Jak zwykle był problem z transportem, ale ostatecznie udało się ustawić na środę. Od poniedziałku wieje Halny, ale na środę prognozują ładną lampę, więc zaklepujemy termin z nadzieją, że się już przewali. Jedziemy w 4 osoby , Justyna, Dawid, Bartek oraz oczywiście ja

. Ustawka jest o 0500 na Macu koło Matecznego, naturalnie musieliśmy wyjechać z poślizgiem, bo nie wszyscy zdążyli na czas

. Niemniej jednak koło 0730 parkujemy w Wyżnich Hagach obok auta z zacną naklejką, że należy do jakiegoś Vodcy. Po drodze gadamy z Bartkiem o zjazdach na rowerach Enduro po takich ścieżkach jak ta, a potem o jego ostatnim wyjeździe do Rumunii, oczywiście rowerowym. Wyżej widok na południe w zasadzie w ogóle się nie zmienił w stosunku do tego na parkingu, bo pól ile było, tyle jest, jedynie zaczęło bardziej pizgać.
Nikogo nie ma, nawet konfidentów Świstaków no to jeb, idziemy w prawo. Po trawkach i innych piargach szybko robimy wysokość, tylko wciąż te pola. Tu byłoby dobre miejsce pod jakiś zamek w średniowieczu, bo widać stąd całą "zagrodę"

. Pogoda miała być dobra, a jest taka sobie i do tego coraz bardziej pizga. Wychodzimy w końcu na pierwszego pipanta w grani, bo pola na dole już nam się dawno znudziły. Tutaj też odnajduje się ścieżka właściwa, ale przecież musieliśmy wejść właśnym wariantem, nie ma to tamto. Kawałek za pipantem znajdujemy niezłe miejsce na chwilę przerwy, bo mniej tu pizga. Stąd, lawirując między różnej wielkości telewizorami, a potem po parchach i skałach wychodzimy wprost na wierzchołek.
Pizga, a miejsca tu niewiele, tym bardziej do schowania się, także długiego plażowania nie będzie. Robimy foty, nikt nawet nie ma nic do powiedzenia, bo jest zimno. Ubytek w wierzchołkowym telewizorze kłuje w oko, pewnie miną dekady, albo jeszcze więcej zanim znikną mu rumieńce i nabierze odpowiednich kolorów. Na ów telewizor nawet nie wychodzimy, za bardzo pizga i nie chce nam się. Szybko uciekamy w doliny, aby się chociaż rozruszać. Zejście na przełęcz także trochu się dłuży, ale schodzimy osłoniętym żlebkiem, także przynajmniej tak nie pizga. Na przełęczy robimy przerwę, bo za chwilę znowu będzie widać tylko pola. Wiatr dosłownie wywiewa z plecaka nasz opis od Pana Henryka, który wpada między telewizory. Mimo usilnych prób nie udaje nam się go wydostać, także zostanie tam już na wieki. Dalsza droga zejściowa była tak nudna, że nawet nie warto o niej wspominać, AMEN.
W Krakowie z powrotem jesteśmy około 18:30, szybka akcja, choć pozostał niedosyt przez wybrany wariant. Tym samym również zakończyliśmy pewną akcję, ale o niej kiedy indziej

.
