Plan był prosty. Skoro w roku 2013 całkiem gruntownie zapoznaliśmy się z górami Rumunii, niejako logika nakazywała skierowanie wzroku jeszcze bardziej na południe Europy – mianowicie na Bułgarię. Nie trzeba być fanatykiem gór by słyszeć o pasmach Riła i Piryn. Od dawna chodziło mi to po głowie, ale potrzebowałem jakiegoś punktu zaczepienia. Kiedy okazało się, ze takowe wyjazdy oferuje rzeszowski PTTK, sprawa wydawała się prosta. Jednak nie do końca. Owszem propozycja wyjazdu pojawiła się na stronie rzeszowskiego PTTK, ale podchodziłem do wyjazdu dosyć wstrzemięźliwie. Wiedziałem, że rok wcześniej nie zebrała się grupa na Bułgarię, wiec postanowiłem trochę poczekać z zapisem (wszak różne rzeczy mogą się jeszcze wydarzyć). No i czekaliśmy wspólnie z Pawłem, z którym w roku 2013 byliśmy dwukrotnie w Rumunii aż przeholowaliśmy. Dzwonię na początku czerwca do centrali rzeszowskiego PTTK i słyszę, że lista na Bułgarie jest już zamknięta. Wkurzyłem się trochę na siebie, ale niewiele już mogłem poradzić. Zacząłem przeszukiwać internet i natknąłem się na bliźniaczo podobną propozycję wyjazdu do Bułgarii firmowanego przez hutniczy oddział krakowskiego PTTK. Opcja była o dzień dłuższa, wyjazd tańszy i startowało się z Krakowa a nie z Rzeszowa. Same plusy. Minus jeden – termin nie pasował jednemu i drugiemu Pawłowi, więc jechałbym z zupełnie obcymi ludźmi. Ale to akurat problem najmniejszy. Nie czekając długo zapisałem się na listę (jako ostatnia osoba) i czym prędzej wpłaciłem zaliczkę aby mieć pewność, że wyjazd mam już zaklepany. Teraz trzeba było spokojnie potrenować by nie okazać się maruderem w grupie górskich fanatyków. Sezon nie układał się najgorzej. W maju zrobiłem Skrzyczne, w czerwcu Pilsko, w lipcu Siwy Wierch i Granaty a takim konkretnym przetarciem miał być kilkudniowy wyjazd do Wielkiej Fatry na Słowacji. I właściwie był gdyby nie fakt, ze właśnie tam odnowiła mi się kontuzja kolana. Wspominałem już o tym w ostatniej relacji zamieszczonej na tym forum. Po powrocie ze Słowacji czekał mnie wyjazd urlopowy z rodziną nad polskie morze. Miałem nadzieję, że tam moje kolano trochę się zregeneruje. Było oczywiście lepiej ale jak zachowa się w górach i to bądź co bądź wysokich pozostawało tajemnicą. Do pracy wróciłem na 2 tygodnie, więc mocno się sprężałem by żadnych „tyłów” nie zostawić. Wreszcie nadchodzi 05 września 2014 roku. Po pracy pędzę do domu, sprawdzam szybko bagaż a następnie kolega podrzuca mnie na Bulwarową 37. Atmosfera piknikowa, ludzie rozmawiają w małych grupkach. Widać, że wszyscy się tu dobrze znają. Chyba tylko ja jestem tu osobą z zewnątrz. No cóż na integrację przyjdzie jeszcze pora, póki co na uboczu czekam na odczytanie listy i zapakowanie się do autokaru. Następuje to ponad pół godziny po ustalonym czasie. Miejsca są z góry wyznaczone, ale skoro i tak nikogo nie znam to wszystko mi jedno. Po zapakowaniu się do autobusu okazuje się, że wciąż nie ma jednej osoby. Dyscyplina mocno kuleje w porównaniu choćby z PTTK Rzeszów, z którym miałem okazje jeździć do Rumunii. Wreszcie z ponad godzinnym opóźnieniem ruszamy w drogę. Ukradkiem zerkam na otaczających mnie ludzi – nie wyglądają oni na zbyt imprezowych. Czyżby czekała mnie noc trzeźwości ? Wizja spędzenia ponad 20 godzin w autokarze o „suchym pysku” totalnie mnie przeraża. Odsiecz przyszła z końca autobusu. Marysia zaproponowała mi zmianę miejsc, bo jak się okazało siedziałem (z wyznaczenia) z jej dobrą znajomą. I tak oto trafiłem na sam koniec autokaru. Byłem uratowany. Pierwszy postój (ze zmianą miejsc) miał miejsce w Jabłonce, drugi – już praktycznie nocny w centralnej Słowacji. Miało to miejsce przy Tesco, więc nie było problemu ze zrobieniem zapasów na dalszą część podróży. Nie przepadam za nocami w autokarach. Jeżeli nawet uda mi się zasnąć to nie dłużej niż na kilkanaście minut. Na szczęście towarzystwo jest tu imprezowe, wiec dajemy radę. Słowację i Węgry przejeżdżamy sprawnie, dłuższy postój czeka nas na granicy węgiersko – serbskiej. Przejazd przez Serbię to niekończąca się opowieść. Totalna monotonia. Ma się wrażenie, że autostrada wiedzie przez jakiś step. Jest już sobota dzień moich 39 urodzin do czego się nieopatrznie przyznaję. Wiadomo jakie są tego skutki...
Wreszcie przejeżdżamy przez granicę serbsko – bułgarską.

Pierwszy raz mam okazję być w tym kraju. Przez okno autokaru przypomina Rumunię. Biedne domostwa, stare samochody, bezpańskie psy. U nas to jednak wygląda dużo lepiej (przynajmniej na przeważającym obszarze kraju).
W końcu docieramy do miejscowości Samokov. Jest już dość późne sobotnie popołudnie. Ląduję w pokoju 6-osobowym. Tylko pozornie wydawał się to kiepski układ. Kwatera okazuje się całkiem komfortowa, a gwoździem programu jest sauna na pięterku

.

Po kolacji imprezy ciąg dalszy. Ja oszczędzam siły bo chodzenie po górach na ciężkim kacu nie sprawia mi większej przyjemności. Nie oznacza to naturalnie, że nie można wysączyć jakiegoś 2 litrowego bułgarskiego piwa, które jest tu tanie jak przysłowiowy barszcz.
W niedzielę po marnym śniadaniu pakujemy się do autokaru i przejeżdżamy kilkanaście kilometrów do miejscowości Borowiec. Tam kupujemy bilety i wjeżdżamy kolejką gondolową na Jastrzębiec (2 360 m. n.p.m.).

Wjazd kolejką robi wrażenie. Pokonujemy ponad 1000 m. w pionie. Klimacik jest – kac niewskazany. Na górze jest chłodno i dość pochmurno jak to często w górach. I tak nie jest najgorzej, bo prognozy pogody dla Bułgarii na okres naszego wyjazdu były fatalne.

Nietrudno obliczyć, że od górnej stacji kolejki na szczyt Musały (2 925 m. n.p.m.) zostało nam do pokonania niespełna 600 m w pionie. To śmiech na sali – to mniej niż z Krowiarek na Babią Górę czy z D5SP na Kozi Wierch. Zatem pobicie przeze mnie rekordu wysokości nie będzie się wiązało z odciskami na stopach i hektolitrami wylanego potu. Ale może to i dobrze, że pierwsza trasa nie jest zbyt forsowna. Pierwszy odcinek szlaku jest praktycznie płaski, ale widoki rozszerzają się z każdym krokiem.


Przy schronisku pod Musałą krótki postój. Następny odcinek szlaku to już konkretne podejście w skalistej scenerii.



Z Martą i Pawłem wybieramy wariant krótszy ale bardziej ambitny, zabezpieczony stalową liną. Oczywiście nazywanie tego via ferratą byłoby sporym nadużyciem.

Po jakichś 3 godzinach łatwego podejścia stajemy na najwyższym szczycie Bułgarii i całych Bałkanów. Nie da się zaprzeczyć, że jest to miłe uczucie.



Szybko robię zdjęcia bo zaczynają nadciągać coraz gęstsze chmury, a widoki niezgorsze.




Robi się chłodno, trzeba ponownie założyć polar. Z moimi towarzyszami „wspinaczki” wypijamy po kilka w ustronnym miejscu pod szczytem. Zaczynamy zejście. Z drogi świetnie widać schronisko pod Musałą.

Do Borowca ponownie zjeżdżamy kolejką.

I tak oto od 07 września 2014 roku mój rekord wysokości nie wynosi już 2864 m n.p.m (Triglav) a 2925 m. n.p.m. Lekki niedosyt można czuć z tego tytułu, że przyszło mi to bardzo łatwo. Praktycznie nie poczułem zmęczenia, a co cieszyło mnie najbardziej moje kolano dało radę. Stabilizator, który kupiła mi żona przed wyjazdem idealnie spełniał swoją funkcję.
Wieczorem oczywiście jedna wielka impreza.
I nadszedł poniedziałek. Tym razem plan zakładał Dolinę 7 jezior Rilskich, jedną z większych atrakcji Rilskiego Parku Narodowego. Trasa miała być spokojna do przejścia dla każdego. Szlak rozpoczyna się przy samej drodze, gdzieś w pobliżu miejscowości Panicziszte. Problemy zaczęły się już na początku, bo było kilka sprzecznych wizji w którą stronę mamy podążać.

W końcu docieramy do schroniska Skakawica. Jakieś 15 minut drogi od niego znajduje się urokliwy wodospad.

]


Nie podejmuje się precyzyjnie opisać dalszej części trasy. Kluczyliśmy między kolejnymi jeziorami, wchodziliśmy na kolejne przełęcze i schodziliśmy z nich. Cały czas byliśmy na wysokości ponad 2 000 m. n.p.m.





Niestety padało coraz mocniej. Jak dotarliśmy do ostatniego schroniska na trasie byliśmy zziębnięci i przemoczeni. Nie było już jednak czasu na dokładne wysuszenie rzeczy.

Ostatniego odcinka szlaku na nasze nieszczęście nie pokonywaliśmy zwartą grupą. Ja szedłem sam gdzieś bliżej początku grupy. W pewnym momencie zauważyłem ledwo widoczną strzałkę, że trzeba zboczyć z drogi na właściwy szlak. Co ciekawe zaraz na początku rzekomego szlaku było maleńkie jeziorko, które należało pokonać po wystających znad wody śliskich kamieniach. Czułem, że w tym miejscu będą kłopoty. Nie myliłem się. Jak dotarłem do schroniska na dole było tam już kilkanaście osób, ale jeszcze więcej brakowało. Zaczęło się nerwowe oczekiwanie. Wszyscy przemoczeni, w schronisku zimno. Dzień powoli się kończył, zapadał zmrok, a wciąż brakowało około 10 osób. Atmosfera robiła się gęsta, zwłaszcza, że przewodnicy również już byli na dole. Jednak na tak kiepsko oznakowanych szlakach trzeba trzymać scaloną grupę. Zadowolony był tylko gospodarz schroniska, który miał niezły utarg na piwie i swojskiej rakiji. W końcu jakimś cudem wszyscy zeszli na dół, ale było bardzo nerwowo. Nie był to dobry dzień, coś nie zagrało. Może grupa została obdarzona zbyt dużym zaufaniem, może zaplanowano zbyt ambitną trasę... Do tego doszła jeszcze bardzo kiepska w tym dniu pogoda. Ważne, że nikomu nic się nie stało. Przy kolacji dominował oczywiście jeden temat.
Na wtorek zaplanowany był szczyt Majlowica (2729 m. n.p.m.) ale od rana lało jak z cebra. Na pytanie Marka (naszego przewodnika) kto chce robić plan mimo aury zgłosiło się raptem 2 osoby i to chyba głownie motywowanych chęcią zaimponowanie innym. Wariant B wydaje się również bardzo interesujący. Zaczynamy od zwiedzania Monastyru Rilskiego. Chyba każdy o nim słyszał – to taka wizytówka Bułgarii. Pogoda powoli się poprawia.






Kolejnym naszym celem jest zobaczenie swoistego skalnego miasta wyrzeźbionego w rudym piaskowcu – to tzw. Stobskie Piramidy. Fantastyczne bajkowe twory. Mieliśmy szczęście bo zupełnie się wypogodziło i słońce idealnie oświetlało nasze piramidki.





Ścieżka miejscami jest bardzo wąska. Ekspozycja większa jak przy podejściu na Musałę

.
Wracając podziwiamy uroczą miniaturkę cerkiewki.

Na dole rzeczywistość już nie jest taka różowa. Tak wygląda typowa bułgarska wioska...

Na koniec dnia przejeżdżamy do turystycznej miejscowości Bansko u stóp Pirynu. To właśnie tutaj będzie nasza baza jeśli chodzi o pasmo Piryn. Jesteśmy już bardzo blisko od granicy z Grecją. Miasteczko fajne, turystyczne ze sporą ilością sklepów. Jedno jest pewne z pragnienia to my tu nie umrzemy. Po drobnych perturbacjach związanych z zakwaterowaniem trafiam do „2” razem z Pawłem. Standard bardzo przyzwoity. Jedzenie też na wyższym poziomie w porównaniu z Samokovem. Przy kolacji Marek ogłasza, że ponieważ są dobre prognozy pogody na kolejny dzień to robimy najbardziej ambitny szlak tego wyjazdu czyli Grań Konczeto – pieszczotliwie przez nas nazywaną „Conchitą”. Podoba mi się takie podejście do tematu. Są warunki to robimy konkrety. Wieczorem spokojna imprezka.
Wyjeżdżamy po 7 rano. Krętą drogą w kilkadziesiąt minut docieramy do schroniska Bynderica. Na parkingu koło niego stoi jeden samochód – o ironio na krakowskich numerach. Ruszamy żwawym krokiem. To jest to co lubię: konkretna trasa, ładna pogoda, dobre towarzystwo. Riła mi się podobała, ale czuję, że właśnie Piryn to jest to.

Góry te są inne niż Tatry. Zwraca uwagę ich biała, alabastrowa barwa.

Jest gorąco, pot leje się strumieniami. Grupa szybko się porozrywała. Nie ma tutaj wielkiej dyscypliny. Każdy idzie tak jak może. Ja trzymam się może nie w samym czubie, ale raczej z przodu stawki. Fizycznie czuję się nieźle. Forma rośnie z dnia na dzień można by rzec.
Po lewej mijamy potężny Wichren (będziemy tam za dzień lub 2). Jego ściana robi wrażenie.


Dochodzimy na przełęcz. Po drodze dołącza do nas 2 Polaków, którzy będą wracać z nami autokarem. Opowiadają o swoim pobycie w Bułgarii. Na przełęczy trzeba poczekać dłuższy czas, by grupa znowu się scaliła. Tutaj zaczynają się chmury i spada temperatura. Emocje rosną, czujemy, że Conchita jest już blisko

.
Zostawiamy Wichren za plecami i podchodzimy jeszcze kawałek.

Szlak prowadzi trawersem w lewo. Pojawiają się pierwsze stalowe liny – o zgrozo pourywane...

Żarty się skończyły. Tu już nie ma miejsca na błędy. Trzeba się skoncentrować i pewnie stawiać kolejne kroki. Oczywiście na tą wycieczkę nie poszła cała grupa. Ci którzy nie czuli się na siłach wybrali inną alternatywę. My podążamy dalej w chmurach. Na szczęście ubezpieczenia są tu już w znacznie lepszym stanie. Jesteśmy w sercu chyba najbardziej rozpoznawalnego szlaku w całej Bułgarii. Konczeto to odcinek grani łączącej szczyty Banski Suchodoł (2884 m n.p.m.) i Kuteło (2908 m n.p.m.). Zatem cały czas poruszamy się na wysokości ok. 2 900 m. n.p.m. Spotkałem się z porównaniami tego szlaku do naszej Orlej Perci, ale mnie osobiście bardziej przypomina to grań łączącą Mały Triglav z Triglavem.




Po wrażeniach na grani docieramy wreszcie do schronu Konczeto. Chmury się rozwiewają, a widoki stają się bardziej rozlegle.



A tak schron Konczeto wygląda od środka.

Teraz czeka nas długie zejście do schroniska Jaworow.

W schronisku upragnione zimne piwo, ale to jeszcze nie koniec. Stąd do autokaru jeszcze prawie 2 godziny drogi. Postanawiam ostatecznie przetestować swoje kolano i pokonać ten odcinek samotnie w szybkim tempie. Zajmuje mi to ok. godziny. Wygląda na, że z kolanem wszystko w porządku. W rejonie stacjonowania autobusu jest dość przygnębiający widok. Mnóstwo niedokończonych, szkieletowych budynków. To ponoć efekt kryzysu finansowego z 2009 roku kiedy to wiele firm deweloperskich wycofało się z prowadzonych na terenie Banska inwestycji. Ponad godzinę trzeba było czekać na ostatnie osoby. To uświadomiło mi, że z moją formą nie jest tak najgorzej, a kolano powoli wraca do pełnej sprawności.
Po kolacji tradycyjnie zaliczamy monopol. Ceny są takie, że grzechem byłoby tego nie zrobić.
I nastał czwartek dzień 7. To była najwyższa pora aby zmierzyć się z najwyższym szczytem Pirynu – Wichrenem (2 914 m. n.p.m.). Wyjazd tym razem odrobinę później. Szlak nie jest długi, ale treściwy. Startujemy z tego samego miejsca co wczoraj, ale tym razem zmierzamy w kierunku schroniska Wichren.


Tu zaczyna się właściwe podejście. Praktycznie cały czas przez ok. 3 godziny będziemy ustawicznie piąć się w górę. Słońce mocno pali. Po drodze spotykamy grupkę studentów z Wrocławia. Przyjechali tu swoim prywatnym samochodem. Całkiem niezła opcja – zwłaszcza, że Piryn można w dużej mierze robić z jednej bazy. Mozolnie zdobywamy wysokość a schronisko za naszymi plecami staje się coraz mniejsze.

Zielona kosówka kontrastuje z białymi skalami.

A Wichren to ten szczyt przed nami - wciąż kawał drogi.

Zaraz na początku połowa grupy zgubiła szlak. Ja, widząc wyczyny idących przede mną przezornie się wycofałem do ostatniego znaku. Nasza grupka szła sobie spokojnym tempem a i tak mieliśmy sporą przewagę nad resztą. Rzadko kiedy górskie skróty wychodzą na dobre. Mniej więcej w połowie drogi był plaski odcinek, który pozwolił trochę zregenerować siły. Dodatkowo można było stąd podziwiać piękne widoki.

Teraz cel wycieczki był już widoczny jak na dłoni.

Ostatni etap podejścia wyjątkowo mozolny. Nieco przypomina to szlak na Sławkowski Szczyt, albo pozaszlak na Kończystą, (chociaż tam chyba jednak bardziej stromo).
Ten ostatni odcinek każdy pokonuje na swój sposób. Wreszcie staję na szczycie, bodajże jako trzeci z naszej grupy.

Stąd dobrze widać kolejne osoby, które zmierzają na szczyt.

Widoki bardzo rozlegle, choć nad wierzchołkiem zbiera się coraz więcej chmur. Daleko w dole można dostrzec schronisko Wichren z którego wychodziliśmy.







Zejście na drugą stronę dość strome, choć bez przesady. Odrobina emocji jest miłym dopełnieniem dzisiejszej wycieczki. Trudniej mogłoby tu być po deszczu. Przy suchej skale (a taką mamy) bez większego problemu.

Jak to w takich miejscach bywa stawka mocno się rozciąga. Przy zejściu ładny widok na Grań Konczeto, którą wczoraj pokonywaliśmy.

Schodząc odbijam jeszcze w prawo i podziwiam skalisty kocioł pod Wichrenem.

Dalsza część zejścia również z bardzo miłymi widokami. Dostaliśmy wolną rękę w kwestii wyboru zejściowego szlaku. Wybrałem nieco dłuższą, ale chyba bardziej widokową opcję.


Na parkingu trwają ożywione dyskusje bo jak się okazało nie wszystkim udało się wejść na Wichren. No cóż w górach nigdy nie należy wyłączać myślenia i warto sprawdzać nawet najbardziej doświadczonych prowadzących.
Wieczorem puściły hamulce, bo zasadniczą część planu mieliśmy zrobioną. Padła Musała, Wichren i Grań Konczeto, zatem główne cele. Tym razem już nie piwo tylko Rakija. Zrobiliśmy z Pawłem 2 x 0,7. Dobrze, że budzik nastawiłem wcześniej bo byłoby ciężko z wstawaniem tego dnia. Na śniadaniu czacha dymi. Wszystko jakby się działo 2 razy wolniej. Zastanawiam się czy w ogóle wyjście w góry w moim wykonaniu ma sens. Ale trzeba być twardym. Pakuję się do autokaru – najwyżej zawrócę jak będę zdychał. W autobusie dowiadujemy się, że dzisiejsza trasa ma być spokojna, tak abyśmy w dobrej formie mogli wziąć udział w imprezie pożegnalnej. Ponoć miało to być raptem 6 – 7 godzin spokojnego marszu. Niestety jak się potem okazało nie były to do końca wiarygodne informacje. Trzeci dzień z kolei rozpoczynamy w tym samym miejscu. Mijamy schronisko Wichren i wkrótce znajdujemy się w rejonie przypominającym D5SP.

Pierwsze wypocenie się mi pomogło. Zaczynam wracać powoli do świata żywych. Teraz dość konkretne podejście na przełęcz Bynderiszka Porta.

Jesteśmy na wysokości 2500 m. n.p.m., kac już prawie mi minął.

Tutaj pałeczkę przejmuje prezes, który zdał sobie sprawę, że wszyscy to zaplanowanej trasy w tym tempie nie przejdą. Jakaś połowa grupy zostaje na przełęczy a my ruszamy dalej w tempie co najmniej żwawym. Po jakiejś godzinie dochodzimy do kolejnej przełęczy o dźwięcznej nazwie Siniwryszki Prewał.

Tutaj Prezes proponuje jeszcze bardziej ambitną opcję. Mianowicie zejście do schroniska Sinanica a następnie powrót tym samym szlakiem na przełęcz. Decyduje się na to już tylko 10 osób. A co tam, jestem wśród nich, choć mam świadomość, że bajka o lekkiej trasie na max. 7 godzin prysnęła jak bańka mydlana. Ale miło połechtać swoje ego i być w tej najmocniejszej grupie. Schodząc do schroniska mamy przed sobą kapitalne widoki na szmaragdowe jeziorko.

Samo schronisko jest niezbyt ładne, murowane, ale jest położone w przepięknej scenerii.




W schronisku powitali nas jak prawdziwych zdobywców. Każdy dostał od gospodarzy magnes na lodówkę. Darek zakupił miejscową palinkę. Po tym klinie mój kac definitywnie się skończył.
Nie możemy tu jednak zabawić zbyt długo, bo czas zaczyna nas gonić.

Wracamy na przełęcz, a potem zaczynamy długie zejście w dół. Nawet sobie nie zdawałem sprawy, ze przed nami jeszcze taki szmat drogi. Wreszcie dochodzimy do skrzyżowania szlaków. Mam nadzieję, ze stąd pójdziemy w prawo i że zostało nam góra 2 – 3 godziny drogi. Nic bardziej mylnego. Na drogowskazie widnieje informacja, że do schroniska Wichren mamy bodajże 6 godzin. Przyznam, że trochę mną wstrząsnął ten news, ale nie było już odwrotu.
Przejście tego odcinka szlaku zajęło nam jakieś 3,5 godziny. Czas znakomity, choć z tego rzekomo lajtowego szlaczku zrobiła się prawdziwa wyrypa, pozostawiająca w tyle choćby dzień z granią Konczeto.


Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłem gdy zobaczyłem wreszcie schronisko Wichren.

Nie wiem jak ten szlak był planowany, ale gdyby poszła na niego cała grupa to blado bym widział powrót wszystkich przed zmrokiem, o ile w ogóle byliby w stanie to przejść. W tym planie niewątpliwie była jakaś fałszywa nuta.
„Nieważne, napijmy się” jak mawiał docent Furman w serialu „Alternatywy 4”. To mogliśmy mówić siedząc wieczorem przy pożegnalnym stole. Po prysznicu i dwóch piwach siły wróciły.
Impreza pożegnalna bardzo sympatyczna. Był stół biesiadny, była muzyka i tańce. Wykrzesywaliśmy z siebie resztki sił – wszak w sobotę można było już do woli odpoczywać w autokarze. I tak zakończyła się operacja pod kryptonimem „Bułgaria 2014”. Plan wykonany. Poznałem kolejnych miłych ludzi, udało się zobaczyć kawał świata. Rumunii z PTTK Rzeszów, czy prywatnej Słowenii ten wyjazd nie przebił, ale będę do niego wracał zawsze z uśmiechem na twarzy...
Zaczyna mi chodzić po głowie Czarnogóra...

Z pozdrowieniami
Wojtek