Znowu zachciało mi się samemu połazić po górach. Wystąpiłem więc o przepustkę i udałem się, ku górze na której jeszcze mnie nie widzieli. Wyruszyłem czerwonym szlakiem z malowniczej miejscowości Wölfelsgrund.
Szlak prowadzi mnie leśną ścieżką wzdłuż Wilczki, aż do schroniska nie spotykam żywej duszy... to trochę dziwne powiedzenie. No więc martwej duszy też nie spotykam!
Robię krótką przerwę na kanapkę, ale maszyna nie ruszyła, mistyka póki co nie wzywa, więc idę dalej.
Nagle patrzę jest, góra stoi, ale wieża leży...
W tle ktoś wskazuje na Czarną Górę... ale jak się przyjrzeć to taka bardziej zielona. Nie wiadomo o co chodzi, pewnie to ta granica z Czechami.
No kurna, coraz lepiej... z jednej strony dobrze, że zamieścili taką tablicę informacyjną, ale ile ja napoju wylałem robiąc doświadczenie czy pójdzie ta radiacja w strumieniu pod prąd, aż do samego nadajnika...
Na szczęście okoliczne ptaki potrafią czytać, co prawda pierwsze szkolone pokolenia wymarły bo próbowano je nauczyć języka czeskiego, ale teraz jest już wszystko pod kontrolą*
* - oprócz tej radiacji co mnie niechybnie pod prąd dopaść mogła.
Nieco podmęczony postanowiłem zejść do schroniska położonego za naszą południową granicą o wdzięcznej nazwie "Liechtensteinschutzhaus".
Po drodze mijam... słonia, tak mijam słonia w górach. Jesteśmy w Czechach.
Słoń się oddala (a ja wciąż nie mogę uwierzyć).
Jest schronisko!
Trochę nieczynne...
Po ciężkim wystroju widać, że kraj ten nie ma dostępu do morza.
Wieża, schronisko, słoń... pewnie Czesi przesadzili z dawką tej radiacji. Co będzie z nadajnikiem?
Po drodze mijam tubylcze totemy i morowy promień.
Wracam na naszą stronę... pierdziele...
Czarna "zielona" góra i napromieniowany autor.
Ahoj...
z tym wszystkim.