Najpierw dokładnie przeczytać tytuł, potem przymrużyć oko, na końcu oddać się lekturze
Na blogu jest wersja ze zdjęciami, nie chce mi się ich przeklejać, toteż zapraszam tu:
http://tatry-dla-sredniozaawansowanych. ... -perc.htmlPewnego wieczora morale wycieczki boleśnie podupadło. Cóż, jak to mówią, klimat był zawsze raczej przeciwko nam. Jednak kolejne przemoknięcie skutecznie nadwątliło, do tej pory jeszcze jako tako niezłe i pełne niegasnącej nadziei nastroje. Seria wycofów ciążyła nad nami niczym gęste chmury, które te wycofy powodowały. Potrzebowaliśmy zatem celu – ambitnego, jak zwykle, ale możliwego do zrealizowania tu i teraz, zaraz i natychmiast.
Jakoś tak się złożyło, że działo się to wszystko o godzinie trzeciej w nocy. Zupełnym przypadkiem jest, że akurat wtedy skończyło nam się piwo.
Zmącone późną godziną (wyłącznie) umysły nie ugięły się i nie strwożyły pod ogromem majestatu planu, który wyklarował się samoistnie z panującej na stole pustki. Żądni szybkiego sukcesu, zdobycia w tym tygodniu czegokolwiek innego niż dolina, czy przełęcz postanowiliśmy wyruszyć na nocną wyprawę trudną i wymagającą tatrzańską granią. Granią ORLEN Perci.
Przygotowania poszły sprawnie. Jako wprawieni w bojach Łowcy Tatr odrzuciliśmy w kąt szpej (jak choćby plecaki) czy zapas prowiantu. Nie zapomnieliśmy za to o aparatach i odpowiednim zasobie mamony. W kilka minut po podjęciu jakże przemyślanej decyzji o wyruszeniu na szlak, podążaliśmy już dziarsko w dół, stromym i prawie że eksponowanym grzbietem Wierchu Spiskiego. Nogi drżały i plątały się nieco od mozolnego wysiłku (wyłącznie). Z okalających nas ciemności dobiegały porykiwania niedźwiedzi, nie wiedzieć czemu trochę przypominające szczekanie psów. Gdy teren wyrównał się i wypłaszczył rozpoczęliśmy poszukiwania grzędy, na którą mieliśmy się wbić, aby dotrzeć do celu. Wytężaliśmy zatem wzrok w poszukiwaniu ogórków lub marchewek. Nie znalazłszy grzędy, nie załamaliśmy się. Pełni determinacji poczęliśmy wytyczać nową drogę, prowadzącą żlebem, gotowi w razie potrzeby zakładać stanowiska asekuracyjne w asfalcie.
Kondycja wyrobiona w czasie rozlicznych wycofów z ostatnich dni, pozwoliła nam znacznie przegonić czas mapowy. Mniej więcej wtedy właśnie, gdy upajaliśmy się poczuciem naszej ogólnej zajebistości oraz wiatrem mierzwiącym nam włosy w tym śmiałym pędzie tatrzańską granią, oczom naszym ukazała się długo wyczekiwana pobłyskująca na czerwono destynacja.
Niezmiernie byliśmy ukontentowani pełnym zrealizowaniem zaplanowanej trasy. Gratulacjom, uściskom i gromkim wybuchom śmiechu nie było końca. Spontanicznie, w ramach chęci uczczenia odniesionego sukcesu (wyłącznie) zakupiliśmy parę puszek bursztynowego napoju. Wydania hot-dogów chatar Schroniska na Orlen Peaku odmówił. Nasz wynikły z tego faktu chwilowy żal skwitował stwierdzeniem, iż generalnie wyglądamy na zadowolonych.
No ba. Kto by się nie cieszył z przebycia nocą grani ORLEN Perci?
Po tym krótkim entuzjastycznym świętowaniu, cyknięciu paru pamiątkowych fotek i wykonaniu telefonów do rodziny i znajomych, przyszedł czas na wyruszenie w drogę powrotną. Pomni na słowa, że góra należy do nas dopiero wówczas, gdy z niej zejdziemy – nie zaniechaliśmy ostrożności i wzmożonej uwagi. Powrót na grań niejednemu z nas dał w kość. Grupa rozpierzchła się wzdłuż ścieżki, prowadzącej nie wiadomo, dokąd, a przede wszystkim – po co. Walczyliśmy o każdy oddech, kamienie leciały jak głupie, niedźwiedzie wciąż poszczekiwały.
Do kwatery powróciliśmy upojeni naszym wspólnym sukcesem (wyłącznie). Trudno było zasnąć po tak emocjonującym wyrypie, toteż postanowiliśmy poczekać na wschód słońca. Mieliśmy go niby pierwotnie oglądać z Niżnich Rysów, ale uznaliśmy, że taras też jest w sumie całkiem spoko. Do świtu jeszcze trochę czasu było, toteż z zadowoleniem wspominaliśmy wrażenia mijającego wieczoru. Herbatka, ciasteczka, ploteczki.
A potem ni stąd ni zowąd pierwsze promienie budzącego się do życia nowego dnia. Wzruszenie, łzy stojące w oczach, ekstaza, pierwsze symptomy kaca. Pochwyciliśmy w dłoń nasze aparaty i wszyscy poczuliśmy się wyjątkowo. Już nie jak marne administratorzyny, ale jak prawdziwe fotografy. Niejedno dobre światło padło tego złocistego górskiego poranka naszym łupem.
Brzask nowego dnia kusił do przeciągnięcia imprezy. Tylko wrodzone poczucie przyzwoitości skłoniło nas do oddania się w objęcia Morfeusza. No może jeszcze podchodzące pod kwaterę dzikie zwierzęta...

(na blogu wiadomo, o co chodzi).
