Poza urlopami rzadko mamy szansę spędzić w Highlandzie więcej niż jeden dzień, wiec kiedy trafiła się okazja, postanowiliśmy ją wykorzystać za wszelką cenę.
W piątek rano czułam się trochę niewyraźnie, ale zrzuciłam to na karb piwka wypitego wieczór wcześniej. Pogoda, wbrew prognozom, okazała się fantastyczna i dwa munrosy padły zgodnie z planem.
Drony:

Oraz widoki - nie wiem jak was, ale mnie strasznie kręci oglądanie tych samych dolin, szczytów i ogólnie miejsc z nowej perspektywy. To właśnie jest fajne w munrobaggingu, że zmusza cię on do wdrapywania się na często niepozorne górki na które normalnie byś nie poszedł, a wyżej okazuje się że nie poszedłszy byłbyś prawdziwym frajerem

Bidean, na którym byliśmy trzy razy i to na pewno nie koniec:

Bukal - cztery razy (Mazio pięć) - nic dziwnego że po sześciu latach uzbieraliśmy tak niewiele munrosów


Loch Treig:

Jak widać konsekwentnie staram się zaliczać kopce szczytowe


Tu z Maziem fotografujemy się nawzajem:



Grań Aonach Eagach (to dla odmiany tylko dwa razy

) wygląda ładnie z każdej strony:

Tu natomiast wyłania się Benek (osiem razy, przy czym na szczycie cztery - no mówię że te munrosy będziemy kompletować jeszcze przez najbliższe 20 lat

):

W fajnym momencie mnie Mazio ujął

Nie schodziło mi się najlepiej, ale uznałam że to z powodu przemęczenia pracą.
Więcej dronów:

Wieczorem w B & B dostaję gorączki, wszystko mnie boli i nie mam ochoty na piwo

Zwłaszcza ten ostatni symptom daje do myślenia. Następnego dnia mamy zdeptać z nowymi znajomymi trzy munrosy ale chwilowo zdaje się to totalną abstrakcją. Postanawiam jednakowoż poczekać z decyzją do rana.
Rano po średnio przespanej nocy samopoczucie mam takie sobie, ale jestem zdeterminowana - choróbsko nie spieprzy mi weekendu. Wmuszam scottish fry-up i ruszamy na miejsce spotkania. Pogoda jest dużo gorsza, ale tak miało być. Po wspólnej herbatce zapoznawczej na parkingu wyruszamy we czwórkę.
Nad jeziorem rozczarowanie - z pięknych kotłów Creag Meagaidh widać zaledwie podstawę. Czekamy pół godziny ale chmury nie chcą się podnieść. Trzeba zmienić plan i wchodzić drogą popularną.



Na przełęczy wiatr mnie wywraca, ogólnie pogoda się spieprza. Warunki diametralnie różne niż poprzedniego dnia. W sumie (pomijając wiatr) ma to swoje plusy, ostatnio pogoda tak nas rozpieszczała że zaczęliśmy zapominać jak góry potrafią skopać dupę. Ciśniemy na płaskowyż, na którym widoczność robi się taka:



Na szczęście kolega ma GPSa, jest też jakiś stary ledwo widoczny ślad, więc w końcu w bólach odnajdujemy wierzchołek:

Tym razem poprzestaję na dotknięciu kopca, osobista bateryjka zaczyna mi świecić na czerwono
Wracamy na przełęcz - teraz jest łatwiej, bo idziemy po własnych śladach - i chłopaki stwierdzają że biorąc pod uwagę warunki oraz czas nie damy rady kontynuować na kolejne dwa munrosy. Siedzę cicho żeby nie było na mnie i bardzo się ciszę że zaproponował to kto inny
Schodzimy tą samą drogą, acz tym razem odsłania się ciut więcej:



Jestem z siebie zajebiście dumna - dałam radę, nie zrezygnowałam, choć choróbsko nie było bynajmniej wytworem mojej hipochondrii - dopiero teraz powoli puszcza. To był mimo wszystko bardzo fajny weekend (i zakończyliśmy pierwszą dziesiątkę drugiej setki

).
Czy mógłby mi ktoś polecić jakieś rękawiczki które wytrzymały by parę godzin na deszczu? Podczas tej wycieczki przemokły mi na wylot dwie pary, a nie lało jakoś bardzo intensywnie.