[01.07.2012]
Żabi Koń (Žabí Kôň 2291 m n.p.m.)
Pogoda w Tatrach na nadchodzący weekend zapowiadała się wspaniale, toteż wspólnie z Olą postanowiłem powspinać się trochę w ciepłym granicie. Początkowo celem miała być Zamarła Turnia, ale niedawna, tragiczna śmierć Krzyśka, której niemym świadkiem była południowa ściana tej pięknej góry, cały czas wraca gdzieś w myślach powodując niepokój. Z tego powodu decydujemy przełożyć wspin na Zamarłej do momentu aż głowa będzie „czysta”, a niedzielę przeznaczyć na coś łatwego, przyjemnego, a zarazem ciekawego. Wybór pada na Żabiego Konia, którego wschodnia grań praktycznie z każdej strony robi niesamowite wrażenie.
Tradycyjnie, o północy wyruszam do Krakowa, zgarniam Olę i śmigamy dalej na południe. Droga przez Słowację to istny zwierzyniec, który „pcha się” pod koła – najpierw pies, kot, później lis, nawet ryś się trafił, co było niezłą atrakcją, a jakby tego było mało to jeszcze wielka łania przyglądała się nam z pobocza drogi. Śmiejemy się, że to jeszcze nie wszystko, bo przecież na końcu dzisiejszej wycieczki czeka na nas piękny Koń.
Po dojechaniu na parking jemy szybkie śniadanko, dzielimy sprzęt i ruszamy w drogę. Powietrze jest rześkie więc idzie się bardzo przyjemnie, tym bardziej, że spotykamy znajome twarze – Iwonę i Natalkę – a wiadomo, że „w kupie raźniej”. Razem idziemy do Wielkiego Żabiego Stawu Mięguszowieckiego, gdzie się rozdzielamy, życząc sobie powodzenia. Dziewczyny wyruszają w kierunku Wołowej Turni, a ja z Olą udajemy się w górę doliny. Częściowo po piargach i polu śnieżnym dochodzimy do rynny, która ma nas wyprowadzić na skalny taras [WHP 1015A]. Mnie niestety czeka jeszcze bonusowy kurs na dół, bo potrącam plecakiem pechowo położony na skale kask i muszę po niego zasuwać jakieś 100 m niżej (dobrze, że zatrzymał się na skałach, bo gdyby zsunął się aż do Żabiego Stawu to chyba bym po niego nie wracał).
Po odzyskaniu mojego kasku wbijamy w rynnę i zaczynamy łatwą, bardzo przyjemną wspinaczkę dwójkowym terenem. Droga jest dobra orientacyjnie i raczej intuicyjna, więc dziwi trochę spostrzeżenie mistrza Paryskiego – „drogą trochę zawikłana”. Szybko dostajemy się na wspomniany wcześniej taras. Następnie idziemy kilkanaście metrów w górę dość stromą rynną i pokonując niewielką przewieszkę dostajemy się na wypłaszczenie w pobliżu łańcucha zjazdowego. Z tego miejsca otwiera się przepiękny widok na wschodnią grań Żabiego Konia. Cieszymy więc oczy przez dłuższą chwilę, a następnie zaczynamy się szpeić i szykować do zjazdu. Ola chce robić pierwszy wyciąg, czyli tzw. Dolnego Konia, więc ja zaczynam kilkunastometrowy zjazd na Żabią Przełęcz, robię stan z zaklinowanego bloczka skalnego i czekam na partnerkę.
Ola prowadzi Dolnego Konia, a mnie atakują wściekłe osy, których jest tu całe mnóstwo. W pobliżu musiało być chyba gniazdo - charakterystyczny odgłos roju tych denerwujących stworzonek był trochę stresujący, ale na szczęście Ola szybko poprowadziła wyciąg i mogłem stamtąd uciekać. Dolny Koń to ok 40 metrowa płetwa, która od północy jest ścięta pionowo, a od południa dość łagodnie opada w postaci wielkiej płyty. Wyciąg ten jest więc łatwym i przyjemnym tarciowym spacerkiem w pięknej tatrzańskiej scenerii.
spacerniak
Po dotarciu do stanowiska zmieniamy się na prowadzeniu i zaczynam kolejny wyciąg, który ostrzem grani prowadzi przez 10 metrowy pionowy uskok. Jest to chyba najbardziej emocjonujący odcinek, ale nie ze względu na trudności, które są tu umiarkowane, ale ze względu na wielką lufę rozciągającą się z trzech stron. Odcinek ten nie sprawia mi jednak żadnych problemów. Docieram powyżej uskoku, gdzie zakładam stan ze znajdującego się tam solidnego haka oraz wklinowanego na stałe frienda i ściągam partnerkę, która sprawnie pokonuje ten fragment grani.
10-cio metrowy uskok
Dalej prowadzi Ola. Ponieważ lina, którą dysponujemy na to pozwala, decydujemy się połączyć dwa kolejne wyciągi i bez „przesiadek” dojść na szczyt. Droga idzie jej bezproblemowo, szybko pokonuje ostatnie trudne miejsce i znika mi z pola widzenia. Sterczę na stanowisku i czekam na znak bym mógł kontynuować wspinaczkę, ale przez dłuższy czas nic takiego się nie dzieje. Krzyczę do partnerki, ale nie słyszę żadnej odpowiedzi, żadnego znaku na linie. Zaczynam się trochę denerwować. Co jest? Poślizgnęła się? Straciła przytomność? Już człowiek zaczyna mieć jakieś czarne myśli. Wyjmuję telefon, dzwonię… Echo! Przeklinam w myślach, że nie zabraliśmy tych cholernych radyjek. Już miałem się odwiązywać i cisnąć do partnerki na żywca, ale w tym samym momencie czuję szarpanie na linie – droga wolna, mogę iść. Uff. Kontynuuję więc z górną asekuracją. Górny Koń jest znacznie bardziej stromy od dolnego, ale nadal niezbyt trudny technicznie. Dostarczający za to dużo wrażeń estetycznych. Delektuję się więc drogą idąc jak najbliżej ostrza grani i co jakiś czas spoglądając na północną stronę, gdzie ściana się lekko przewiesza. Dochodzę do partnerki i wspólnie cieszymy się samotnością na szczycie Żabiego Konia (2291 m). Niestety puszki szczytowej brak, więc nic nie nabazgrolimy. Zostaje podziwianie otaczających nas widoków. Żabia Turnia Mięguszowiecka, która góruje tuż nad nami wygląda potężnie i majestatycznie. Sprawia wrażenie dzikiej i bardzo niedostępnej. Jakże odmienny mamy widok jak się odwrócimy o 180 stopni – widzimy najwyższy szczyt polskich Tatr – Rysy – tłumnie oblegany przez turystów. Tłoczno tam jak w markecie na wyprzedaży. Jak to fajnie, że na Żabim nikt się nie przekrzykuje za uszami i w spokoju możemy się wygrzewać w gorących promieniach Słońca. Na takim błogim nic nie robieniu spędzamy dłuższy czas.
Później dochodzi do nas sympatyczny zespół słowacki, spędza z nami na szczycie kilka chwil i zaczyna zjazdy.
Po dobrej godzinie z hakiem spędzonej na szczycie zaczynamy zjeżdżać również i my. Pierwszy ma około 25 m i wiedzie nieco przewieszonym uskokiem grani, toteż w tym miejscu możemy nacieszyć się tzw. zjazdem swobodnym. W ten sposób dostajemy się do drugiego stanowiska zjazdowego, które znajduje się za niewielką turniczką (patrząc od strony Żabiego Konia). Zjeżdżamy z niego na trawiasto-piarżystą platformę, z której już łatwo dostajemy się do ścieżki sprowadzającej w dół. Tutaj pakujemy cały szpej i zaczynamy zejście, które niestety do najprzyjemniejszych nie należy.
Ścieżka prowadzi stromym, rzęchowatym terenem, gdzieniegdzie przez małe kominki i trawiaste półki, które miejscami trzeba trawersować. Dochodząc w ten sposób do miejsca, gdzie robi się naprawdę stromo i nie jest oczywiste co dalej, wspólnie stwierdzamy, że ta ścieżka jest bardziej wymagająca niż pokonana wcześniej wschodnia grań Żabiego. Na szczęście dostrzegamy niewielki kopczyk, który ktoś tu wcześniej zbudował, więc odnalezienie ścieżki „wbijającej” do niewielkiego żlebiku jest ułatwione. Sama ścieżka nie rzuca się jednak od razu w oczy, więc łatwo w tym miejscu ją przeoczyć i zapędzić się w trudny teren. Szybko tracąc wysokość docieramy nad pole śnieżne, które „funduje” mi niezbyt przyjemną „atrakcję” w postaci nieplanowanego dupozjazdu. Na szczęście skończyło się tylko na mokrym tyłku i „przypieczonych” dłoniach. Pole śnieżne okazało się więc bardzo zdradliwe, toteż dalszą część drogi, aż do szlaku, pokonujemy skacząc z kamienia na kamień po rumowiskach skalnych.
Na ścieżce, przy strumyku robimy postój uzupełniając zapasy wody i schodzimy w kierunku Popradzkiego Plesa. Szlak dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu docieramy do parkingu. Tam spotykamy koleżanki, z którymi rozstaliśmy się rano i chwilę rozmawiamy. Dziewczyny również są zadowolone ze swojej dzisiejszej drogi na Wołowej.
Na dziś zostaje nam jeszcze jedna akcja – pakujemy się całą czwórką do auta i uskuteczniamy wielką ucieczkę
więcej zdjęć na stronie:
Żabi Koń