Postanowiliśmy się wybrać na kolejną lajtową weekendową wycieczkę. Tym razem w składzie: golanmac, GoAway i ja.
Z parkingu wychodzimy ok. 5:40. Pogoda wydaje się ładna, więc mimo zimna nastroje wesołe.
Powoli wchodzimy asfaltówką do Popradzkiego Plesa i dalej mokrą ścieżką do Doliny Złomisk.
Pokonujemy kolejne wzniesienia doliny kierując się nad Zmarzły Staw. Tam chwilowy popas, jakieś jedzonko, humory jak na pikniku.
Niestety trzeba iść dalej. Do Żelaznej Kotliny droga prowadzi przez skalne rumowisko. Trochę want, trochę piargu.
Okolice do spacerów bardzo ładne. Widoki zachwycające.
Udajemy się na Przełęcz koło Drąga, żeby tam rozpocząć właściwą wycieczkę. Wyjście na przełęcz mimo wyceny 0+ jest dosyć nieprzyjemne ze względu na odcinki bardzo kruche z odrobiną ekspozycji.
Na przełęczy znowu krótki postój. Plany zakładają drogę na południe, ale 20 minut na północ znajduje się Zmarzły Szczyt, o który przy okazji postanawiamy zahaczyć. Pogoda jeszcze dobra, widoki piękne, sucha skała ładnie trzyma więc bardzo szybko tam docieramy i równie szybko wracamy na przełęcz.
Teraz się zacznie nieco trudności. Ubieramy więc uprzęże, wyjmujemy linę, zakładam na siebie cały sprzęt i już przygotowujemy stanowisko do asekuracji. Niestety naszła na nas jakaś chmura i wszystko przesłoniła mgła. Czytam opis drogi, gdy wtem zaczyna lekko kropić.
- Spokojnie to tylko kilka kropli. Zaraz powinno przejść - uspokajam chłopaków.
Maciek jest nieco mniej optymistyczny:
- Rozwiąż się i schowaj linę, bo zaraz cała zmoknie.
Kropienie zamienia się w kapuśniaczek. Siedzimy w kurtkach przeciwdeszczowych skuleni kilka metrów pod przełęczą. Maciek sceptycznie podchodzący do wszelkich optymistycznych prognoz pogody, siedzi przykryty nieprzemakalną peleryną.
Po 10 minutach deszczu, który z kapuśniaczka zmienił się już w konkretną ulewę pytam go, czy ta jego pelerynka wystarczy do przykrycia 3 osób. Po chwili siedzimy w trójkę pod jedną peleryną niczym bohaterowie Brokeback Mountain.
Maciek z Krzyśkiem nieco wyżej, a ja w nogach. Im woda zlewa się po pelerynie na dupy, mi na wystające nogi.
Deszcz zamiast zamienić się w słoneczko przechodzi w grad. Po ok. 40 minutach już tylko lekko kropi, ale widać ciągle nadchodzące nowe ciemne chmury. Z przejścia grani nic już dzisiaj chyba nie wyjdzie, trzeba więc wybrać jakąś alternatywę. Po nieudanej próbie zejścia do Doliny Batyżowieckiej (po deszczu ślisko jak cholera, miejsc do zjazdu na linie też niewiele) postanawiamy przejść się Stwolską Ławką.
Początek dosyć prosty. Mimo śliskich trawek jakoś nam to idzie. Potem przekraczamy kilka mniejszych i większych żeber skalnych. Pogoda nie daje za wygraną i postanawia nas jeszcze trochę zmoczyć. Kilka razy zaczyna padać rzęsisty deszcz oraz grad. Ta z pozoru łatwa droga w takiej pogodzie zaczyna być już dosyć męcząca. Buty co chwilę gdzieś wyjeżdżają, a ręce grabieją od zimna.
Stwolska Ławka rozdziela się tymczasem na wiele mniejszych skalisto-trawiastych półeczek i zachodzików. Docieramy w końcu do Żlebu spadającego z Dziurawej Przełęczy. Za nim znajduje się Dziurawa Turniczka. Według opisu mamy ją przekroczyć przez 10 metrową jedynkową rysę (najtrudniejsze miejsce na drodze). Niestety takiej formacji skalnej w pobliżu nigdzie nie widać. Znowu zaczyna sypać gradem i robi się nieprzyjemnie. Mimo to idziemy dalej chcąc jak najszybciej wejść w łatwy teren. W miejscu w którym jesteśmy turniczka opada do żlebu kilkumetrowymi pionowymi ścianami i nie ma szans na jej przekroczenie. Proponuję przejść ją wyraźnym stromym kominem, który widzieliśmy kilkadziesiąt metrów powyżej. Z oddali wyglądał na w miarę przystępny. Nie widząc szans na zejście żlebem niżej postanawiamy spróbować tej opcji.
Po kilku metrach walki w stromym i kruchym kominie wyciągamy linę.
Ja zaczynam prowadzić, chmury zaczynają lać. Trudności to na oko jakieś III, ale jest ślisko jak cholera, a my mamy zwykłe buty podejściowe.
Idzie ciężko, do tego każda skała się rusza. Wychodzę na jakąś półeczkę w kominie. Teraz widzę dwie możliwości. Albo wprost do góry najpierw łatwo, a potem przewieszonym kominem z kruszyzną na końcu, albo w lewo na ściankę i ponad nią ponad ów komin do wąskich wrótek.
Ze względu na kruszyznę i ryzyko spuszczenia czegoś na głowy Maćka i Krzyśka wybieram drugą opcję.
Jak się zaraz okazuje tu jest jeszcze bardziej krucho. Delikatnie niczym przy pierwszym stosunku posuwam się jednak powoli naprzód
Lina się kończy, zakładam więc stanowisko (w tej kruszyźnie trudno tą prowizorkę tak nazwać) i ściągam chłopaków.
Dalej droga przez kilkumetrową trudną płytę wyprowadza w nieco łatwiejszy teren i nim kilka metrów trawersu do wrótek.
Widzę, że zejście na drugą stronę jest znacznie łatwiejsze i może udać się nawet bez liny. A w oddali leżą już łatwe piargi spadające ze stoków Kończystej.
Zakładam stana i ściągam kolejno Krzyśka, a potem Maćka. Co raz bardziej pada deszcz. Kiedy Krzysiek do mnie dochodzi, mówi, że po tej płycie płynie w tej chwili strumień wody. Maciek dochodzi do nas już przy padającym gradzie.
Nagle słychać potężny grzmot pioruna tuż nad nami. Grad się wzmaga. Kulimy się i próbujemy jakoś to przeczekać. Grad wali niemiłosiernie. Dobrze, że mamy kaski, to przynajmniej głowy nie bolą. Zaciągam kaptur szczelnie się zasłaniając, bo kawałki lodu odbijane od skał uderzają mnie w twarz. Wszystko zupełnie mokre. Strużka wody spływa mi po tyłku. Woda wylewa się z buta dziurą w boku. Dookoła jest biało. Wszystko pokrywa kilkucentymetrowa warstwa gradu. Żlebami płyną strumienie, a ścianami wodospady. Do tego ciągłe trzaski piorunów kilkadziesiąt metrów nad nami.
Po kilkudziesięciu minutach przestaje grzmieć. Pada tylko bardzo obfity deszcz. Wszystko jest przysypane gradem i bardzo śliskie. Postanawiamy zjeżdżać. Mokra, oblepiona piachem lina ciężko przechodzi przez przyrząd. Zgrabiała dłoń boli od samego jej przesuwania przy zjeździe. Zjeżdżam do dna żlebu, staję w wodzie po kostki i ściągam mokrą linę. Teraz waży chyba ze dwa razy więcej.
Do Stwolskiej Przełęczy dochodzimy już łatwiejszym terenem po śliskich wantach, trawkach i luźnych kamieniach przekraczając kilka niewyraźnych żlebów (a w tych warunkach strumieni).
Tam już przestaje padać i nieco się rozpogadza. Wychodzi nawet słońce. Odpoczywamy więc chwilę, wykręcamy wodę z ubrań i grzejemy zmarznięte kości.
Potem schodzimy do magistrali, nią na Przełęcz pod Osterwą i w dół morderczymi zakosami do Popradzkiego Plesa i parkingu.
Wycieczka z pozoru prosta, krótka i łatwa kończy się po 13,5 godzinach od wyjścia.
Na koniec Panoramka z przełęczy koło Drąga:
