Antelao (3264 m n.p.m.)
Droga: grań północna (PD+)
Tegoroczny wyjazd w Dolomity długo stał pod znakiem zapytania. Na szczęście wszystko się dobrze poukładało i rankiem 15 sierpnia wraz z Adasiem podpisujemy listę obecności w Misurinie. Na miejscu robimy szybkie rozpoznanie terenu i udajemy się do miejscowości San Vito di Cadore (1050 m n.p.m.), skąd wąską i stromą uliczką dojeżdżamy na parking pod dolną stacją kolejki (1133 m n.p.m.). Większość popołudnia odpoczywamy, wieczorem rozbijamy nasz „domek” na polance poniżej parkingu. Miejscówka jest super – po zamknięciu kolejki nie ma w pobliżu żywej duszy, nieopodal jest woda, a widoki „z okna” piękne – czego chcieć więcej?!
„domek na wypasie”
„Widok z okna”
„widok z okna”
Przed snem ustalamy dokładny plan działania na jutro. Chcemy zdobyć Króla Dolomitów – Antelao – szczyt, który od dawna „siedzi” w mojej głowie.
Wstajemy wczesnym rankiem, zwijamy obóz, jemy szybkie śniadanie i pierwszym kursem kolejki wyjeżdżamy w pobliże schroniska Scotter Palatini (1580 m n.p.m.), oszczędzając sobie w ten sposób monotonnego podejścia. Z ciekawości (czyt. za potrzebą) wchodzę do schroniska. Od progu wita mnie sympatyczna właścicielka i nawiązuje się mała pogawędka – wtedy jeszcze nie wiem, że ta miła kobieta wyświadczy nam nieocenioną przysługę…
Rif. Scotter Palatini
Przed nami 1684 m przewyższenia, więc najwyższy czas zaczynać… Wygodną ścieżką (szlak 229 i 227) kierujemy się w stronę przełęczy. Jest bardzo gorąco, ale idziemy dobrym tempem, podziwiając przy okazji okoliczny krajobraz i dziwiąc się, że ta ścieżka jakaś taka mało dolomitowa – dobrze oznaczona, ubita, i nic nie „wyjeżdża” spod butów.
Po około godzinie docieramy na przełęcz (Forcella Piccola 2120 m n.p.m.), gdzie robimy mały postój uwieczniając na zdjęciach dumnie prezentujące się okoliczne szczyty. Tabliczka wisząca na drogowskazie przypomina nam, że Bivacco Piero Cosi jest niedostępne. Co prawda wiedzieliśmy o tym wcześniej, ale cały czas zastanawiamy się, co jest tego powodem. Tak czy inaczej nasz plan zakłada dobycie szczytu bez wykorzystywania bivacco. Oczywiście ze względu na długość drogi i inne nieprzewidziane sytuacje jest to pewne utrudnienie, ale bardziej niepocieszeni jesteśmy z faktu, że tym razem nie będzie nam dane podziwiać wschodu słońca z wysokości ponad 3000 m n.p.m.
Widok z Forcella Piccola
Do kolejnego wschodu słońca jeszcze jednak daleko i teraz musimy skupić się na naszej drodze, a konkretnie na tym by pokonać ją jak najszybciej. Z Forcella Piccola wąską ścieżką dochodzimy do piarżystego kotła – teraz nasza droga jest typowo dolomitowa – wszystko się sypie, „wyjeżdża” spod butów i trzeba się pilnować, by nie stracić równowagi. W ten sposób dochodzimy pod dość eksponowane półki, gdzie zaczyna się nasza właściwa droga (w tym miejscu znajduje się tablica pamiątkowa).
Początkowe półki
Droga przez wspomniane wcześniej półki to bardzo przyjemna, łatwa wspinaczka. Przyjemność psuje jednak lekki deszczyk, który przeczekujemy pod niewielkim okapem. Na szczęście nie trwa to długo i pogoda szybko się klaruje, toteż możemy iść dalej. Między czasie spotykamy dwóch Włochów, od których dowiadujemy się, co jest przyczyną niedostępności bivacco. Był to jedyny zespół, który spotkaliśmy – przez całą drogę byliśmy zupełnie sami – tylko my i piękne szczyty.
Po pokonaniu półek docieramy do charakterystycznych płytowych zboczy. Wielkie, strome płyty robią niesamowite wrażenie – są piękne jednak w razie załamania pogody stanowią wielką pułapkę, o czym niestety będziemy mieli okazję się przekonać.
Podejście po tych stromych płytach jest bardzo męczące, a ciężkie plecaki, które „ciągną” do tyłu wcale nie ułatwiają zadania. Szczyt jednak przyciąga jak magnes, więc nie zważając na zmęczenie wytrwale pniemy się w górę. Szczytową gorączkę drastycznie przerywa bardzo gęsta mgła, która w sekundzie spowiła wszystko dookoła – do tyłu już nic nie widać, więc o odwrocie nie ma mowy, w górę widoczność mocno ograniczona, ale jednak coś tam widać… Jesteśmy bardzo zaniepokojenia, ale jedyne, co możemy w tym momencie zrobić to zejść z tych płyt w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Patrząc na wysokościomierz stwierdzamy, że bivacco musi być już niedaleko, a tam gdzie bivacco musi być trochę płaskiego, bezpiecznego terenu, więc długo się nie zastanawiając ciśniemy do góry. Dochodzimy na wysokość nieco ponad 3000 m n.p.m. pod charakterystyczne skały, po których, przez mały kominek wychodzi się na kolejne płyty.
Trochę się zaciągnęło
W tym momencie zaczyna się potężna burza, a my jesteśmy w jej centrum…
Temperatura drastycznie spada, płyty pokrywają się cienką warstewką lodu, pada grad wielkości grochu… Znajdujemy schronienie w niewielkiej jamie skalnej. Na szczęście wzięliśmy ze sobą ciepłe ubrania, więc zakładamy wszystko, co mamy – polar, softshell, kurtka, spodnie przeciwdeszczowe (żałujemy, że nie wzięliśmy rękawiczek). Jesteśmy przekonani, że będziemy kiblować w tej jamie do rana. Wydaje się, że pioruny walą tuż obok nas – grzmi tak, że ciężko wytrzymać huk, a błyski oślepiają na kilka sekund. Masakra. Jakby tego było mało nasz schron początkowo zaczyna przeciekać, a później leje się ze ścianek jak z hydrantu. Staramy się łatać dziury kamieniami, ale niewiele to pomaga. Szubko się okazuje, że prędzej się tu utopimy niż przetrwamy do rana. Jesteśmy w pułapce – nawet gdybyśmy nie byli w centrum burzy to i tak zejście po tych śliskich płytach jest teraz niemożliwe. Izolujemy się plecakami od podłoża i czekamy. Różne myśli do głowy przychodzą… Wzywać pomoc? Bez sensu – i tak w takich warunkach nikt nie przyjdzie, śmigło nie przyleci… Człowiek przypomina sobie jakie żniwo ostatnimi czasy zbierała burza w Tatrach i Pieninach… Głośno myślę – k..wa przecież nikt nie wie, gdzie jesteśmy i jak nas walnie ten piorun to nawet nie będzie wiadomo gdzie szukać zwłok… Piszę do kolegi sms następującej treści: „Jesteśmy przed bivacco w jamie skalnej pod Antelao. Jest wielka burza. Jak się nie odezwę do 9 rano to rób alarm. Potwierdź otrzymanie wiad”. Po potwierdzeniu otrzymania wiadomości (dzięki brachu!) wyłączam telefon. Dziwne uczucie jak człowiek daje namiary, gdzie, w razie czego mają szukać jego zwłok…
Siedzimy dalej w naszej jamie, wzdrygając się na każde uderzenie pioruna. Mówię do partnera: „Adaś, zobaczysz – jeszcze urobimy dziś tą górę”. Sam chyba bardzo nie wierzyłem wtedy w te słowa, ale pozwoliło to trochę zmienić swoje myślenie – było łatwiej.
Burza trwała 1,5 godziny… Zaczęło się przejaśniać… Jeszcze trochę kropiło, ale wyszliśmy z jamy, bo już nie mogliśmy wytrzymać w tej niewygodnej pozycji.
Fot. A.W /Nasz schron burzowy/
Po burzy
Szybko się wypogodziło. Zrobiło się bardzo ciepło, a przejrzystość powietrza była idealna. Stało się jasne, że zdobycie szczytu jest jeszcze realne, jednak trzeba zrobić to szybko. Zrzucamy z siebie w pośpiechu ciepłe ubrania, plecaki i niepotrzebny sprzęt zostawiamy w jamie, która przed chwilą służyła nam jako schronienie, i z krótką liną oraz minimalną ilością szpeju (kilka pętli i kostek na wszelki wypadek) około godziny 15.30 zaczynamy bieg na szczyt. Tuż nad naszą jamą, przez nieduży kominek, wychodzimy na kolejną wielką płytę, która jest jeszcze bardziej stroma od poprzednich. Ciśniemy prosto do góry. Jakieś 100 m wyżej natrafiamy na bivacco. Podłoże pod schronem faktycznie jest obsunięte, ale całość stoi dość stabilnie i moim zdaniem ta metalowa puszka mogłaby jeszcze posłużyć jako awaryjne schronienie dla 1-2 osób. Idziemy ściśle granią i przechodząc kilka eksponowanych miejsc dochodzimy do kopuły szczytowej. Tu zaczynają się kolejne uskoki skalne (II, III), przy pokonywaniu których nie czujemy jednak potrzeby asekuracji. W ten sposób dochodzimy do ostatniego spiętrzenia ściany (III) i nim wychodzimy na grań szczytową (odcinek ten ubezpieczony jest krótką poręczówką, z której jednak nie korzystamy).
Wiadomo dlaczego bivacco nieczynne
płyty robią się coraz bardziej strome
Wychodzimy na szczyt. Zdobyliśmy Króla Dolomitów – Antelao (3264 m n.p.m.). Jest kilka minut po 16. Widoki są oszałamiające i zapierają dech w piersiach, jednak to, co od razu zwraca naszą uwagę to osmolony od uderzenia pioruna, metalowy krzyż. Zastanawiamy się czy to skutek burzy, która miała miejsce kilkadziesiąt minut wcześniej…
Summit
Fot. A.W /nic tylko podziwiać widoki/
Na szczycie spędzamy dłuższą chwilę – delektujemy się widokami. Wpisujemy się do księgi wejść i zaczynamy zejście – mamy do pokonania 2131 m w pionie. Podczas zejścia kilka razy zatrzymuję się przed spiętrzeniami ściany pytając partnera czy oby na pewno tędy szliśmy na żywca – wydaje mi się, że jest trudno i w ogóle ta lufa… Adaś śmieje się. Wcześniej chyba tego nie zauważyłem…
Sprawnie docieramy do depozytu. Robimy krótką przerwę na uporządkowanie i spakowanie gratów, i około 18-tej ruszamy na dół. Droga powrotna po stromych płytach jest mało przyjemna – cały czas idzie się na napiętych mięśniach nóg i w maksymalnym skupieniu, gdyż łatwo tu o poślizg na luźnych kamieniach, który może być tragiczny w skutkach. W końcu opuszczamy płyty i po półkach skalnych schodzimy do miejsca, w którym zaczęliśmy. Przed nami piarżysty kocioł, który naszym zmęczonym nogom daje się mocno we znaki. Na szczęście piękny zachód słońca pozwala na chwilę zapomnieć o niedogodnościach. Około 20.30 jesteśmy z powrotem na przełęczy Forcella Piccola (2120 m n.p.m.), skąd po małej przerwie rozpoczynamy zejście na parking. Jest już ciemno, ale noc jest jasna, toteż połowę drogi do schroniska pokonujemy tylko przy świetle księżyca (prawdę mówiąc to nie chce się już nawet czołówki z plecaka wyciągać). W końcu musimy się jednak pofatygować i wyciągnąć dodatkowe oświetlenie, choć szczerze mówiąc, zamieniłbym wtedy czołówkę na kubek wody, bo potwornie chce mi się pić, a nasze zapasy już dawno się skończyły.
Piękny koniec dnia
To był dzień pełen wrażeń
Mijamy schronisko i dalej idziemy drogą (droga dojazdowa do schroniska – tylko dla terenowych aut), która wiedzie dużymi zakolami i bardzo powoli wytraca wysokość. Co prawda jest jeszcze opcja schodzenia po trawie wzdłuż wyciągu, ale mamy już dość stromych zejść, toteż siłą rzeczy musimy nadłożyć drogi.
Gdy tak idziemy i idziemy spostrzegam jadący z góry samochód. Mówię do Adasia, że mam już dość tej drogi i będę łapał „stopa”. Zatrzymuje się znajoma właścicielka schroniska Scotter Palatini i pyta czy potrzebujemy pomocy. Odpowiadam, że pomocy jako takiej to w zasadzie nie, ale chętnie byśmy się zabrali na dół. „No to wsiadajcie!” W ten sposób jedziemy na dół Defenderem na pełnym wypasie, „zbierając” przy okazji gratulacje za zdobycie szczytu. Przy swoim aucie jesteśmy parę minut po 22-giej. Wieczorne piwko dawno nie smakowało tak wybornie!
Więcej zdjęć jak zwykle na stronie: Antelao