Tępa (Tupá 2284 m n.p.m.)Droga: Puškáš (IV)Niedzielny turysta. Tak, biorąc pod uwagę częstotliwość, z jaką ostatnio pojawiam się w Tatrach, określenie to chyba najbardziej teraz pasuje. Chociaż nie… Kiedy to po raz ostatni spędziłem niedzielę w Tatrach? Jakoś ze dwa miechy temu! A kiedy po raz ostatni siadło coś fajnego? Cztery miechy temu! Dramat ku@#a, dramat!
W końcu pojawiło się światełko w tunelu – umawiam się z Pawłem, że jak tylko pojawi się dzień względnie dobrej pogody, bez względu czy to weekend czy nie, jedziemy na cokolwiek, byle by tylko wejść na jakiś szczyt. Czwartek pogodowo zapowiadał się bardzo dobrze, więc bez długiego namysłu „klepiemy” urlopy i zastanawiamy się, na co się wybrać. Padło na drogę Puskasa na Tępej – 500 m łatwego wspinania na niezbyt odległej ścianie wydawało się świetną opcją po długich miesiącach nic nie robienia. Nie bez znaczenia był też fakt, że akurat mieliśmy świeże informacje o warunkach tam panujących.
Droga z parkingu do schroniska a właściwie hotelu w Popradzkim jak zwykle mija bardzo szybko. Dalej też idzie się całkiem przyjemnie, choć już samo podejście pod start drogi, ze względy na słabo związany śnieg i znaczne nastromienie terenu na pewno nie należy do tych z serii „sama frajda”.
Drogę zaczynamy od pokonania łatwego, aczkolwiek dość stromego odcinka. Jak to zazwyczaj bywa na pierwszej w sezonie drodze zimowej, pierwsze wbicia dziab nie są zbyt pewne. Duża w tym także zasługa niezbyt dobrze trzymających trawek, ale z każdym metrem nabiera się pewności i wszystko idzie coraz sprawniej. Przynajmniej do momentu, kiedy Paweł wybiera dość emocjonujący wariant – wyjście przez płyty i przewiniecie się do małej rynienki przez pionowe trawy, które trzymają tu na słowo honoru nie pozwoliło się nam nudzić (czyt. zeszło nam tu trochę czasu). Jak się później okazało było to najtrudniejsze miejsce na drodze, a już na pewno najbardziej odziaływujące na wyobraźnię, zwłaszcza, że było gdzie polecieć. Niewiele powyżej natrafiliśmy natomiast na miejsce, które moim zdaniem było najładniejsze na całej drodze. Był to krótki odcinek skalny, prowadzący mocno eksponowanym ostrzem filarka, po pokonaniu którego wychodziło się na wygodną śnieżną półeczkę.

fot. kilerus
Będąc na wspomnianej półeczce zaczęliśmy analizować ile urobiliśmy, jak długo nam to zajęło i ile jeszcze do końca. A do końca było sporo, jakieś 400 m. Nie pozostawało więc nic innego jak podkręcić tempo i mieć nadzieję, że dalej pójdzie już gładko. Tak też było i od tego momentu nasze wspinanie wyglądało następująco: popylanie po stromych trawkach, często zapadając się w śniegu po kolana, chwila oddechu, znowu popylanie po trawkach przerywane wyjściem przez jakąś płytę czy inny odcinek skalny itd. Wysokość robiliśmy dość szybko, ale zważywszy na warunki śniegowe było to mocno męczące i gdzieś w połowie drogi oboje mieliśmy już dość, i jedyne, o czym myśleliśmy to wyłożyć się w końcu na szczycie. Na szczęście aura nam dopisywała – było słonecznie i co najważniejsze bezwietrznie, także przynajmniej nas nie wypiździło i można było trochę poleniuchować po męczących odcinkach śnieżnych. Jeden z takich postojów kosztował mnie dodatkowe 30 m w dół a później znów do góry, no ale moja rękawica była tego warta, więc kląłem tylko przez chwilę.
Na szczyt docieramy po ok 5 godzinach, co może nie jest jakimś rewelacyjnym wynikiem, ale źle też nie jest – co prawda jeden taki pocisnął niedawno tę drogę w 2h, ale słyszeliśmy też o zespole walczącym tu 12h, więc przynajmniej zeszliśmy poniżej średniej

fot. kilerus /dwa kroki przed szczytem/

fot. kilerus /Zaliczona/

/widoczek/
W każdym razie długo się nad czasami nie zastanawiamy, bo po co się tu zastanawiać – w końcu stanęliśmy na jakimś szczycie, widoczek jest przedni, humorki dopisują, w dupę ciepło, więc czego chcieć więcej?!
W ogóle to Tępa jest świetnym szczytem – już nie pamiętam kiedy tak świetnie mi się schodziło na dół. Normalnie poezja. Nawet te końcowe zakosy na zejściu z Przełęczy w Osterwie, które robiliśmy już przy czołówkach mnie nie denerwowały. I tempo było całkiem, całkiem. Po prostu miodzio.

fot. kilerus /schodzi się super/

Turysty dwa
Ale to nic w porównaniu do tego jak mi się świetnie i szybko tym zalodzonym asfaltem do auta schodziło. Nie dłużyło się ani przez chwilę. No ale tak to jest – jak się w Tatry jeździ raz na dwa miechy to się nawet nudne zejścia podobają. A jeszcze jak wcześniej siądzie coś fajnego to już w ogóle jest bajka.
więcej zdjęć i panoramek na stronie:
http://mountainadventure.weebly.com/tupa.html