Całą noc nie zmrużyliśmy oka. Choć trudno tu mówić o całej nocy bo wyjazd tym razem zaplanowaliśmy na godzinę 3. Dlaczego tak wcześnie ? By nie tracić dnia i w miarę płynnie przejechać przez Śląsk, który nie jest zbyt wdzięcznym terenem dla kierowców. Pakujemy plecaki do samochodu i ok. 3:30 wyjeżdżamy spod mojego domu. Nieprzespana noc szybko daje mi się we znaki, bo ja prowadzę. Koszmarnie jedzie się odcinek między Ojcowem a Olkuszem przez Pieskową Skałę. Jeśli ktoś zna tą drogę to wie, że obfituje ona w liczne ostre zakręty. Do tego jest fatalna mgła, która ogranicza widoczność do zaledwie kilkunastu metrów. Włączam radio (ściślej mówiąc Antyradio) i wjeżdżam na trasę olkuską. Tutaj mgła już na szczęście znacznie mniejsza. Ze względu na porę, (jeszcze nie dnia) ruch jest niewielki. Wykorzystujemy sytuację i jedziemy dość szybko. Mijamy Dąbrowę Górniczą, Bytom i Gliwice i potem nie wiem dlaczego znajdujemy się na autostradzie (chyba) prowadzącej do Strzelec Opolskich. Na szczęście trafiamy na jakiś zjazd i wkrótce mijamy Kędzierzyn – Koźle. Stąd już prosto na Nysę i Prudnik. Droga jak nie w Polsce. Żadnych dziur. Jedzie się świetnie. Koło 8 rano jesteśmy w Kłodzku. Przed Kłodzkiem jakieś dziwne klimaty. Patrzę na wskaźniki w moim bolidzie a tu zaczyna mi ubywać benzyny nie wiedzieć czemu (bo jechałem na gazie). No nic na wszelki wypadek zatankowałem trochę benzyny i gaz na full i ruszamy dalej w stronę Kudowy Zdroju. Problem w tym, że mimo iż wskaźnik był ustawiony w pozycji gaz wciąż nam ubywało benzyny. No ładnie się zaczyna. Pewnie bak się gdzieś przedziurawił. Szukanie kwater zaczęliśmy w Szczytnej. Niestety bezskutecznie. Wszystko zarezerwowane ze sporym wyprzedzeniem. Szczęścia zatem zaczęliśmy próbować w Dusznikach Zdroju, pięknej miejscowości w samym sercu ziemi kłodzkiej. Tutaj się udało, choć trafiliśmy do umiarkowanie sympatycznej pani o nazwisku budzącym postrach (którego tutaj nie przytoczę). Od rana było bardzo upalnie. Samo zakwaterowanie nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć A tym razem niestety jeszcze musieliśmy czekać aż nasi poprzednicy się spakują. W końcu wnosimy bety do wynajętej „trójki” (ja, Patrycja i moja mama, która pojechała z nami na kilka dni).
Po śniadaniu postanawiamy odpowiednio wykorzystać pierwszy dzień pobytu na ziemi kłodzkiej. Krętą, boczną drogą z dużą ilością dziur ruszamy do Karłowa. Parkujemy samochód (tu miłe zaskoczenie) – za cały dzień płacimy tylko 5 zł. Na Szczeliniec Wielki postanawiamy wejść przez miejscowość Pasterka.

W tych rejonach jesteśmy po raz pierwszy. Poprzednia próba zwiedzenie tych okolic skończyła się ucieczką przed falą powodziową. Trzeba przyznać, że charakter tych gór jest zupełnie inny, niż tych, które do tej pory dane mi było zobaczyć. Jeśli chodzi o Szczeliniec Wielki to trudno ten szczyt porównywać ze szczytami tatrzańskimi czy nawet beskidzkimi. Trudno w ogóle mówić o jego wierzchołku. Bo jego „szczyt” to taka wielka platforma z licznymi atrakcjami, na czele z niesamowitymi formacjami skalnymi, labiryntami i imponującymi punktami widokowymi.


Niestety jak wracaliśmy do Dusznik wciąż ubywało nam benzyny. Sprawdziłem bak – suchy. Niestety chyba musi się tym zając spec od instalacji gazowych.
Dzień IIW piątek miały być opady przelotne i takie tez były. Przeleciało po nas kilkakrotnie i to nieźle. Moja mama jako zwolenniczka budowli sakralnych przeforsowała aby zwiedzić tego dnia Bardo Śląskie i Wambierzyce (tu już nie musiała niczego forsować). Bardo okazało się przyjemnym małym miasteczkiem, położonym w Górach Bardzkich. Tego dnia jednak wojaże górskie sobie zupełnie odpuściliśmy. Główną atrakcją turystyczną w Bardzie Śl. jest Sanktuarium Maryjne.

Po drodze do Wambierzyc usiłowałem znaleźć jakiegoś mechanika od tego gazu, niestety bezskutecznie. Wszyscy stwierdzali, że bez odwiedzenia kłodzkich specjalistów się nie obejdzie.
W Wambierzycach są 2 rzeczy do zobaczenia w pierwszej kolejności: ruchoma szopka – wykonana ręcznie (nie można było tam wykonywać zdjęć) i imponująca Bazylika. Trzeba przyznać, że ta ostatnia robi duże wrażenie.

Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Polanicę Zdrój. I tak to na zwiedzaniu minął nam dzień drugi.
Dzień IIIOd rana leje jak z cebra, więc postanowiłem pojechać do Kłodzka i zrobić porządek z samochodem. Okazało się jednak, że w tym mieście pracę bardzo się szanuje bo zważywszy, że była to sobota prawie wszystkie warsztaty tego typu były pozamykane.
Po ciężkich bólach znaleźliśmy jeden czynny, ale goście nie rozgryźli problemu i postraszyli mnie tylko, że pewnie siadła cała elektronika, ale nie mieli części by cokolwiek z tym ruszyć. No cóż zatankowaliśmy benzynę do pełna i wróciliśmy do Dusznik. Było już po południu. Na szczęście przestało padać i po zjedzeniu czegoś pojechaliśmy by zwiedzić kolejne atrakcje tamtych rejonów. Na pierwszy ogień poszła słynna Kaplica Czaszek w Czermnej, która jest dzielnicą Kudowy Zdroju.
Z zewnątrz nie wygląda zbyt imponująco.

Ale za to to, co można zobaczyć wewnątrz na długo pozostaje w pamięci (zdjęcie pochodzi z wikipedii, bo w środku był bezwzględny zakaz robienia fotek).

Stamtąd pojechaliśmy zobaczyć kolejną atrakcję Dolnego Śląska – Błędne Skały. Sama nazwa już wiele mówi. Sam rezerwat to labirynt skał wysokich na kilka metrów, miedzy którymi poprowadzony jest szlak turystyczny. Szlak bardzo oryginalny, bo w niektórych miejscach trzeba się trochę namęczyć aby przecisnąć przez nie swoje zwłoki. Mama jak zobaczyła co się święci poddała się zaraz na początku trasy. Natomiast my z Patrycją korzystając z tego, że było już późno zaliczyliśmy ten szlak w 2 strony (w jedną pod prąd). Na szczęście nie spowodowaliśmy zatorów, bo ludzi na trasie już praktycznie nie było.

Dzień IVI nastał dzień czwarty. Piękny i słoneczny. Wstaliśmy wcześnie, bo mieliśmy do przejechania spory kawałek drogi. Cel to Międzygórze w Masywie Śnieżnika – miejsce, z którego przed dwoma laty wygoniły nas ulewne deszcze. Teraz nie było o tym mowy. Pogoda jak marzenie – nawet zbyt gorąco. Penetrację tego rejonu zaczęliśmy od Wodospadu Wilczki. Wg przewodnika Pascala „Sudety” był to jeden z 2 największych wodospadów w Sudetach, ale po powodzi w roku 1997 jego wysokość zmniejszyła się z 27 do 22 m. Nie spowodowało to jednak, by jego atrakcyjność turystyczna się znacząco zmniejszyła.

Następnie ostre podejście pod Górę Igliczną. Spore wyzwanie dla mojej mamy, ale dala radę. Akurat zaszliśmy na mszę w Sanktuarium „Marii Śnieżnej”. Niesamowity klimat w tej małej świątyni, a następnie kontrastująca z tym zjebka, którą dostałem od księdza za próbę sfotografowania wnętrza sanktuarium (już oczywiście po zakończeniu mszy). No nic zrobiłem tylko zdjęcie z zewnątrz.

Widok z okolic sanktuarium:

Tego dnia koniecznie chciałem wejść na Śnieżnik, ale czasu było coraz mniej. Patrycja z moją mamą zaczęły mi uświadamiać, że nie ma na to szans i ostatecznie stanęło na Czarnej Górze. Dobre i to. Szczyt ten ma wysokość 1205 m. n.p.m., więc coś a-la Radziejowa czy Skrzyczne. Zatem już nienajgorzej.
Niestety moja mama poddała się w trakcie podejścia. Patrycja zdecydowała się z nią wrócić do Międzygórza a ja na szczyt ruszyłem samotnie. Pozytyw tego był taki, że mogłem znacznie przyspieszyć tempo.
Podejście pod Czarną Górę.

Na szczycie znajduje się wieża widokowa.

A widoki są niezgorsze, zwłaszcza na Śnieżnik.

W dół schodziłem szybko koło ogrodu bajek. W Międzygórzu uwieczniłem jeszcze bardzo ładny kościółek,

I ruszyliśmy w drogę powrotną.
Już od Szczytnej stanęliśmy w korku. Wszystko niedługo się wyjaśniło. Tego dnia czekała nas jeszcze jedna wieczorna atrakcja. Plenerowy, darmowy koncert Kombi i Golec uOrkiestry. Mimo iż na co dzień słucham zgoła odmiennej muzyki to muszę przyznać, że świetnie się bawiłem na koncercie. Zresztą nie tylko ja.
Dzień VCztery dni zleciały szybko i w poniedziałek rano odwiozłem mamę na dworzec w Kłodzku, bo wracała już do domu. Będąc już w drodze powrotnej do Dusznik postanowiłem jeszcze wpaść do warsztatu, gdzie montują instalacje gazowe w samochodach. Tym razem trafiłem na profesjonalistów. Szybka diagnoza: walnięty przełącznik gaz – benzyna. Cena części razem z wymianą 120 zł. Nie było się nad czym zastanawiać, zwłaszcza, że ceny benzyny w wakacje szybowały w górę, a my mieliśmy do przejechania jeszcze pewnie z tysiąc kilometrów.
Auto naprawione, ale zrobiło się późno. Pogoda jednak ładna i mimo wszystko decydujemy się działać zgodnie z planem, czyli pojechać do Czech i zwiedzić Adrspassko – teplickie skały. Przekraczamy granicę w Kudowie i kierujemy się na miejscowość Teplice. Wielki parking wypełniony samochodami świadczy o tym, że dotarliśmy w kolejne ciekawe turystycznie miejsce. Płacimy za wstęp do parku i ruszamy w kierunku pierwszej dużej atrakcji. Punktu widokowego, znajdującego się w miejscu, gdzie kiedyś stał XIV wieczny zamek o nazwie Strmen. Wejście na ten punkt widokowy przypomina klimaty Słowackiego Raju. Przy czym ostatnia drabina jest naprawdę stroma i długa, a ruch w przeciwieństwie do Słowackiego Raju odbywa się tutaj w dwie strony.


Po drodze uwieczniłem jeszcze jakiegoś wielkiego robala. Może jakiś fachowiec się wypowie co to może być, bo ja nie mam pojęcia.

Szlak w dalszej części przebiega miedzy malowniczymi piaskowcami. Przy czym są one znacznie wyższe niż te w polskiej części gór stołowych.

W tej pięknej scenerii dochodzimy do Adrspasskiego Jeziorka, które częściowo „wgryza się” w skały.

Niestety spóźniliśmy się na ostatni kurs łódką po tym jeziorku, który miał miejsce o godz. 17.
Szybko wracamy szlakiem żółtym, by zdążyć przed zmrokiem. Ten odcinek szlaku również momentami przypomina to, co zastać można w Słowackim Raju.

Po pięciu dniach opuszczamy naszą kwaterę by zagłębić się w kolejne rejony naszego kraju. Wyprowadzka w nerwowej atmosferze, bo już kolejni wczasowicze czekają na zwalniany przez nas właśnie pokój. Załadowany po brzegi samochód decydujemy się zostawić na parkingu, a sami ruszamy do centrum Dusznik, bo do tej pory nie było na to jakoś czasu. Miasteczko okazuje się być naprawdę bardzo ładne i zadbane.

Pogoda iście letnia. Oby taka się utrzymała, bo jeszcze mamy sporo do zobaczenia.
Ale o tym już w kolejnej części.
ciąg dalszy nastąpi...
I następuje. Słucham właśnie „Beyond Sanctorum” Theriona i biorę się za dalsze odkurzanie wakacyjnych wspomnień. Świetnie brzmi ta płyta, jaka szkoda, że już teraz mało kto tak gra. A obecne dokonania Theriona to raczej już elektryzują zupełnie inne grono słuchaczy. Ale ważne, że takie płyty są i zawsze można po nie sięgnąć na półkę.
Na czym to ja skończyłem ? Aha, po wyprowadzeniu się od Pani S. postanowiliśmy zwiedzić Duszniki. Jest strasznie gorąco, ale wyjazdu nie ma sensu przekładać na późniejszą godzinę bo przed nami kawał drogi, a rezerwacji tradycyjnie brak.
A zapomniałem jeszcze napisać, że na tegoroczne wakacje wybraliśmy się nie w pełni sprawnym samochodem i tym razem nie mam tu na myśli przełącznika gaz – benzyna. Otóż miałem problemy z przegrzewaniem się silnika – zwłaszcza pod górę, co czasem powodowało erupcję płynu chłodniczego na maskę pojazdu. Jednak odpukać w niemalowane od początku mój bolid sprawował się bez zarzutu jeśli chodzi o tą kwestię. Ale trochę się obawiałem co będzie dalej, bo jak jeszcze pamiętam z wyścigu pokoju podjazdy pod Karpacz i Szklarską Porębę są mordercze – przynajmniej dla kolarzy. Ale wierzymy, że będzie dobrze i ruszamy na przejście graniczne w Kudowie Zdroju. Postanawiamy jechać przez Czechy – jakoś lepiej mi to wygląda na mapie. Mimo iż z Gór Stołowych widać Śnieżkę przy dobrej przejrzystości powietrza to jest to jednak odległość przekraczająca 100 km. W Czechach widać (po ilości samochodów), że to mniej ludny kraj od Polski. Kierujemy się na Liberec a następnie na osławiony Harrachov, w którym to znajduje się jedna z pięciu istniejących na świecie mamucich skoczni. Podjazd pod Harrachov długi, stromy z licznymi serpentynami. Zerkam na wskaźnik temperatury, ale wszystko w porządku, cały czas ok. 90

. Harrachov zostaje nieco z boku a my wkrótce jesteśmy na przejściu granicznym w Jakuszycach. Stąd już niedaleko do Szklarskiej Poręby. Początkowy zamysł był taki aby tu poszukać noclegów. Ale Szklarska to głównie pensjonaty i hotele, które zrujnowałyby nas finansowo. Typowych kwater jest niewiele, przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie. Minęliśmy Szklarską i zmierzamy w kierunku Karpacza. Czasu coraz mniej, pogoda się psuje, chwilami zaczyna już kropić. Mijamy Piechowice i skręcamy w boczną drogę, kierując się na miejscowość Zachełmie. Wszystko pozajmowane nawet na takim uboczu jak tutaj. Sądziłem, że we wtorek będzie łatwiej coś znaleźć, bo odpadną turyści weekendowi, ale jednak to wakacje. Jedna z sympatycznych mieszkanek Zachełmia kieruje nas ostatecznie do miejscowości Przesieka. Droga którą się poruszamy jest wąska... bardzo wąska. Wydaje się, że prowadzi na koniec świata, ale w końcu dojeżdżamy do Przesieki. Pytamy w kilku domach. Nie ma nic wolnego. W międzyczasie zaczyna lać jak z cebra. I wreszcie ostatni dom, ostatnia nadzieja. „Macie Państwo jakieś wolne pokoje ?” „Oczywiście

.
Jak się okazało to nie był pokój tylko apartament: kuchnia + łazienka + pokój z wydzieloną sypialnią, a to wszystko za 30 zł od osoby. A więc jednak i tym razem szczęście nas nie opuściło. W dodatku gospodarze to bardzo przyjaźnie nastawieni ludzie. W pokoju telewizor, co było dość istotne w związku z trwającą właśnie olimpiadą w Pekinie.
Dzień VII
Od rana dopinguję Patrycję by jak najszybciej zjeść śniadanie i wyjść w góry. W końcu przyjechaliśmy tu z konkretnymi planami, a zacząć trzeba rzecz jasna od najwyższego szczytu Karkonoszy. Przejeżdżamy samochodem do Karpacza i tu niestety mój pojazd pokazał rogi. Bardzo długi i stromy podjazd spowodował, że temperatura płynu chłodniczego gwałtownie podskoczyła do góry. Nie było innego wyjścia tylko zjechać na pierwszy lepszy parking. Jednak w pewnym momencie tylko dymy poszły spod maski. „No Łódź ...” jak to mawiał Adaś Miauczyński. Trochę odczekaliśmy, uzupełniłem płyn i podjechaliśmy jeszcze kawałek wyżej. Zaparkowaliśmy przy drodze na przygotowanych do tego celu stanowiskach i nikt nie domagał się żadnych pieniędzy (fenomen jakiś).
Poznawanie Karkonoszy zaczęliśmy od punktu obowiązkowego czyli oczywiście kościółka Wang, który znajduje się tuż przy wejściu do Karkonoskiego Parku Narodowego. Jak pierwszy raz usłyszałem tą nazwę to byłem przekonany, że świątynia ta ma coś wspólnego z Chinami bądź Indiami. A tu okazuje się, że pochodzi on z Norwegii.
Zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz wygląda imponująco.

Po łyknięciu dawki historii ruszamy na szlak. Pogoda niewyraźna niestety. No cóż w Karkonoszach chyba szczególnie trudno wstrzelić się w słoneczną aurę. Na początek jedna z wizytówek Karkonoszy czyli słynne „Pielgrzymy”.

Następnie kierujemy się na szczyt Słonecznik, a następnie szlakiem czerwonym nad kotłami Wielkiego i Małego Stawu. W dole widać słynne karkonoskie schronisko „Samotnia”.

Ponownie mamy szczęście, bo wiatr szybko zaczął rozwiewać chmury i nasz cel jest już całkiem dobrze widoczny.

Podejście (oczywiście nie asfaltową drogą) jest całkiem przyjemne, ale już rozumiem po co tu zamontowano takie poręcze z łańcuchów – by wiatr nie porwał dzieci i wiecznie odchudzających się kobiet. Wieje bowiem niemiłosiernie.

Szczyt jest dość mocno zagospodarowany, przez co nie każdemu turyście przypadnie do gustu. Obserwatorium meteorologiczne razem z restauracją (bo chyba schronisko to nie jest), Kaplica św. Wawrzyńca oraz inne pomniejsze. Ale widoki ze szczytu całkiem przyjemne.

Schodzimy dość szybko ta samą drogą, bo jest już dość późno. Po drodze mijamy Strzechę Akademicką (umiarkowanie ciekawe miejsce), za to kolejne schronisko na naszej drodze „Samotnia” cudnej urody. Już z góry wyglądało ciekawie. Teraz mamy okazję przyjrzeć mu się z bliska.

Podziwiamy Mały Staw nad brzegiem którego położona jest Samotnia.

Wielki Staw szlak omija. Odcinek poniżej Małego Stawu przypomina mi trochę szlak pomiędzy Murowańcem a Czarnym Stawem Gąsienicowym. Idzie się taką drogą ułożoną ze skalnych głazów wśród kosówki.
Przy samochodzie jesteśmy koło 19. Ostatni rzut oka na Śnieżkę.

Już bez przygód wracamy do bazy. Wieczorem nieźle się uśmiałem oglądając mecz Lecha z Grasschoppers. Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego, że Lech zwycięży 6:0. Było co świętować.
Dzień VIII
Pewnie dla większości cel nr 2 w Karkonoszach to Szrenica. Tym razem byliśmy w tej większości. Położenie Przesieki jest o tyle korzystne, że zarówno do Karpacza jak i do Szklarskiej Poręby jest podobna odległość. Tym razem uderzamy do Szklarskiej. Parkujemy za 5 zł za cały dzień i ruszamy. Pierwszy punkt to oczywiście Wodospad Kamieńczyka. Wspominałem w poprzedniej części, że obok Wodospadu Wilczki w Międzygórzu to drugi największy tego typu obiekt w Sudetach. Obecnie ponoć Kamieńczyk największy po przygodach Wodospadu Wilczki podczas powodzi w 1997r. Aby zobaczyć ten wodospad należy uiścić opłatę w wysokości 5 zł (chyba trochę przesada). Za tą kwotę dostaje się jednak orzecha na głowę, w którym można sobie zrobić gustowną fotkę.

Ruszamy dalej w stronę Szrenicy. Okazuje się, że trzeba dodatkowo wykupić bilet wstępu do KPN (nie ma to nic wspólnego z P. Moczulskim). Trzeba to trzeba, nie ma rady. Podejście na Halę Szrenicką odbywa się takim szerokim deptakiem, jednak dosyć stromym przez co w upalny dzień można się zmęczyć. A z takowym właśnie mieliśmy do czynienia. Za to widoki spod schroniska na hali wynagradzają wszelkie trudy.

Szczyt Szrenicy też jest już stąd dobrze widoczny.

Niestety alergia Patrycji trochę dała jej się we znaki i jeszcze przed Szrenicą postanowiliśmy się rozdzielić.
Na Szrenicy wyjątkowo ludnie. To tez zasługa wyciągu który wywozi tu bardziej leniwych turystów.

Już samotnie kieruję się w stronę Łabskiego Szczytu, Po drodze Trzy Świnki

.

Cały czas idzie się prawie zupełnie płaskim deptakiem. Ktoś musiał włożyć sporo pracy w jego wykonanie. Po drodze mijam wielu Czechów i Niemców. W końcu Karkonosze to góry położone na styku tych trzech krajów. Na Łabski Szczyt pozwalam sobie wejść mimo, że szlak go omija o kilkadziesiąt metrów.

I tak docieram do kolejnej wielkiej atrakcji Karkonoszy – Śnieżnych Kotłów. Tutaj klimat zmienia się z deptakowo – kosówkowego na skalisto – tatrzański. Niesamowite urwiska, kontrastujące z tym co jeszcze przed chwilą widziałem.

Obchodzę kotły dołem i dochodzę do Śnieżnych Stawków. Stąd widok na Śnieżne Kotły jest jeszcze bardziej ciekawy.

Szlak od Śnieżnych Stawków do Schroniska pod Łabskim Szczytem zupełnie nie przypomina ceprostrady, którą poruszałem się powyżej. Bardziej ten odcinek przypomina Tatrzańską Magistralę z licznymi głazami, które trzeba po drodze omijać.
Po powrocie do samochodu postanawiamy jeszcze cofnąć się do Czech i zobaczyć „mamuta” w Harrachovie. Trzeba przyznać, że to bardzo ładna i zadbana miejscowość. Ale obawiam się, że nie tania. Niemniej jednak zobaczenie skoczni nic nas nie kosztowało.

Do Przesieki wróciliśmy już po ciemku.
Dzień IX
Lało, padało, siąpiło. To był pierwszy dzień od początku wakacji, kiedy można było beztrosko poleniuchować. Lubimy aktywny wypoczynek ale czasem taki dzień nie zaszkodzi. Zresztą naszą energię skupiliśmy w tym dniu na kibicowaniu naszym olimpijczykom, co zaowocowało dwoma medalami (srebro szpadzistów i złoto Majewskiego). Gdybyśmy oglądali bardziej wnikliwie wcześniej pewnie byłoby lepiej

. Był jeszcze jeden plus takiego stanu rzeczy. Wypoczęliśmy przed podróżą , która nas czekała dzień później. Podróż ta miała nastąpić do miejsca, które będzie zaprzeczeniem tytułu tej relacji (Ziar), ale stan techniczny samochodu nie rokował najlepiej.
Dzień X
Spakowaliśmy się, pożegnaliśmy gospodarzy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Pod kolejną górę znów wywaliło płyn chłodniczy. Czy w tym stanie warto przejeżdżać samochodem za granicę ? Raczej nie bardzo. W Bielsku podejmujemy dramatyczną decyzję – wracamy do domu. Miło znów się przespać w swoim łóżku, ale czy to już koniec zwiedzania, wszak mam jeszcze tydzień urlopu ? Oglądając kolejne olimpijskie konkurencje różne myśli kotłują mi się w głowie. W końcu dochodzimy z Patrycją do porozumienia...(Niektóre zdjęcia w tej części relacji mogą mieć słabszą jakość, bo były robione telefonem – mała pojemność karty pamięci w aparacie).
Ciąg dalszy nastąpi...
Wojtek