[19-20 V 2012]
Razem z Igorem i Anią postanowiliśmy otworzyć letni sezon w Tatrach wchodząc południowym filarem (IV) na Smoczy Szczyt. Sobotnim rankiem meldujemy się więc na parkingu przy drodze do Popradzkiego Plesa. Po podzieleniu i przepakowaniu sprzętu zaczynamy podejście. Jest 5 rano, powietrze jest bardzo rześkie, humory nam dopisują, a bezchmurne niebo zwiastuję piękną pogodę – zapowiada się wspaniały, tatrzański dzień.
Nudne i monotonne podejście asfaltową drogą nie należy do przyjemności, ale traktujemy je jako „zło konieczne” i nie narzekając, maszerujemy do góry, opowiadając sobie przy okazji najróżniejsze historie. Po około 15-20 min zatrzymuje się nagle koło nas kierowca wiozący pieczywo do schroniska i krzyczy w popłochu żebyśmy wsiadali. Początkowo jesteśmy trochę zdezorientowani – fajnie, że ktoś chce nas podwieźć, ale po co ten cały popłoch? Kierowca jednak szybko wyjaśnia sytuację krzycząc: „No nie widzieliście tego niedźwiedzia obok was? Wsiadajcie szybko!”. Już się więcej nie zastanawiamy – z szybkością światła ładujemy się na pakę i dalszą drogę pokonujemy już bez najmniejszego wysiłku. Igi się śmieje, że ja już drugi raz jadę z pieczywem do schroniska i niedługo wejdzie mi to w nawyk (prawdę mówiąc wcale bym się nie obraził). Jest wesoło, ale chyba wszyscy bardziej niż z podwózki, cieszymy się, że nie musieliśmy „witać się” z misiem, który jak się później dowiedzieliśmy, był całkiem spory.
Spod schroniska udajemy się do Doliny Złomisk. Wygodną ścieżką wydostajemy się z piętra kosówek, przekraczając kilkukrotnie niewielkie strumienie i w szybkim tempie, po dość dobrze zbitym śniegu zdobywamy kolejne piętra doliny. W Złomiskach oprócz filanca, mijającego nas w sprinterskim tempie nie spotykamy żywej duszy. Podchodzimy przez Zomiską Zatokę, obserwując zaplanowaną drogę – filar Smoczego. Niestety filar jest jeszcze mocno zasypany śniegiem i nie nadaje się na letni wspin, toteż szybko decydujemy się na plan B – południowo-wschodnią grań Szarpanych Turni. Odbijamy w prawo i kierujemy się do Komina Komarnickich (III), którym mamy zamiar wydostać się na grań.
Po dotarciu do startu drogi szpeimy się i ustalamy, że tą „łatwą trójeczkę” pociśniemy w górskich butach z wykorzystaniem lotnej asekuracji. Igi zaczyna drogę, a Ania snuje plany, że skoro filar w śniegu to na Smoczy wejdziemy granią. Pomysł mi się bardzo podoba, ale Igor szybko studzi nasz zapał krzycząc, że warunki w kominie są delikatnie mówiąc do bani – wszystko pokryte glazurą, kapie na łeb, właśnie doszedł do miejsca, gdzie nie ma na czym postawić nogi ani gdzie założyć przelotu i zostaje tylko bicie haka. W czasie, gdy Igor naparza w haka, stoimy z Anią na wygodniej płycie kilka metrów od ściany. Z naszej perspektywy wydaje się, że droga jest „do przebiegnięcia” a prowadzący nieco dramatyzuje. Szybko się jednak okazuje, że komin nie tylko Igora będzie kosztował dużo wysiłku i wszystkim dostarczy sporo emocji…
W momencie, gdy Igi dochodzi do wklinowanego bloku skalnego, zaczyna iść Ania. Ja idę na końcu, demontując przeloty i przeklinając na hak, z którym walczę dłuższą chwilę, by go odzyskać. Przekonuję się na własnej skórze, że jeden fałszywy krok na tej skutej lodem skale może mieć poważne konsekwencje. W tym czasie Igi próbuje wydostać się na platformę. Już prawie mu się to udaje, ale po okrzyku „lecę” obsuwa się z powrotem do punktu wyjścia. Na szczęście kończy się tylko na strachu i niegroźnym stłuczeniu. Proponuję zmianę na prowadzeniu i przymierzam się do pokonania tego wrednego miejsca. Przynajmniej psychicznie mam łatwiej, bo hex, który Igi osadził w locie siedzi pewnie w dobrym miejscu dając względne poczucie bezpieczeństwa. Gdy już prawie jestem „w domu” blokuje mnie plecak i uniemożliwia sięgnięcie chwytu. Pierwsza próba kończy się niepowodzeniem, ale mam przynajmniej patent na to miejsce, więc zostawiam plecak, by później go zworować i w drugim podejściu wydostaję się na platformę. Ściągam do siebie Igora, proponując by podszedł trochę wyżej żeby zrobić miejsce dla Ani. Po chwili słyszę głośne „kamień!!!” i widzę jak mała cegła dosłownie o włos omija koleżankę. Cała ta sytuacja trochę mnie zestresowała, bo stojąc z boku widziałem wszystko od początku do końca jakby w zwolnionym tempie i gdyby nie natychmiastowy okrzyk Igora i bardzo przytomna reakcja Ani, która od razu się skuliła i zasłoniła plecakiem, to nawet nie chcę myśleć jakby się to mogło skończyć.
Photo by Summiter.pl
Photo by Summiter.pl
Photo by Summiter.pl
Wydostanie się na platformę kosztowało nas dużo wysiłku i jeszcze więcej czasu, dlatego niezwłocznie kontynuujemy drogę. Prowadzę kolejny wyciąg, który początkowo biegnie rynną, następnie przez płytę i pionowy stopień (wg whp najtrudniejsze miejsce) wyprowadza do kominka zakończonego kolejnym pionowym progiem. Ta część przebiega już sprawnie. Następnie pokonujemy w śniegu łatwy teren i zaczynamy wyciąg wyprowadzający na grań – po blokach skalnych, tudzież rysą i po płytach wychodzę na wygodną półeczkę, zakładam stan, ściągam partnerów i cisnę dalej. Kolejny wyciąg to już system rys i szczelin oraz piękna wspinaczka tarciowa, która ostrzem grani prowadzi na szczyt Małej Szarpanej Turni. Aż żal, że nie mamy na nogach kleterek, bo przyjemność ze wspinaczki na tym odcinku byłaby jeszcze większa, ale biorąc pod uwagę wcześniejsze mokre i oblodzone kominy to i tak nie ma co narzekać. Po osiągnięciu opancerzonego monolitycznymi płytami najniższego ze szczytów Oszarpańców, decydujemy, że mimo kiepskiego czasu będziemy kontynuować wspinaczkę, przynajmniej do kolejnego wierzchołka. Zjeżdżamy ok. 6m na Niżną Szarpaną Szczerbinę, zmieniamy system asekuracji z gąsienicy na metodę przewodnicką i zaczynamy kolejny wyciąg. Droga prowadzi z lewej strony grani, wąską, stromą rynną zakończoną lekko przewieszonym kominkiem. W ten sposób dostajemy się z powrotem na grań. Po głazach i płytach kontynuujemy wspinaczkę pokonując jeszcze jeden kominek i pionową płetwę skalną, na której ku mojemu zadowoleniu znajduję użyteczny hak. W ten sposób pokonuję ostatnie trudności i ściągam partnerów na wierzchołek Pośredniej Szarpanej Turni.
Igi i Ania przed koniem skalnym na Małym Oszarpańcu
Photo by Summiter.pl
Photo by Summiter.pl
Photo by Summiter.pl
Photo by Summiter.pl
Photo by Summiter.pl /Pośredni Oszarpaniec/
Słońce chyli się już ku zachodowi. Powstaje pytanie – co dalej? Nikt już nie ma ani siły, ani ochoty wspinać się po wielkich płytach i koniach skalnych na najwyższą turnię w grani, a z odwrotu tą samą drogą zrezygnowaliśmy w momencie zjazdu z Małej Szarpanej. Zjazd w kierunku Doliny Rumanowej wygląda paskudnie, więc pozostaje tylko najmniejsze zło, czyli zjechanie na Wyżnią Szarpaną Szczerbinę i dalej w kierunku Złomiskiej Zatoki. Jak postanawiamy tak też czynimy. Sam zjazd jest jednak nieco problematyczny, ponieważ już od startu prowadzi przez przewieszenie i nie ma się jak wygodnie do niego przystawić, ale jak mus to mus… Pierwszy jedzie Igi, za nim ja, a na końcu Ania. Bezpiecznie zjeżdżamy na Wyżnią Szarpaną Szczerbinę, lecz to dopiero początek – słońce chowa się za szczytami, zmęczenie i odwodnienie daje o sobie znać, toteż zaczyna nami coraz bardziej „telepać”. Wydaje się, że temperatura spadła nagle o kilkanaście stopni. Przed nami jeszcze długa droga - zaczyna się walka z czasem. Z góry dostrzegamy stanowisko z drogi S. Motyki i postanawiamy do niego zjechać. Ponieważ Ania cały czas jest wpięta w linę zjazdową, zaczyna pierwsza, kontynuując niejako zjazd z Pośredniej Szarpanej Turni. Po dotarciu do stanu (hak + zaklinowany hex) montuje zjazd z drugiej liny i jedzie dalej. W tym czasie zjazd rozpoczyna Igor. Ja jadę jako ostatni, zwracając szczególną uwagę na prowadzenie liny, by uniknąć problemów przy jej ściąganiu. Z samym ściągnięciem liny wstrzymuje się jednak do momentu, gdy partnerzy będący już kilkanaście metrów niżej dadzą mi znak, że możliwe jest dalsze działanie – dookoła jest wszystko oblodzone, a nie chce odcinać nam drogi do góry.
Teren, w którym znaleźli się Ania i Igor z góry wydaje się łatwy, toteż niepokoję się czemu to wszystko tak długo trwa. Trzęsę się z zimna, a czas dłuży się w nieskończoność. W końcu dostaję znak, że mogę zacząć zjeżdżać. Ściągam linę, która na szczęście nigdzie się nie zaklinowała i przez kolejną przewieszkę zaczynam zjazd do reszty ekipy. Będąc kilkanaście metrów niżej już wiem, że teren tylko pozornie sprawiał wrażenie łatwego – jest stromo, wszystko pokryte glazurą, a podstawę asekuracji stanowi jeden niepewny hak, z którego będziemy zjeżdżać dalej.
Jest już 22.00 i zupełnie ciemno. Na dodatek okazuje się, że Ania nie wzięła swojej czołówki i tym samym do dyspozycji mamy dwie na trójkowy zespół. W myśl zasady, że w nocy czas każdej operacji trzeba mnożyć razy 8 jesteśmy już oswojeni z myślą, że na parkingu, przy dobrych wiatrach, będziemy na rano i skupiamy się głównie na swoim bezpieczeństwie.
Ania jest już nieco niżej… Ze wspomnianego wcześniej haka zaczyna zjeżdżać Igi, zgrabnie przewijając się na wielką zalodzoną płytę. Obserwując hak puls momentalnie skacze mi z 50 uderzeń w górę – hak bardzo mocno pracuje więc krzyczę do Igora, żeby nie wykonywał gwałtownych szarpnięć i w miarę możliwości starał się schodzić, maksymalnie odciążając linę. Między czasie konstruuję jakieś prowizoryczne zabezpieczenie z friendów, które w zalodzonych szczelinach siedzą na słowo honoru. Igiemu udaje się bezpiecznie dostać niżej i kluczy, by znaleźć jakiś następny wariant. Ania czeka na dość bezpiecznej półce, gdzieś w połowie drogi między mną a Igorem, a ja stoję na jednej nodze we wrednym miejscu, oswajając się z myślą, że czeka mnie najgorszy zjazd jaki dziś przerabiałem. Igi krzyczy, że coś ma… Jest nadzieja. Po dłuższej chwili słyszę odgłos wbijanych haków – w obecnej chwili to muzyka dla moich uszu – znak, że może nie utkniemy tu na dobre. Stanowisko jest gotowe, więc dostaję znak i zaczynam zjeżdżać. Udaje mi się bezpiecznie dostać do Ani, choć nie ukrywam, że psyche poczesało mi równo. Następnie przekazuję koleżance czołówkę i trawersuje zbocze w kierunku nowo powstałego stanu zbudowanego z dwóch haków i frienda. Na dole czeka na nas strome pole śnieżne zakończone uskokiem, więc jeszcze przed zjazdem zbroimy się w raki i dziaby, co biorąc pod uwagę rozmiary półeczki, na której stoimy jest zajęciem nieco ekwilibrystycznym. Na koniec sprawdzamy wszystko po 10 razy i zaczynamy. Pierwszy jedzie Igi, następnie Ania. Ja obserwuję stan świecąc jednocześnie koleżance pod nogi. Przed zjazdem decyduję przebudować trochę stanowisko usuwając frienda… Po dojechaniu do reszty zaczynam ściągać linę, a Igi w tym czasie trawersuje dalej, znikając po chwili w ciemnościach. Lina jak na złość się klinuję i muszę po nią podejść kilka metrów do góry. Na szczęście odzyskuję ją bez większych problemów. Następnie wiążę się z Ania i po sznurku idziemy śladami Igora, który trafił na jakiś żleb i zaczął nim schodzić. Oczywiście ciężko tu mówić o jakiejś asekuracji, bo i tak nie ma gdzie założyć przelotu jednak będąc związani przynajmniej mamy pewność, że się nie pogubimy. Tym systemem dochodzimy do Złomiskiej Zatoki. Przed nami jeszcze cała Dolina „Dożynkowa” Złomisk, która za każdym razem jak tamtędy schodzę wygląda inaczej. Jesteśmy tak zmęczeni, że praktycznie śpimy w marszu. Musimy jednak jeszcze odszukać ścieżkę omijającą gęstą kosówkę, co okazuje się nie takie łatwe jakby się wydawało. Po kilku próbach udaje się. Idziemy więc znajomą ścieżką zatrzymując się na chwilę, by ugasić pragnienie lodowatą wodą ze strumienia. Z całego tego nocnego „rajdu” przez Złomiska pocieszające jest jedynie to, że pod nogami mamy „betony” i nie zapadamy się w mokrym śniegu. Niestety nie trwa to długo… Jakby atrakcji było mało, nagle znajoma ścieżka przestaje być znajoma i odtąd, prawie do samego schroniska nasza droga to skakanie z kamienia na kamień wzdłuż strumyka. Nie dosyć, że trzeba uważać żeby nie skręcić nogi na śliskich kamulcach, to jeszcze trzeba się pilnować, by nie zafundować sobie darmowej kąpieli. Dawno żadna droga mnie tak nie „zarżnęła”!
Półprzytomni dochodzimy w końcu do schroniska – Ania zasnęła zanim zdążyła usiąść na ławce, Igor organizuje jakieś kanapki, a ja walczę z ciężkimi powiekami, bo wiem, że jak teraz usnę to długo mnie stąd nikt nie ruszy, a trzeba jeszcze doczłapać do auta. Sam dokładnie nie wiem, ale chyba przegrałem tą nierówną walkę z zamykającymi się powiekami. W każdym razie świadomość odzyskuję dopiero na asfaltowej drodze. Jest już zupełnie widno, jakość dziwnie gładko pod nogami, no i miśków nie widać – można iść! Droga mija szybciej niż się spodziewaliśmy. Dochodzimy do auta – jest 5:15 AM – można iść spać.
Can You Play With Madness? (filmik)
Więcej zdjęć jak zwykle na stronie:
Mountain Adventure - Ošarpance