Wczoraj ogarnęliśmy górę o nazwie Slioch – czyli Włócznia. Nasz numer 119.

Zakempingowaliśmy na dziko na parkingu z widokiem na cel (zdjęcie powyżej robione spod namiotu) i marzyło nam się sączenie piwka na powietrzu, z widokiem na Sliocha oraz zachód słońca. A takiego wała. Przez pieprzone midgesy których był legion musieliśmy zamknąć się w samochodzie. Czyli standard.
Rano pogoda nie była do końca normalna. Tzn. jesteśmy od trzech tygodni w centrum "heatwave" i temperatury są zdecydowanie kontynentalne, ale zaskoczyło mnie niebo: takiego jeszcze w Szkocji nie widziałam. Chmurolicznik na zero.


Koljnym zaskoczeniem była antyczna skoda na czeskich numerach którą przyczailiśmy na parkingu, wyróżniającą się na tle mniej lub bardziej wypasionych wehikułów. W środku brak tylnych siedzień – chyba ktoś sobie zrobił DIY campervana. Bardziej hipstersko już się nie da!

Zaczęliśmy napierać – góra 980m npm, ale start z nastu metrów – upał niesamowity, 30 parę jak nic, szło się fatalnie.

Serio, jak zwykle jestem raczej wolna, tak tym razem dosłownie pełzłam. Masakra!


Slioch jest jednakowoż fajną górą, i nagrodził nas zarąbistymi widokami oraz ogólnym dalekopółnocnym klimatem. Uwielbiam ten rejon. No i żyją tu lucypery:


Generalnie jedna z przyjemniejszyh wycieczek tego lata!! A trochę ich było tylko nie będę pisać relacji z byle czego



Pani na munrosach level pro

Nie mieliśmy na podorędziu żadnych gałek ocznych, ale mielonka Krakusa również wchodziła krukom nieźle:

Z masywu na II planie ( An Teallach) była w swoim czasie relacja:

Tak ogólnie skonkluduję, że karmienie midgesów dawno nie było tak przyjemne.




Na finiszu pozwoliliśmy sobie na chwilę relaksu:

A tu monstrualne paprocie (pozuję wdzięcznie obok więc widać jak są duże) – dla was to jest pewnie norma, ale w Szkocji taka bujność to rarytas i dżungla amazońska.

Kleszczy nie stwierdzono, udaru słonecznego także nie, wygląda na to iż poza nakarmieniem sporej bandy midgesów nie odnieśliśmy poważniejszych strat
