Tak jak obiecywałem – krótka relacja
Zdjęcie z poglądową trasą (wyrysowaną przeze mnie):

Nowy Rok chciałem rozpocząć jakąś konkretną wyrypą, więc wymyśliłem by zrobić grań Barania Przełęcz-Durny, która wpadła mi w oko podczas listopadowego pobytu przy Zielonym Plesie (dodatkowo niedawno natknąłem się na jej opis w Tatrach sporządzony przez A. Marcisza).
Niestety zapowiadane warunki (deszcz oraz silny wiatr po południu) i brak ciśnienia pozostałych członków wyjazdu spowodował zmianę celu – mieliśmy się udać albo na Lodowy (Groszem) albo na Kopę Lodową. Przystałem na to mając na uwadze, że kolejne 3 dni mam spędzić z innym kolegą przy Popradzkim Plesie, więc trzeba tam wieczorem dotrzeć w miarę żywym
W Smokovcu meldujemy się w trójkę o 6:00 i ruszamy naszą „ukochaną” drogą do Terinki, przed 9-tą meldujemy się na 2 tysiącach:

Świat pozostał pod nami w chmurach

Szybkie śniadanie w schronie i ruszamy dalej.
Rzucamy okiem na nasze potencjalne cele i czekające podejście:

Pośrednia zostaje w tyle:
Okazuje się, że w okolicy nic się nie dzieje i nikt nie zabiera się do działania.
Nie zniechęca nas to jednak, nadal liczymy na przedeptane podejście pod Lodowy, poza tym pogoda jest póki co korzystna. Niestety po chwili nadchodzi rozczarowanie – po zejściu ze ścieżki zaczynamy się raz po raz zapadać w mocno przewianym śniegu. Droga pod ścianę zaczyna się więc dłużyć:

Skoro tak wolno idzie, decydujemy by atakować Kopę, pod Lodowy mogłoby jeszcze z godzinę zejść, droga jest dłuższa, zejście bardziej skomplikowane, a musimy pamiętać o zapowiadanej dupówie. Wypatrujemy więc drogę i łapiąc w końcu twardszy śnieg zbliżamy się pod nią:

Tutaj popełniamy błąd, który miałem okazję już przerabiać w lecie (gdzie te wnioski

).
Kolega nie zważając na nasze nawoływania by się zatrzymać i oszpeić w wygodnym miejscu ciśnie ostro do góry. Ja namawiany, że „jest łatwo, a wyżej jest duża półka” idę za nim. Za plecami słyszę głos rozsądku Jacka, że „chyba nas poj...” ale jest już za późno. Znajdujemy się w połowie trójkowego wyciągu, miejsca na stan nie ma więc pozostaje ładować dalej. Klnąc na siebie pod nosem i na kolegę przed sobą na głos męczę zasypane po kolana zacięcie, które coraz bardziej staje dęba. W końcu docieramy do dogodnego miejsca i robimy to co mieliśmy zrobić na dole. „Nie ma to jak zaczynać sezon zimowy od żywcowania” marudzę, wymieniamy uprzejmości i zapominamy o temacie powtarzając sobie, że to ostatni raz

Ruszam na prowadzenie drugiego wyciągu skalno-trawkowego (III):

Ciągnę kolejny wyciąg, niestety po skale i trawach przychodzi czas na stromy śnieg, który tego dnia nie trzyma więc momentami kopię się w nim po kolana. Ciężkie chwile umila mi widok na Baranie Rogi


Wyciąg miał kończyć się wraz z dotarciem pod płytkę, która „odcina” dalszą drogę systemem żlebów i zacięć. Niestety płytki nie widać, a chłopaki przez radio zgłaszają, że liny coraz mniej. Ogarniają nas wątpliwości czy aby się gdzieś nie zagalopowałem. Postanawiam jednak cisnąć dalej:

Okazuje się to słusznym wyborem bo po przełamaniu, za którym kończy mi się lina (idziemy z 50-kami) moim oczom ukazuje się koniec żlebu i duża gładka płyta z obejściem po lewej stronie. Tutaj prowadzenie przejmuje najbardziej doświadczony czyli Jacek. Z naszej perspektywy najlepszą opcją wydaje się wyjście przez komin na wprost, ale widzę, że Jacek po zweryfikowaniu tej opcji odbija w lewo.


Wiatr robi się coraz mocniejszy więc widzimy jak Jacka zasypują pyłówki, po czym znika za przełamaniem. Mijają kolejne minuty, a z góry lecą tylko kolejne mniejsze i większe zsuwy oraz całe kawałki brył śnieżnych. Zauważając, że kolega nie zabrał radia wrzeszczymy do góry, jednak w tych warunkach jest to bezcelowe. Cierpliwie czekamy więc na wybranie całości liny i odpowiednie sygnały. Ruszam w zagłębienie i po chwili ogarnia mnie zdziwienie – kominek który z dołu wyglądał zachęcająco "wali się na mnie"! Nie kombinując więc podążam opcją Jacka, raz co raz dostając w twarz kolejną porcją śniegu napierającego z góry (komentarz: „Szkocja kur...!”

). Wygrzebuję się na półkę i okazuje się, że crux jest dopiero w tym miejscu (nie widać go na zdjęciu). Powyżej jest już łatwiej i można sprawdzić skuteczność siadania nowego mobydicka od Włodara w trawie (wybicie go to już wyczyn

).


Widoczki nadal są ładne, chociaż wyraźnie pogoda się załamuje:

Teraz czeka nas już „tylko” kilka łatwiejszych wyciągów w stromym śniegu i dwójkowym terenie skalnym.
Przejmuję prowadzenie, początek idzie w miarę gdy tylko mija się głęboki śnieg.

Niestety wyszukiwanie zasypanych skał jest bardzo czasochłonne więc cieszę, się gdy w końcu docieram do dużego „głazowiska”. To niestety ostatnie zdjęcie, zrobione mi przez kolegę telefonem.

Powyżej przewiązujemy się na lotną i ruszamy dalej. Niestety okazuje się, że głębokiego śniegu nie da się już omijać i zaczynam kilkuminutową walkę o każdy metr. Chłopaki poniżej zaczynają się niepokoić, bo już dawno powinniśmy być na szczycie. Niewątpliwie, gdyby śnieg „trzymał” ten odcinek przebieglibyśmy w kilka minut. A finalnie zajmuje nam prawie godzinę i porządnie daje w d...
Gdy docieramy na szczyt pogoda załamuje się całkowicie – zrywa się mocny wiatr i wściekle zacina deszczem. Na dodatek szybko się ściemnia. Jesteśmy pełni obaw czy w tych warunkach trafimy na Lodową Przełęcz bo zejście tam jest zamotane nawet w dużo lepszej pogodzie. Szczęśliwie po obraniu ustalonego kierunku kilka razy trafiamy na zasypane ślady, co niewątpliwie pomaga (zwłaszcza psychicznie). Na przełęczy zjawiamy się kompletnie sponiewierani, przemoczeni i wyczerpani. A gdzie tam do schroniska... Droga ta mija mi na potykaniu się o własne nogi i lądowaniu w śniegu oraz zastanawianiu się kiedy ostatni raz byłem w takim stanie.
W schronisku humory oczywiście trochę nam się poprawiają, jednak nadal przed nami 2 godziny bezsensownego dreptania w deszczu po zalodzonym szlaku. Dzwonię do kumpla z którym jestem umówiony na spotkanie wieczorem w Popradzkim Plesie i wspin dnia kolejnego. Ten słysząc moją opowieść pyta „To może sobie odpuścimy, i tak jutro ma być dupówa?”. Nie wiem dlaczego ale odpowiadam – „nie zmieniamy planów, działamy”

Pozostali koledzy słysząc o tym pukają się w czoło i radzą szybki transfer do domowego łóżka i długą regenerację ale nadal upieram się przy swoim. Wychodzimy na deszcz i ruszamy w dół, gdzie ok. 20-tej przesiadam się do kolegi i późnym wieczorem docieram do Popradzkiego Plesa. Wieczorem sił starczyło jeszcze na łiskacza, a kolejny dzień mimo mrozu i wiatru uporaliśmy się z drogą na Tępej

Wyszło mi to bokiem dopiero dnia kolejnego gdy czułem się jakby przejechał po mnie walec
