10 września 2011 roku postanowiłem zakończyć swoją działalność górską i przyjąć domowe chomąto.
No cóż... Dwa dni później wyjeżdżamy, ja, Olga i Marek do Włoch. Marek ma rodzinę pod Trento, więc go zawieziemy , a my sobie podjedziemy gdzieś w Dolomity Brenty.
Załadowaliśmy C5 po brzegi i zasuwamy przez Czechy, Austrię i Niemcy do Włoch.
Dzień 1
Wszystko było dobrze do czasu gdy Olga minęła zakręt i GPS poprowadził nas iście turystyczną drogą. W sumie to poznaliśmy kawałek Austrii. Nie wiem co to były za zadupia, ale tutaj to określenie nabiera zupełnie innego znaczenia. Piękne wioski pełne kwiatów, pola pełne dyń, winorośl. Droga może i wąska, ale jej nawierzchnia... no cóż zazdrość. Później znowu GPS coś nam psikusa zrobił i poprowadził nas boczną drogą wzdłuż Dunaju. Niewątpliwie byłą to piękna droga, ale pewnie troszkę czasu straciliśmy. Austria jednak robi wrażenie i chyba warto było zboczyć
My nie spieszymy się zbytnio, tym bardziej, ze niedzielni z nas kierowcy. We Włoszech mamy problemy z powodu zamkniętego zjazdu, no i akcja z GPSem... Skubaniec chciał nas poprowadzić jakąś wąską uliczką pod prąd. Lekki stres był, bo ledwo sie skapowaliśmy, a podjazd był ostry.
No nic, ale jakoś dotarliśmy do Marka brata i jego rodziny. Tam mogliśmy co nieco dowiedzieć się o Włochach i ich trybie życia...
Dzień 2
Wyjeżdżamy po śniadaniu. Marek zostaje z bratankiem i bratanicą.
Rodacy pomagają nam znaleźć nocleg. To jest podróż poślubna, więc kemping odpada. Okazuje się, ze jest tutaj pieruńsko drogo. W Madonnie di Campiglio ceny są miażdżące, więc postanawiamy przenocować w miejscowości Pinzolo, zwanej dalej . (Olga mówi, że pasuje na tą okazję).
No cóż, droga do . ukazuje makabryczną prawdę, którą można opisać słowami Olgi: "gdybym była w ciąży to na pewno bym urodziła". Na takie jeżdżenie nie byłem przygotowany. Kosmos! Ta droga to niekończące się serpentyny, gdzie wszyscy poginają, jak diabły i wąskie dróżki w miasteczkach, gdzie kamienice wyłażą na ulicę. Gdyby to było w Polsce, to by postawiali ograniczenia do 50, a tutaj spox, 90 można kulać i tak jeżdżą. Najlepsze jest to, ze nie ma wypadków, nic się nie dzieje, luz. W Polsce to już dawno by się pozabijali. Tiry mnie wyprzedzają.
Jakoś jednak udaje się nam dotrzeć w jednym kawałku. Meldujemy się w hotelu i... zaczyna się mrok... Jest sjesta, a my zapomnieliśmy chleba od rodziny Marka. Nic, kompletnie nic nie da się znaleźć otwartego, a my chcielibyśmy w końcu gdzieś w góry się przejść. W końcu dostajemy z hotelu cztery bułeczki z szyneczką i serkiem na drogę (przyjemność ta kosztowała 10 ojro).
Dojeżdżamy z sercem na ramieniu do Madonny di Campiglio i znowu okazuje się, ze jest masakra. Miasto wygląda na lekko wymarłe... Sezon urlopowy Włochów już się zakończył. Nie mam mapy bo zapomnieliśmy też u Marka rodziny i idziemy w masakrycznym skwarze (to co tu musi się dziać w lipcu? mrok) bez pewności, czy dobrą drogę obraliśmy. Ale najgorsze jest to, że kolejki nie działają. Jestem motyla noga... Chciałem dzisiaj pomknąć na Pradalago.
Działa tylko jedna kolejka na passo Groste i dzięki Bogu, bo z nią związana jest najciekawsza wycieczka.
W plecaku mam pełno gratów, ale coś trza robić i idziemy na Monte Spinale. Niestety góry w chmurach
Wracamy do .. Olga siwieje po drodze.
W końcu jakaś noc poślubna (miałem tutaj napisane kilka stron, ale Olga nie pozwoliła mi opublikować).
Dzień 3
To z pewnością był najbardziej udany dzień. Podjechaliśmy kolejką na Passo Groste. Koszt 10,50 ojro i jak się to ma do kolejki na Łomnicę (34 ojro)? Pogoda jest całkiem

. Na stronie Jarka KArdasza przeczytałem, że ferratka Via della Bochette obchodzi Cima Groste, ale jest na szczyt poprowadzony szlak nieubezpieczony o wycenie II. Mamy sprzęt do ferrat, więc dodatkowo wziąłem połówkę trzydziestki, sprzęt osobisty, trzy ekspresy, parę pętli, dwie kości i jednego frienda.
Ogólnie cała trudność tej drogi jest związana z kominkiem, w którym są dwa miejsca dwójkowe. Przechodzimy to bez większych problemów i zasuwamy po dość obszernej kopule szczytowej pokrytej piargowiskiem.
Na szczycie stoi krzyż, z którym się fotografujemy
Tutaj pojawia się pewien problem. Mamy mało czasu, a Jarek odradza zejście na dalszą część ferratki. Ja jednak chcę tamtędy pójść. Nie bardzo wiem jednak gdzie i postanawiamy, że schodzimy tą samą drogą.
Podczas zejścia Olga wypatrzyła znaczek i okazało się, ze idziemy inaczej jak wchodziliśmy i po inspekcji mapy oraz kompasu dochodzę do wniosku, że to jest zejściowy wariant. Zejście jest dość proste, ale nieco eksponowane. Mimo wszystko dużo prostsze od wejścia. Asekuruje jednak Olgę, bo nie czuję się tak pewnie. Po dojściu przełączki zejście zmienia się uciążliwy piarg. Jak ja tego nie lubię!
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 727763.jpg
Dalej dochodzimy do ferraty i zasuwamy. Pierwszy raz jestem na ferracie. No cóż poziom trudności średnie trudności Orlej Perci, takie 0+. To ja się powpinałem... Olga czasami tego używa.
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 319609.jpg
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 990643.jpg
Dochodzimy do rejonu Cima Sella i zaczymnamy schodzić bo już jest dość późno. Przy zejściu mojej uwadze nie mógł umknąć Castello Superiore.
Już obczajałem tą igłę i plułem sobie w brodę, że tylko tyle sprzętu wziąłem. Toż to dosłownie ze trzy wyciągi na tej złożonej trzydziestce. Szkoda, ale i tak dzień bardzo ciekawy.
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 199691.jpg
Wracamy, jak jest już ciemno. Droga powrotna daje nam nieporównywalną z górami dawkę adrenaliny.
Dzień 4
Wstajemy dość późno, bo dzień wcześniejszy był dość intensywny. Namawiam Olgę na lightowy dzień... A wiadomo, jak wygląda light w rozumieniu KEGa?!
Jest takie małe miasteczko Sarche, gdzie jest, jak wtedy myślałem najtrudniejsza ferrata Włoch Rino Pisetta. Dzień wcześniej ferrata miała wycenę 2, a Rino Pisetta ma 5. Zobaczymy co to może oznaczać.
Wracamy się nieco, zjeżdżając po kolejnych serpentynach. Powoli zaczynam się wyrabiać. Nawet kogoś wyprzedziłem

Olga też się trochę przyzwyczają, chociaż...
Farrata jest poprowadzona na ścianie Monte Garsole, która prawie się zwiesza nad Sarce. Szczyt ma tylko 971 m.n.p.m., ale miejscowość jest na około 300m. Ściana miażdży!
Nie wiem, jak tam ludzie się wspinają, bo skwar jest tam makabryczny. Klimat tutaj jest bardziej śródziemnomorski i w południe nie da się wytrzymać po prostu.
Podchodzimy pod ścianę. W lesie jest ponad 30 stopni. Olga umiera. Powoli otwierają się niesamowite widoki na zielone jezioro pod nami z zamkiem na wyspie. Po ciężkich bojach jednak wdrapujemy się pod start ferraty.
Wygląda ona dość ciekawie trzeba przyznać. Sam start można opisać tak: stalowa lina rozpięta na pionowej ścianie. Olga traci ochotę na dalszą akcję. Gdy widzi mnie, jak próbuję, traci ją już zupełnie.
Widać stąd całe miasteczko jak na dłoni. Olga nie ma roamingu, więc umawiam się z nią, że się spotkamy przed kościołem o pełnych godzinach. Bierze ode mnie trochę sprzętu i zupełnym minimum zaczynam drogę.
Obliczam, że skoro ferrata ma 570m (nie wiem czy w pionie, czy w ogóle), to będzie około 200 kotw. Nie myślę o stylu przejścia, tylko żeby to zrobić, jak najszybciej. Z resztą ta lina jest tak poprowadzona, ze niejako wymusza chwytanie się jej.
No to start. Od razu widać, ze będzie to niezła siłówka. Trochę się boję, że zacznie mi brakować sił. Liczę: 10, 11, 12... Zapierd.lam, jak karabin. Przepinanie mnie wkurza, ale wszystko robię, jak Bóg przykazał.
Po niedługim odcinku ukazuje się wariant zejściowy gdyby ktoś jednak uznał, ze dla niego to za duży mrok.
Raz mamy tutaj etapy siłowe. Siłowe głównie z powodu wytartych stopni, jak na naszej Jurze i z powodu często dość niewygodnych przepinek. Innym razem proste trawersy. Lufa tutaj czasami jest niesamowita. Powiem szczerze, że ciekawa ferrata. Robi wrażenie, ale... No może wnioski na końcu...
Zapierniczam dalej... Żona nie może czekać! Wpisuję się do książki wpisów (jest dość pękata) i po niedalekim odcinku włażę na szczyt. Sama ferrata zajęła godzinkę.
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 118713.jpg
Jeszcze na górze rozmawiam z parą Niemców, którzy mi pomagają z drogą zejściową i zbiegam na dół. Zejście jest dość okrężne i zajmie mi sporo czasu na pewno. Obliczone jest na jakieś 2,5 godziny, co zajmuje mi trochę ponad godzinę. Fakt, ze trochę biegłem. Ogólnie, to muszę się spieszyć, bo dochodzi 17 i Olga będzie przy kościele. Oczywiście się udaje i całą wycieczkę kończę po około 4 godzinach.
Idziemy na rewelacyjne lody, a później podjeżdżamy do zameczku.
A teraz wnioski na temat ferraty:
Droga ładna, efektowna, z potężną lufą, bardzo siłowa, niedługa. Hm... Tak na prawdę głównym problemem było przepinanie się. Czasami gdy musiałem sięgnąć niżej po karabinek trzymając się drugą ręką liny, a stopy stały na śliskich stopniach lub na tarcie, nie było aż tak przyjemnie. Czasami jeszcze do tego karabinek zaklinował mi się na kotwie, jak opadł luźno po przepięciu i nie mogłem go wyciągnąć. Po za tym sama droga jest bardzo prosta. Może ludzie, którzy się nie wspinają nie są przyzwyczajeni do stania na tarcie, ale to faktycznie czasami pomagało. Głównie jednak trzeba było to iść szybko, to wtedy człowiek się tak nie męczy. Gdybym miał taką ferratkę obok domu, to bym ją co tydzień przebiegał, żeby mi się łapki wyrobiły. Czy to można porównać do drogi wspinaczkowej? Ja wiem... Jak II zrobisz to to też.
Mimo wszystko nie mogę tutaj się pozbyć tego uczucia, ze ktoś odarł tą ścianę z jej naturalności. Te liny stalowe, to takie oszustwo. Ktoś przylepił do ściany ruchome schody, żeby byle śmiertelnik mógł dotknąć tej przestrzeni. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić. To tak jakby ktoś dał innym możliwość zjeść zakazany owoc.
Dzień 5
Znowu nie spieszymy się ze wstaniem i popołudniu uderzamy na Pradalago. Korzystając z przewodnika Dariusza Tkaczyka zaplanowałem sobie tą traskę. Poziom trudności ferraty był taki sam, jak naszej pierwszej. Dlatego też nie brałem sprzętu dla siebie.
Okazało się jednak, że grań na Monte Zeledria była tak banalna, ze nawet Olga nie wpięła się ani razu.
W sumie ciekawy rejon przypomina nieco Tatry. Takie same skały, podobne krajobrazy.
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 155732.jpg
Niestety wapienne kolosy pozostawały w chmurach.
http://www.obiektywni.pl/upload/realp/1 ... 695312.jpg
Dzień 6
Nie miałem już na ten dzień pomysłu, ani sił. Mieliśmy zrobić jakieś zakupy i pozwiedzać miasteczko. Tak też się stało.
Niestety wieczorem nadeszło zapowiadane od ponoć dwóch tygodni załamanie pogody i na drugi dzień nie było już sensu siedzieć tu dalej.
Dzień 7
Dzień powrotu do Polski. To była masakra.
Non stop leje. Jedziemy po Marka. Już nie ma takiego problemu z pokonywaniem serpentyn. Mi się nawet zaczęło to podobać.
Niestety okazuje się, że kupa Niemców wraca z urlopów i jest straszny korek na autostradzie we Włoszech. Poruszamy się, mozolnie, jak ślimaki. dwa kilometry stają się dramatem, a mi się chce sikać
Na zewnątrz leje, a my jedziemy cały czas kawałek po kawałku. Stacja benzynowa jest jakieś 2,5km dalej. Benzyna nam się zaczyna kończyć. Generalnie nastroje nie są dobre. Szybko zamieniam się z Markiem, bo ciągłe naciskanie gazu i hamulca doprowadzi mnie za raz do mokrego fotela. Skręca mnie, ale dojeżdżamy do stacji i po rozmowie z jednym Niemcem postanawiamy zjechać z autostrady. Oczywiście jest też spory popas.
Gdy nam się już udaje zjechać wychodzi na to, że daliśmy dupy i za bramkami nie ma takiego potwornego korka, ale już trudno przejedziemy przez przełęcz Brenner bocznymi dróżkami.
Znowu w Austrii miażdżą nas miejscowości z kolorowymi kamienicami i kwiatami na oknach. Kosmos.
Nie obejdzie się też bez przygody. Jest ślisko, jak diabli, a my zasuwamy po serpentynach. Zjeżdżam sobie i patrzę, a za zakrętem na środku mojego pasa leży wielki kamień. Taki około metrowej średnicy. Do tego taki ładny okrągły otoczak, jak z rzeki. Nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Dobrze, że z przeciwka nic nie jechało i w sumie w ostatniej chwili ominąłem go od lewej. Z prawej nie było nawet szans. Zastanawiam mnie czy on spadł z góry, czy może jednak ktoś sobie go załadował i mu po prostu wypadł, bo był taki ładny niepoobijany.
Dalsza droga przebiegała już bardziej spokojnie, chociaż lało nieprzerwalnie do samego końca, a my byliśmy mega niewyspani.
Nad ranem dojeżdżamy do Polski i zabieramy psa od siostry Olgi.
Dzień 8
Idziemy spać na dwie godzinki, pakujemy resztę gratów i wracamy do Krakowa. No i spać.
Dzień 9
Praca. Niestety tak bywa
Dzień 10
Mieliśmy jechać w Małą Fatrę z piesem, ale niestety zapomniałem czegoś z mieszkania i trzeba było się jednak wrócić. W sumie to i tak dość późno wyjechaliśmy, więc trudno... Poszliśmy oglądać meble w Kalwarii (takie atrakcje są po ślubie), a później przeszliśmy się w Beskidy chwilkę. Nie mieliśmy mapy więc pobłądziliśmy troszkę w lesie.
Dzień 11
Jedziemy w końcu na ta Fatrę.
Po drodze oczywiście pies nie czuje się najlepiej, ale jakoś udaje się dojechać bez wymiocin.
W Stefanovej śpiewają nam za nocleg promocyjne 49 ojro za noc razem z psem i postanawiamy cofnąć się do Terchovej gdzie cena jest o połowę niższa.
Dzisiaj pójdziemy przez Diery na Mały Rozsutec. Olga prawie mnie zabiła tam, bo okazało się, ze drabinki mają za małe szczebelki i pies nie mógł po nich pójść, więc go niosłem, ale najmroczniejsze było przejście pod szczytem Małego. Musiałem ją trochę podsadzić. Trochę jej podkręciłem adrenalinę, ale poza tymi miejscami to wręcz skakała po tych kamieniach. Czasami, jak nie potrafiła czegoś pokonać, to wdrapywała się inną drogą. Tak czy siak wróciliśmy cali i zdrowi na kwaterę i chociaż pogoda była tego dnia średnia, to w sklepie kupiliśmy Kofolę, więc wycieczka, jak najbardziej udana.
Dzień 12
Tym razem lżejsza traska. Podjeżdżamy kolejką na Snilovskie Sedlo. 8 ojro za taki kawałeczek, to jednak mrok w porównaniu z kolejką na Passo Groste, ale można było z psem. Dalej idziemy na Wielki Krywań.
Pies ma mega frajdę. Nosi kamyki, biega za patykami. Jest niezmordowany. Idziemy przez Kravarske na Sedlo Prislop i schodzimy na dół.
Jeszcze trzeba ze trzy kilosy podejść do samochodu po asfalcie. Pies, jak nie lubi samochodów, bo się w nich źle czuje, tak tym razem wskakuje od razu do środka i zasypia na amen.
Wracamy do Czechowic.
Dzień 13
Sesja zdjęciowa w kamieniołomie w Kozach.
No to tyle podróży poślubnej. Jestem bardzo zadowolony. W gruncie rzeczy miało być lekko i spokojnie, a jednak coś tam się udało zrobić i zobaczyć. Włochy to ciekawy kraj, a Dolomity to niesamowite góry.
Tak czy siak dochodzę do wniosku, że ferraty to nie moja bajka, a także że najlepsze góry na świecie to Tatry.
Teraz już mogę wrócić do moich domowych obowiązków.
