Wreszcie po trzech miesiącach znowu nadarzyła się okazja, aby pojechać w góry. Nieszczęściem w szczęściu było to, że termin padł na weekend Bożociałowy. Początkowo miał być to wyjazd w Bieszczady, ale końcową decyzją były Tatry Wysokie u sąsiadów. Po kilku godzinach jazdy i niepewności czy pogoda nie spłata nam figla parkujemy w Starym Smokowcu. Po lekkim śniadaniu i przebierce ruszamy wzdłuż kolejki na Hrebeniok. Niebo zasłane jest chmurami, ale deszcz nie pada, więc jest dobrze. Basia chciała wejść na Sławomira, więc jak to się mówi: „mówisz – masz”. Po wejściu na Siodełko postanawiamy sobie skrócić co nieco i pniemy się stromo wzdłuż stoku narciarskiego. Po pół godzinie stajemy przy tarasie widokowym. Trochę się rozwiewa, więc myślę że jest to dobra wróżba. Stąd zaczynamy swoją żmudną wędrówkę ku szczytowi . Idzie mi się nawet dobrze – nie mogę narzekać na kondycję. W międzyczasie z chmur pada deszcz, później śnieg i lodowe igiełki. Nie były to wielkie opady więc wędrujemy dalej. Pamiętam te „fałszywe” szczyty z ostatniego razu jak tam wchodziłem. Tym razem plusem było to, że nie widziałem tego następnego wyłaniającego się garbu. Jednak kiedy doszliśmy na Nos wiedziałem, że kolejny szczyt jest już tym prawidłowym i ostatnim. Pod krzyżem nie widać nic, ale postanawiamy poczekać trochę. Opłaciło się! Na jakieś 10-15 min rozwiało chmury i mogliśmy z innymi turystami podziwiać okoliczne szczyty ze Sławkowskiego Shitu. Kiedy już byliśmy po sesji i posiłku postanawiamy schodzić. O zgrozo! Jakie to zejście było masakryczne. Działało solidnie na psychę. Schodzimy powoli, wszyscy nas wyprzedzają, ale ani trochę mnie to nie obchodziło bo nigdzie się tego dnia nie musimy spieszyć a kolana wołają o pomoc. Po trzech godzinach jesteśmy już przy samochodzie, przebieramy się, idziemy do sklepu po piwo i kofolę, i śmigamy w stronę Nowej Leśnej, gdzie już po 21 zapadamy w błogi, długi sen.














W niedzielę wracamy do domu, więc zaplanowałem krótką, pięciogodzinną wędrówkę na nowoodkryty przeze mnie szlak na Skrajne Solisko. Parkujemy przy Szczyrbskim Jeziorze za darmo (droga w stronę kościoła). Obchodzimy Staw po lewej stronie i wbijamy się w las niebieskim szlakiem. Po wczorajszej wyrypie dla naszych kolan taki łagodny szlak jest w sam raz. Idzie się szybko i przyjemnie. Po 90 min jesteśmy pod chatą, do której wchodzimy, aby sobie zrobić krótką przerwę na posiłek. Kolejny fragment podejścia to fajne lekkie schodki w skalistym terenie. Po trzech kwadransach jesteśmy już na szczycie pod krzyżem. Chmury są wysoko więc widać wszystko naokoło. Przez następne pół godziny zachwycamy się widokami i pstrykamy fotki bo warunki są ku temu. Czas schodzić a idzie nam to o wiele lepiej niż w dniu wczorajszym. Coby tradycji stało się zadość pod chatą robimy tradycyjne zdjęcie ze skokiem. Schodzimy tą samą drogą – no prawie. Przed skocznią obijamy w lewo i wzdłuż wyciągu idziemy w stronę cywilizacji. Po 5 godzinach wsiadamy w samochód i wracamy do Warszawy. Na domiar tego, że trasa powrotna jest długa musieliśmy zawrócić spod Kwaczan bo odbywał się tam rajd. W każdym bądź razie zwiedziliśmy trochę Słowacji. Wyjazd uważam za udany, gdyż zrobiliśmy to co było zamierzone. Jestem ogromnie dumny z Basi bo pomimo osłabienia wdrapała się na Sławkowski jak to określiła „shit” i pobiła swój rekord jednorazowego podejścia.

















