Dzień kolejny minął nam pod znakiem odpoczynku i regeneracji sił po dwóch meczących dniach. Wstaliśmy dość późno i poszliśmy na rundkę po Ga-Pa. Dzień był upalny, więc nawadnialiśmy sie różnymi specjałami. Jutro jedziemy w masyw Meminger Kette.
Środa4.30 pobudka jest ciemno i słychać padający deszcz - to nas nie odstrasza. Do Erhwaldu dojeżdżamy już bez niego. Na niebie wiszą ciemne chmury, ale jakoś tak szybko płyną. Początek szlaku wiedzie stromo przez las (ktoś wczoraj się za bardzo nawodnił). Szlak jest beznadziejnie oznaczony. Kierujemy się na Coburger Hutte przez Seeben Klettersteig - przynajmniej tak myśleliśmy. Leśne ścieżki wyprowadziły nas na ferratę Hoher Gang, więc zakładamy sprzęt. W między czasie wiatr rozgania chmury i idziemy przy prawie bezchmurnym niebie. Dochodzimy w bardzo dobrych humorach do malowniczego miejsca nad jeziorem Seebensee. Przepiękne miejsce. przed nami niespełna 300 metrowy próg na którym wisi Drachensee i Coburgerhutte. Kiedy tam dochodzimy czas na dłuższą przerwę oraz zimne orzeźwiające piwo. Podziwiamy nieznane nam widoki. Naokoło mnóstwo szczytów, na których widać krzyże. My wybieramy ten, który był w planie Sonnenspitze. Wg mapy wiedzie na niego ferrata. Rozglądam się którędy może prowadzić szlak. Szlakowskaz mówi że do szczytu pozostało 3 godz. Najpierw prosta ścieżyną w stronę piargów, by w końcu wejść w ścianę - dosłownie. Dużą część trasy idziemy w stromej rynnie. Pokonujemy kolejne półki wypatrując czerwonych znaków na skałach - czasem trudno widocznych. Po drodze mnóstwo oczek zjazdowych lecz żadnej stalowej liny. Dochodzimy w końcu do ferraty. Wcześniej robi się dość nerwowo. Ferrata ma zaledwie około 20 metrów i jest dosyć łatwa. Wcześniej jest wiele trudniejszych i nieubezpieczonych miejsc. Po wyjściu z rynny dochodzimy do wąskiej skalnej półki. Wrażenia są niesamowite, na prawo od nas jest przepaść, a my bardzo ostrożnie pokonujemy ten odcinek. Dalej czeka nas łatwiejsza wspinaczka w terenie, gdzie na zmianę prowadzą nas czerwone kropy i kopczyki ułożone z kamieni. Po jakimś czasie kropy się gubią, a my intuicyjnie kierujemy się ku szczytowi, widzimy już krzyż, jednak czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Jest to przejście z jednego wierzchołka na szczyt po bardzo wąskiej, ale i krótkiej grani. Na szczycie stoi duży krzyż i książka wejść do której się wpisujemy. Do dziś rana myślałem, że Zug będzie moim największym wyzwaniem. Gówno prawda Zugspitz jest moim najwyższym szczytem i bardzo męczącym lecz nie jest trudny technicznie. Tam praktycznie idzie się cały czas na sznurku. Wg mnie Orla Perć nasz najtrudniejszy szlak nawet do pięt nie dorasta tej górze. To tak jakby wchodzić z Koziej Przełęczy Wyżnej w kierunku Koziego Wierchu lecz bez łańcuchów (takie momenty były - całkiem sporo). Po pół godz zaczynamy schodzić. Full concentration bo jest gdzie polecieć a ruchome chwyty i osuwający się żwirek spod stóp nie pomaga. Kiedy jesteśmy już w miarę bezpiecznym miejscu całe ciśnienie z nas schodzi. Teraz to byle by dojść do jeziora. Na dole przybijamy sobie piątki bo już nam nic nie może się stać. Ten kto może wypija po dwa piwka w Seebenalm i udajemy się szutrową droga w dwugodzinną wędrówkę do samochodu. W międzyczasie łapie nas burza z ulewnym deszczem i gradem. Po 12 godzinach pakujemy się do suchego i ciepłego auta.
galeria---
https://picasaweb.google.com/1126310981 ... ZE2417MNPM
cdn