzystuje.
To był bardzo obiecujący początek urlopu a jutro wyjeżdżamy na Skye (w sobotę ma być ładnie)
