Tuż przed rozpoczęciem kolejnego długiego weekendu dostajemy od Łukasza propozycję podwózki do Starego Smokowca. Zgadzamy się i zastanawiamy nad wyborem krótkiej acz treściwej drogi, jako że według obliczeń pod ścianą będziemy dość późno. Po drodze dosiada się do nas Adam i już we czwórkę docieramy na miejsce po godzinie 8.00. Z parkingu biegniemy na elektriczkę do Szczyrbskiego Plesa, ale ta odjeżdża nam tuż sprzed nosa! Co za pech… Po godzinie oczekiwania wskakujemy w następny wagonik i tym sposobem do schroniska w Popradskim Plesie docieramy dopiero około 11.00. Taka godzina każe nam mocno zastanowić się nad sensem dzisiejszej wspinaczki, zwłaszcza, że planowaliśmy powrót do Krakowa jeszcze tego samego dnia. Jednak skoro już tu jesteśmy… Za cel obraliśmy drogę, która choć jeszcze niedawno święciła triumfy wśród forumowiczów, w tym sezonie jest już nieco passé

Spektakularna wschodnia grań Żabiego Konia od dawna zaprzątała nam głowy, teraz nadszedł czas by się z nią zmierzyć. Pogoda, wbrew prognozom, nie zachęca do jakiejkolwiek aktywności tego dnia, ale przyjmujemy cytując klasyka, że „jak się zdupczy, to będziemy myśleć”

Droga ta zaczyna się dość nietypowo, bo od zjazdu na przełączkę. Jednak by dostać się do miejsca zjazdu, musimy najpierw pokonać II-III-owy teren. Postanawiamy na razie się nie wiązać. Pierwsza część podejścia prowadzi omszoną, mokrą rynną. Lawirujemy między lewą, a prawą stroną rynny wyszukując suchych i dogodnych stopni. Wychodzimy na trawiasty zachodzik, a z niego w kolejną rynnę i dalej trawersem w lewo, aż do dobrze widocznego ringu zjazdowego. Podejście to zajmuje nam trochę czasu, gdyż wszechobecna wilgoć wymusza dodatkową czujność.
Już z dołu dostrzegamy, że na Żabim grasuje kilka zespołów. Ku naszemu zaskoczeniu, po dotarciu do miejsca zjazdu droga wiele się nie „luzuje”, więc mimo najszczerszych chęci, chyba będziemy musieli zapomnieć o dzisiejszym powrocie do domu. Dodatkowo zapowiada się na powtórkę z Filara Kellego, czyli „telegrafowanie” na stanach, bo jest cholernie zimno. W tej chwili staram się jednak o tym nie myśleć, gdyż naszym oczom ukazuje się taki oto widok:


Być może grań ta nie powala trudnościami, ale urodą z całą pewnością tak! Bez wątpienia godna jest wszelkich komplementów i rekomendacji. Niesprzyjająca aura i naglący wzrok Sebastiana powstrzymują mnie przed popadnięciem w fotograficzny szał, więc czym prędzej zaczynamy zjazdy na przełączkę:



Pierwszy wyciąg prowadzi Sebastian, jest to typowo tarciowa płyta zwana dolnym koniem:

Ridge surfing


Piękny wyciąg, który na upartego dałoby się przejść „bez trzymanki”, no ale bez wygłupów…

A to sem ja:

Dochodzę do stanowiska i zmieniamy się na prowadzeniu. Przede mną najtrudniejszy wyciąg tej drogi, gdzie nasz konik staje dęba, a my musimy przewinąć się przez jego grzbiet dwukrotnie: najpierw ze słowackiej strony na polską, a po chwili z powrotem na słowacką. Technicznie przewinięcie nie nastręcza trudności, jednak jest bardzo eksponowane, grań niezwykle wąska, przez co fragment ten dość ekscytujący

Ekspozycja plus zimno powodujące niepewność ruchów, każą mi solidnie przykładać się do osadzania przelotów.

Kolejne stanowisko znajduje się tuż nad uskokiem. Zakładam szybko asekurację i daję znać Sebastianowi, że może ruszać. Gdy dochodzi on do kluczowego miejsca, okazuje się, że najpierw będzie musiał stoczyć walkę ze zbyt dobrze osadzonym przeze mnie friendem… Gdy okrzyki wojenne cichną, dostrzegam partnera wyłaniającego się ponad uskok. Friend odzyskany. Uff… Ponownie zmieniamy prowadzenie. Trzeci wyciąg prowadzi przez formację zwaną górnym koniem, który w porównaniu do swojego niższego brata jest bardziej nastromiony:


By nie tracić czasu, którego i tak nie mamy wiele, Sebastian zostaje na prowadzeniu i rozpoczyna czwarty wyciąg, kończący się na wierzchołku Żabiego Konia.

Kiedy nadchodzi moja kolej i zbliżam się do stanowiska, słyszę rozmowy dobiegające ze szczytu. To musi być ekipa, którą widzieliśmy z podejścia. Trochę dziwi mnie, że mimo tak późnej pory siedzą na wierzchołku i gawędzą beztrosko, jednak po chwili okazuje się, że jest to para wspinaczy, którzy czekają tu już od godziny, aż ich koledzy z drugiego zespołu uporają się ze zjazdami. No to ładnie… Zaczynam powoli żegnać się z myślą o dojściu do szlaku przed zmrokiem, a wizja schodzenia stromym i kruchym terenem nocą, dostarcza mi więcej emocji niż pokonana przed chwilą grań. Nadchodzi kolej naszej parki. Po wykonaniu zjazdów zaczynają ściągać linę, jednak ta prawie od razu klinuje się między skałami, kilka metrów niżej. Nie jesteśmy w stanie im pomóc inaczej niż sami rozpoczynając zjazd, zresztą i tak nie zamierzamy dłużej czekać, bo za chwilę sytuacja zrobiłaby się niewesoła. Sebastian zaczyna pierwszy zjazd i odblokowuje nieszczęśnikom sznurek. Prawie dokładnie rok temu, na sąsiedniej ścianie Wołowej Turni, to nam słowacka para udzielała pomocy przy zaklinowanej linie. Karma?

Jedyne co naprawdę silnie stresuje mnie podczas wspinaczek, a więc nocne zjazdy i zejścia trudnym terenem, właśnie staje się faktem. Postanawiamy nie rozbijać wyciągów tak jak opisane jest to w większości schematów, a połączyć dwa pierwsze (łącznie 30 metrów) w jeden, a drugim zjazdem dostać się już do ścieżki zejściowej. Po mniej niż 30 metrach Sebastian znajduje nową, niebieską taśmę solidnie osadzoną między głazami. Testujemy ją na rożne sposoby i ostatecznie decydujemy z niej zjechać. W trakcie zjazdu, w ścianie pojawiają się kolejne taśmy i haki, ale wspinacze z dołu informują nas, że spokojnie dojedziemy do ziemi bez przesiadki, co też robimy. Ostatni zjazd wykonuję już przy świetle księżyca i czołówki. Ciekawe przeżycie. Jeszcze ciekawiej jest, gdy ściana od której dotąd odbijałam się nogami nagle kończy się i ostatnie 20 metrów pokonuję w zjeździe wolnym. Teraz tylko ta przeklęta ścieżka i niech się dzieje co chce, mogę spać na ławce przed schroniskiem lub na szlaku jeśli będzie trzeba, byle tylko do nich jakoś dotrzeć. Odnajdujemy ścieżkę i zaczynamy schodzić. Mam deja vu z nocnego zejścia z Wołowej Turni, jednak to jest trudniejsze, dłuższe i bardziej strome. Schodzący niżej zespół co jakiś czas przystaje i wypatruje nas, dopytując, czy „mamy” ścieżkę. Miłe to z ich strony i pokrzepiające

Po godzinie kluczenia między skałami, wypatrywania udeptanej ziemi i kopczyków, stajemy na czerwonym szlaku. Stąd kierujemy się do schroniska nad Popradskim Plesem, zastanawiając się czy mamy jeszcze jakąś szansę na nocleg. Na miejscu okazuje się, że oprócz noclegu załapujemy się też na dużą kofolę, która teraz smakuje jeszcze lepiej niż zwykle;)
Grań Żabiego Konia była jednym z moich marzeń tatrzańskich i jedną z piękniejszych dróg, jakie miałam okazję do tej pory pokonać. Żałuję jedynie, że prognozy trochę spłatały nam figla i nie dane było nam się nią cieszyć przy pięknej, słonecznej pogodzie, jednak i w takich warunkach było to dla nas niezapomniane przeżycie.
Więcej zdjęć na stronce
http://footsteps.cba.pl/index.php/zabi-kon-gran