Dzień upłynął mi pod znakiem emocji, niestety w większości nieprzyjemnych, dlatego relacja nie będzie się jakoś szczególnie mocno skupiała na opisywaniu zasadniczej części szlaku, bo mimo szczerych chęci nie mogłem się skupić na jego przebiegu. Głowę zaprzątały mi coraz to inne myśli, nie wiem czy uda mi się choć w części to wszystko zobrazować.
6 sierpnia 2013
Pobudka po piątej. Wpakowujemy do plecaków to czego nie włożyliśmy wczoraj i ładujemy się do samochodu. Bez śniadania, ani nawet skromnego banana ruszamy pod Kuźnice. Na parkingu meldujemy się o szóstej, stoi już kilka samochodów, a mimo to parkingowy wydaje się śpiący. Trochę się przyczepia, że za daleko od samochodu obok, ale w końcu nas zostawia. Mimo upałów rano jest dość chłodno, co odczuwamy jeszcze na asfalcie. Zakładamy polary, ja bluzę i równym rytmem pokonujemy kolejne metry. Już drugi raz trafiamy na zamkniętą jeszcze kasę biletową, więc przez cały wyjazd przebywanie w TPN mamy za darmo. Kierujemy się jak zawsze na Jaworzynkę, bo ponoć przez Boczań jest strasznie dużo lasu, czego ja osobiście nie pamiętam (dawno nie szedłem). Jest w Jaworzynce specyficzny zakręt, który można sobie skrócić przez skały. Tam decydujemy się zjeść kanapki, które mamy zamiast śniadania. Jest ich aż trzy, a nas pięcioro, chyba nie trudno zrozumieć, że jeszcze sporo ich zostaje. Rozdajemy resztę wygłodzonym turystom, a sami ruszamy dalej. Jestem najmłodszy z kompanii i chodzę najszybciej przez co zazwyczaj muszę czekać. Już parę takich przymusowych postojów miałem i martwiłem się czy zdążymy.
Za Przełęczą między Kopami jest dosyć fajny odcinek. Zaczynają się widoki, niby nic oryginalnego, ale zawsze mniejsze lub większe wrażenie to robi. Nie ma lepszego miejsca na podziwianie widoków od tego, które schodzi w dół. Góry nabierają wtedy wielkości i grozy (przykład Rusinowa – polana schodzi w dół). Tam akurat szlak zbiega niżej, co tylko potęguje i tak już efektowną panoramę.






Mija jeszcze chwila, aż w końcu docieramy pod Murowaniec.



Odbijamy żółtym szlakiem na Krzyżne. Początkowo lasem, ale niedługo. Szkoda, bo słońce już wyszło i coraz mocniej przygrzewało. Ale jakie to miało znaczenie, jeszcze nie odczuliśmy jego niszczycielskiej natury. Pierwsze niezalesione partie są całkiem przyjemne. Jedyny problem jest taki, że kosówka nie daje zbyt dużo cienia. Ładnie jednak prezentuje się stąd Kościelec i momentami Żółta Turnia.

Szlak się wije i wije, wydaje się, że wcale nie przybliżamy się do Przełęczy. Jest, jak na mój gust, strasznie wydłużony. Wlecze się po wszystkich możliwych piargach, a z góry widać, że można go było skrócić, przy dobrym zagospodarowaniu nawet o 1/3. No nic, nie ja go projektowałem muszę iść jak każą.




Pierwszy raz nie odczuwam radości z tego, że jestem w górach. Przyczynia się do tego tempo z jakim idziemy i gderanie, że chyba na Krzyżnem się skończy. Nie chcę dopuszczać do siebie tej myśli, ale widzę co się dzieje. Przecież wiem, że mamy słaby czas, na łańcuchach się korkuje, a zejść można tylko przez Granat, do którego kawałek drogi jest. Nadzieja gaśnie w miarę podejścia, gdzie muszę bez przerwy czekać. Mam kiepski humor i nie chce mi się wkoło zatrzymywać, podejmuję więc decyzję, że idę sam, a zatrzymam się na Przełęczy, będę miał więcej czasu na podziwianie widoków.

Miałem jeszcze jakieś 100-150 metrów w pionie i pomyślałem, że choć trochę odpocznę od postojów. Może to dziwne, ale tkwienie w miejscu zmęczyło mnie psychicznie, a gonienie pod górę poprawiło mi humor. Żwawym krokiem robię coś, co tego dnia zdarzało się rzadko – wyprzedzam ludzi. Spodobało mi się

Narzucam sobie dość mocne tempo i mijam wszystkich, którzy wcześniej minęli mnie. W końcu jednak zwalniam, bo końcówka drogi jest stroma, a od momentu odłączenia się od grupy nie odpoczywałem. Mam już jednak tak mało do celu, że głupotą byłoby się zatrzymywać.
Wreszcie jest! Pierwszy raz dzisiaj mogę się szczerze uśmiechnąć!

To jest sens górskich wypraw!





Chodzę tam i z powrotem, robię zdjęcia. Przechadzam się początkiem czerwonego szlaku.

Uroku całej sytuacji dodaje fakt, że tu na górze jest wiaterek. Przelotny i nieduży, ale zawsze coś. To choć na chwilę daje odetchnąć od bezlitosnej lampy. Jak już mówiłem przelotny… Reszta mojej drużyny nie miał tego szczęścia co ja, i wiaterek ich ominął. Robimy jeszcze parę zdjęć i zastanawiamy się co dalej. Jest samo południe. Wydaje się, że jeszcze kupa czasu, ale biorąc pod uwagę fakt, że wyszliśmy o szóstej… Daje to pewne wyobrażenie o tempie w jakim się posuwamy, ale z drugiej strony co to się dziwić. Młody jestem to mogę latać, ale mając 40 na karku, słabą kondycję, i jadąc na 3 kanapkach (był jeszcze jeden popas) w słońcu, które niemal rozpala skałę jak węgiel… Też pewnie bym nie kozaczył. Tak myślę teraz, gdy siedzę w domu. Wtedy się wkurzałem, że tak się wloką, bo Orlą zaplanowałem sobie już w zeszłym roku, jak to zwykle czynię, a teraz miałbym odpuścić? Nigdy! W głosowaniu czy idziemy dalej czy schodzimy do Piątki było 4-1 na Orlą. Yeah, tak miało być. Na nie głosowała siostra, która nie chciała iść na Orlą. Sama pewnie by nie wróciła, więc w końcu poszła. Gdybym wiedział co się wydarzy wrócilibyśmy. Ale wtedy nie wiedziałem.


Na pierwszych trudnościach odchodzą wszystkie troski. Wiem, że zrealizuję swoje zamiary i jak się okazało była to jedyna chwila, którą mogłem się w pełni cieszyć. Nic nie zaprzątało mi głowy, istniał tylko szlak i widoki. Takie chodzenie to ja rozumiem!





Byłem zadowolony, kto by nie był; taka lampa sprawia, że każdy widok jest 3x ładniejszy niż przy zachmurzeniu. Gdy dotarła do mnie wieść, że siostra, która głosowała przeciw boi się tej ekspozycji, stwierdziłem, że pewnie się przestraszyła na jakimś odcinku, dalej pójdzie lepiej. Ma przecież jako takie doświadczenie w górach, w końcu już niewiele nam w polskich Tatrach do przejścia zostało. Lampka zapaliła mi się dopiero, gdy zaczekałem na resztę. Widziałem, że trzeba jej pomagać, bo nie wszędzie sobie sama radzi. Ale co tam, idę dalej delikatny strach tylko wzmoży jej czujność, będzie szukała bezpiecznych wariantów. Problem narastał wraz z trudnościami. Coraz częściej trzeba pomagać, coraz więcej emocji rysuje się na jej twarzy. Tymczasem trudności wyglądają tak:




Kilka razy siostra ma poważne kryzysy, pocą jej się ręce, nie może pewnie chwycić łańcucha. Przy pomocy jakoś idzie, ale mina ciągle blednie.


Normalnie tego nie robimy, ale teraz, w sytuacji awaryjnej, pytamy ludzi o dalsze trudności. Jakaś dziewczyna mówi nam, że trudności to się dopiero zaczynają. Trasę wymyśliłem ja, więc to mi się obrywa. Patrząc na twarze, które wyrażają więcej niż słowa, a zwłaszcza na twarz siostry skutecznie wpędzam się w poczucie winy. Już wiem, że dalsza droga nie przyniesie mi radości. Byli tacy, którzy wymyślali naprawdę głupie rzeczy. Jakby mało jej było strachu i chcieli ją jeszcze bardziej nastraszyć. Byliśmy już dość daleko od Krzyżnego, i zgodnie stwierdzamy, że przejdziemy to do końca, bo było znacznie bliżej. Nawet jeśli trudności trochę się zwiększą, to odcinek był już krótszy i nerwy szybciej się skończą. Pytam człowieka ile jeszcze czasu na Granat. Nawet nie spojrzał tylko rzucił ,,15 minut’’. Ufff… Chociaż tyle, bo sumienie coraz bardziej dawało o sobie znać. Po jakimś czasie pytam kolejną osobę. Odpowiedź jest druzgocąca… Półtorej godziny. Ten typ od ,,15 minut’’ chyba nie do końca zdaje sobie sprawę co może wywołać taki żarcik na szlaku takim jak Orla. U nas na szczęście nic się z tego powodu nie stało, ale kiedyś ktoś się może przez takiego przejechać… Dalsza droga wygląda tak samo. Wokół jest pięknie, ale nie mogę skupić się na trasie.



Większy Problem pojawia się na przewinięciu szlaku na drugą stronę grani. Tzn. samo przejście kłopotu nie robi, a to co jest po nim.

Dość płaska, eksponowana ściana z niewielką półeczką na nogi i masą łańcuchów. Wtedy mijanka powoduje najwięcej strachu, choć odcinek sam w sobie, co widzę po minie, nie jest dal siostry przyjemny. Wyraz jej twarzy jest tak przytłaczający, że nie mogę na nią patrzeć. Wiem przecież, że cały ten strach zawdzięcza tylko i wyłącznie mnie. Spojrzenie ojca tylko mnie dobija. Czuję się jakbym kogoś zabił. Nie wiem czy kiedykolwiek zapomnę przerażenie, które zobaczyłem w jej oczach. W końcu jednak udało się przebyć feralną ścianę, po tym już raczej nic gorszego nie będzie, przynajmniej w tej części Orlej. Jest podejście, gdzie klinuje się plecak:

Zastanawiałem się jak mam im powiedzieć o drabince, nad którą właśnie stałem… Okazało się, że nie było tak źle, drabinki są mniej straszne od np. klamer, nie wiem dlaczego ludzie twierdzą inaczej. Może ze względu na ich efektowność, która jest jednak spora.

Teraz już wiem, daję sygnał, że dalej jedyną trudnością może być kruszyzna, bo ciąg łańcuchów jest już uspokajający. Nie widać żadnych miejsc mogących przyprawić o emocje jakie nam wszystkim się udzieliły. Jednak człowiek tym strachem emanuje, starczy spojrzeć w oczy… Wyrzuty sumienia opuszczają mnie jednak dopiero na Granacie, gdzie jestem pewny, że wszystko za nami. Siostra odzyskuje kolory, choć widać jeszcze ślady atrakcji jakie jej nieumyślnie zgotowałem.



Prawie jak Rysy



Nie siedzimy tu długo, bo czas goni. Obiad możemy zjeść do 19:00, a jest już koło 17:00. Jeszcze niezbyt szybko mijamy partie podszczytowe, potem już włączamy kolejny bieg. Zejście straszliwie daje w kość ze względu na swoja stromiznę i wysokie schodki. Wchodzić mogę wszędzie, niezależnie od stromizny, ale schodzenie przy takim nachylaniu to koszmar!

Stwierdzam, że nie cierpię tego zejścia, ale teraz, w domu, tęsknię nawet za nim
Dawno skończyło nam się picie, choć osobiście oszczędzałem jak mogłem, piłem tylko w nagłej potrzebie. Palące słońce, ciągły marsz i emocje wyssały z nas ostatnie krople wody. Byliśmy odwodnieni do tego stopnia, że zdarzyło się nawet picie wody z Gąsienicowego. Kto by się przejmował późniejszymi konsekwencjami (które nie wystąpiły) kiedy w gardle wióry. W Murowańcu kupujemy Colę, 2 tymbarki i dużą mineralną, ale wszystko zdążyło się wypić zanim dotarliśmy do parkingu

Każdy krok w dół był koszmarem, a Jaworzynka ma to do siebie, że jest stroma… W końcu przestało nam zależeć. Do bólu już się przyzwyczailiśmy, teraz każdy człapał jak niedźwiedź, nie patrząc gdzie stawia nogę, ani jak ją stawia. Obojętni ładujemy się do samochodu, już mam wszystko gdzieś. Korki w Zakopcu, to czy zdążymy na obiad, i wszystkich tych durnych ludzi w japonkach, którzy przewalają się obok nas. Aby do domu… Wróciliśmy na parking o 19:30, wychodzi na to, że leźliśmy przez 13.5h to co na mapie zajmuje 9/10h. Jest to nasz Tatrzański rekord czasowy, okupiony co prawda masę nieprzyjemnych uczuć, poparzonymi rękami (u drugiej siostry początek 2 stopnia) i napier….. nogami.
Zauważyłem swego rodzaju fenomen. W domu przed telewizorem mogę zeżreć tony kanapek + obiad, tu w górach wytrzymałem 13h w ciągłym ruchu na 3 kanapkach… Mimo, że w domu zazwyczaj jem z nudów to człowiek jest jednak zaskakującą istotą.
Orla jest genialna i przede wszystkim piękna, ale tak niewiele z niej pamiętam, że pójdę na nią jeszcze raz. Z tego wypadu zapadnie mi chyba tylko wyraz twarzy mojej siostry i emocje, przez które niczego nie pamiętam.
Obiad mogliśmy zjeść, mimo, że było ponad pół godziny po czasie

PS Na wyprawie chyba coś sobie naciągnąłem, bo boli mnie do dzisiaj

Na koniec Panorama:

I film (w linku, żeby nie muliło):
http://www.youtube.com/watch?v=w4sZu6xW7Bo