Z taką nazwą grani od Wołowca do Starorobociańskiego spotkałem się w przewodniku znanego autora. W zasadzie szlakowo nie byłem w polskiej części Zachodnich tylko na tym odcinku (no może jeszcze coś tam króciutkiego pozostało). Wiele razy już planowałem to przejście, ale zawsze wypadło coś ciekawszego
![Wink ;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
lub też za ciężka atmosfera była w schronisku wieczora poprzedniego
Tym razem nic nie stało na przeszkodzie poza ewentualną burzą. Bonusowo oczywiście należało się przy okazji wdrapać na Raczkową Czubę. Planem więc było kółko: Chochołowksa – Grześ- Rakoń – Wołowiec – Jarząbczy – Raczkowa Czuba – Kończysty – Trzydniowiański.
Jak zwykle po nocnej podróży i około 2h snu rześki i wypoczęty zostawiam graty i wio. Ekspresem pokonuję asfalty i inne takie i po dwóch godzinach od zakupu biletu wstępu melduję się na Grzesiu. Już jest piekielnie gęsto w powietrzu. Zero luda (nie licząc 2 sztuk), człowieków widać dopiero na Rakoniu, ale to są same słowackie człowieki. Powyżej asfaltu nasi widać mają w d.u.pie Chochołowską tego dnia.
Sprawnie i szybko korzystając ze skrótów zaliczam wybitny szczyt Rakoń
![Very Happy :D](./images/smilies/icon_biggrin.gif)
i głodny wtaczam się na Wołowiec, gdzie pojawia się o radości, wiaterek. Tu już więcej człowieków – wielonarodowy tłum. Jem, leżę, patrzę na walczących z qniem ruchackim. Inni też jedzą, śpiewają, dziewczyny szczają po krzakach – ogólnie sielanka.
Niestety zaczyna coś na niebie mruczeć. Czas ruszać dalej. Zejście z Wołowca niezbyt przyjemne, za trawersem Łopaty przeciąg już konkretny. Czapka nie chce zostać na głowie. Na południu burza, na północy również wali piorunami, nade mną słoneczko.
Docieram do sławnego podejścia z Niskiej Przełęczy na Jarząbczy. Ściągacz na kolano, koko jumbo i w górę. Powiem, że nie prędko się tam pojawię ponownie. Potem jeszcze chwilka i szczyt. Z tyłu kuka Raczkowa, a za nią burza i błyski. Iść... nie iść. A co tam. Idę. Burza poszła w stronę Wysokich, a ja zaliczam drugi wysokościowo szczyt Tatr Zachodnich.
Schodząc zastanawiałem się czy nie lecieć dalej z Kończystego na Starorobociański, ale znad Rohaczy już widać było gęstniejące chmury i prawie pewną ulewę. Odbijam w lewo i przez Trzydniowaiński w leciutkim na szczęście deszczyku pokonuję cholerny Krowi Żleb. Nad Kominiarskim pokazy fajerwerków, ale jakimś cudem suchą stopą docieram do asfaltu i kolejki.
Czas ok. 8 godz.
Ledwie wszedłem na kwaterę a tu jak nie pierd...nie ze trzy razy. Za chwilę Sokół już leciał, a godzinę później w telewizorni podają, że piorun trafił dwie osoby.
Więcej zdjęć na
Picasie.