Forum portalu turystyka-gorska.pl

Wszystko o górach
portal górski
Regulamin forum


Teraz jest Pn cze 24, 2024 1:06 pm

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 21 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: Śr cze 17, 2015 5:28 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Pomysł wyjazdu do Snowdonii narodził się na lotnisku w Londynie podczas zeszłorocznego powrotu ze Szkocji. Ponieważ byliśmy tam wtedy z Kamą, która również robiła co w swojej mocy żeby jeszcze rozreklamować tę walijską krainę, wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać. Zwłaszcza, że wtedy na lotnisku w nasze ręce wpadło kilka egzemplarzy różnych outdoorowych gazetek i we wszystkich wręcz rozpływano się nad Snowdonią. Nad jej krajobrazami i warunkami do uprawiania trekkingu oraz scramblingu. Wtedy już wiedzieliśmy, że w 2015 roku Król Snowdon padnie u stóp Polskiego Chama!

Wyjazd zaplanowaliśmy na weekend przy okazji Bożego Ciała. Bilety lotnicze ułożyły nam się tak, że rozpoczynaliśmy w czwartek rano, a kończyliśmy we wtorek wieczorem na wrocławskim lotnisku. Po przylocie do Liverpoolu w czwartek od razu załatwiliśmy formalności związane z wypożyczeniem auta, a już około 15 byliśmy w Llanberis. Stamtąd po krótkim postoju udaliśmy się do Nant Peris na pole namiotowe, które miało okazać się naszą bazą wypadową. Umiejętności nabyte w Maroku tutaj się przydały i udało się wytargować 20% rabat na noclegi ;)

Obrazek
Taki mieliśmy widok wprost z namiotu :)

Obrazek
Pogoda pierwszego dnia nie była zbyt obiecująca...

Pierwszego dnia wybraliśmy się, trochę rozgrzewkowo, na Tryfan ale przez Glyder Fach i Glyder Fawr, zgodnie z opisem zawartym na http://www.walkingenglishman.com/wales02.html ale w przeciwnym kierunku. Wystartowaliśmy z przełęczy Pen-Y-Pass, nie kierując się w stronę Snowdona, ale w przeciwnym kierunku. Pogoda nie zachwycała. Od rana chmury były bardzo nisko i choć na początku wędrówki jeszcze nie padało, było dla nas jasne, że prędzej czy później wejdziemy w chmury i solidnie tego dnia zmokniemy. Już na początku drogi trochę pobłądziliśmy, ale odnaleźliśmy po chwili czerwone kropki, które w zasadzie doprowadziły nas do samego Glyder Fach (985). Tutaj dopadły nas chmury, w których padał gęsty deszcz i towarzyszył temu silny, przenikliwy wiatr, potęgujący uczucie chłodu. Natychmiast schowałem aparat fotograficzny głęboko do plecaka, bo tyle co przed wyjazdem czyściłem matrycę po zalaniu. Dlatego z tego odcinka nie mamy zbyt wielu zdjęć.

Obrazek
Zaraz po wyjściu z Pen-Y-Pass w kierunku Glyder Fach.

Obrazek
Jedno z niewielu zdjęć, jakie zrobiłem, zanim zaczęło lać ;)

Z Glyder Fach cały czas granią docieramy w pobliże Glyder Fawr. Tutaj znów napotkaliśmy pewne trudności nawigacyjne, ale ostatecznie udało nam się przecisnąć przez te niesamowite formy skalne. Trzeba było bardzo uważać, bo skały były bardzo śliskie, gdyż cały czas padało. Udało nam się dotrzeć na słynne Kowadełko (Cantilever Stone), ale nie mamy tutaj żadnych zdjęć, a po chwili dotarliśmy do przełeczy, skąd ścieżka prowadziła ostro w dół. Po kilkunastu minutach obniżyliśmy się już na tyle, że udało się wyjść z chmur, dzieki czemu przestało padać. Korzystając z okazji zrobiliśmy przerwę na popas, a naszym oczom już ukazał się Tryfan, który od tej strony wygląda naprawdę okazale.

Obrazek
Tryfan - widoczny już z właściwego podejścia.

Po krótkiej przerwie obiadowej wyruszyliśmy w kierunku przełęczy pod Tryfanem. Nie robiąc już specjalnie przerw ruszyłem przodem z Wojtkiem na Tryfana. Bardzo mi się to podejście podobało. Lekkie, ale scramblingowe, gdzie miejscami należało włączyć napęd na cztery ;) Sam scrambligowy atak szczytowy zajął nam nie więcej niż pół godziny. Trzeba pamiętać, że szczytowy odcinek nie jest już scramblingowy, a zwyczajnie trekkingowy. Na szczycie niestety bardzo mocno wiało, dlatego nie odważyłem się wykonać magicznego kroku z Adama na Ewę (albo na odwrót). Musiałem się zadowolić zdjęciem w pozycji siedzącej z jednego z kamieni. Na szczycie spotkaliśmy kilku turystów, ale ogólnie nie było wielkiego tłoku.

Obrazek
Panoramka zrobiona na początku zejścia z Tryfana do Llyn Ogwen.

Obrazek
Rzut oka za plecy - Tryfan.

Obrazek
Llyn Ogwen widoczne z drogi powrotnej w kierunku Pen-Y-Pass.

Na szczęście poprawiła się pogoda, dlatego zejście było już samą przyjemnością. Szkoda tylko, że zeszliśmy do miejsca, skąd było nam bardzo trudno dotrzeć do Pen-Y-Pass. Podjęliśmy zatem decyzję, aby ruszyć pieszo i spróbować złapać stopa. Szczęśliwie udało się nam dwukrotnie złapać okazję, dzięki czemu te 20km, które potencjalnie mieliśmy do przejścia, udało się pokonać w około godzinę. Po powrocie nie udaliśmy się na pole namiotowe, ale prosto do lokalnej knajpy na burgera. Trzeba przyznać, że walijskie burgery naprawdę robią robotę. Polecam każdemu! Mimo swojej ceny. Po kolacji już na spokojnie zrobiliśmy jeszcze małe zakupy w Llanberis, a potem udaliśmy się na chill na polu namiotowym. Pierwszy dzień okazał się bardzo udany. Zaliczyliśmy trzy szczyty, z czego jeden, na którym mi wyjątkowo zależało – Tryfan padł!


Ostatnio edytowano So cze 20, 2015 1:45 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr cze 17, 2015 7:21 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr paź 31, 2007 9:46 pm
Posty: 4470
Lokalizacja: GEKONY
Hehe, od tematu do ostatniej kropki zajebiaszcze :mrgreen:

_________________
A ja dalej jeżdżę walcem, choćby pod wałek trafić miał cały świat.

http://summitate.wordpress.com/


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Cz cze 18, 2015 5:39 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Na następny dzień nie mieliśmy zaplanowanej konkretnej trasy, ale chcieliśmy zrobić coś lajtowego, żeby się nie zajechać przed niedzielą, kiedy zaplanowaliśmy sobie Crib Goch i Snowdona. Uznaliśmy, że możemy się wybrać w trasę opisaną tutaj: http://www.walkingenglishman.com/snowdonia2.htm ale, jak to oczywiście mamy w zwyczaju, pobłądziliśmy :) Ostatecznie trafiliśmy na trasę opisaną tutaj: http://www.walkingenglishman.com/snowdonia3.htm . Na szczęście pogoda z rana dopisywała. Nie było może super ciepło i słonecznie, ale przynajmniej nie padało i raczej nie było widoków na to, aby pogoda się miała jakoś mocno popsuć.

Obrazek
Tak sobie pozuję do zdjęcia... ;)

Ruszyliśmy w kierunku góry, którą widzieliśmy już z miejsca, w którym zostawiliśmy samochód (Drwsycoed Uchaf) . Ścieżka była aż nadto widoczna, więc raczej trudno było się tu zgubić. Początkowo największymi atrakcjami były wymyślne sposoby na zamykanie furtek w ogrodzeniach, zabezpieczających pastwiska. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do podnóża góry Y Garn (633). Podejście nie okazało się jakoś bardzo męczące. Momentami tylko było nieco irytujące, gdy na ścieżce zalegało błoto. W końcu jednak dotarliśmy na szczyt, na którym jednak bardzo mocno wiało. Widok na okolicę, a w szczególności na grań Nantile Ridge, rekompensowały wszelkie niedogodności. Na szczęście również i na tym szczycie jakaś dobra dusza ułożyła kamienny murek, gdzie można było się skryć przed wiatrem. Tu też zrobiliśmy sobie krótką przerwę na drugie śniadanie.

Obrazek
Y Garn w całej swojej okazałości, widziane z miejsca, gdzie zostawiliśmy auto.

Obrazek
Pogoda niby nie zachwycała, ale przynajmniej nie padało.

Obrazek
Końcowy fragment podejścia na Y Garn.

Stąd też wyruszyliśmy w jedynym słusznym kierunku – Nantile Ridge, które z wierzchołka prezentowało się naprawdę groźnie. Mieliśmy pewne obawy, czy nie jest to zbyt duże ryzyko przy tak silnym wietrze, ale zostały one rozwiane przez małżeństwo z ok. 10 letnim synem i psem, schodzące z grani. Skoro oni dali radę, to i my damy. I faktycznie, wystarczyło nie trzymać się samego ostrza grani, a lekko z lewej stronie, pozwalając grani na wytłumienie podmuchów wiatru. Wreszcie dotarliśmy na szczyt Myhydd Drw-y-coed (695), skąd udaliśmy się dalej w kierunku południowym, po drodze „zaliczając” szczyt Trum y Ddysgl (709). Stąd mogliśmy zejść już ścieżką w kierunku parkingu i auta, ale przedłużyliśmy sobie jeszcze wycieczkę o wędrówkę na Mynydd Tal-y-Mignedd (653), gdzie znajduje się ułożona z kamieni baszta, na którą ja nie odważyłem się wejść, ale wgramolił się tam Łukasz. Był to ostatni szczyt, który zdobyliśmy tego dnia. W drodze powrotnej znów musieliśmy wejść na Trum y Ddysgl, minąć wierzchołek i dopiero zacząć schodzić granią w kierunku lasu.

Obrazek
Nantile Ridge w całej okazałości z wierzchołkiem Myhydd Drw-y-coed

Obrazek
Trum y Ddysgl

Obrazek
W drodze na Mynydd Tal-y-Mignedd.

Obrazek Obrazek
Łukasz na baszcie na Mynydd Tal-y-Mignedd ;) A obok walijski las.

Zejście było już dosyć nudne. W zasadzie na całej jego długości nic ciekawego się nie działo. Zejście jest dość długie i monotonne. Ciekawszym fragmentem było wejście do lasu. Po raz pierwszy miałem okazję spacerować po brytyjskim lesie, bo ani wcześniej w Walii, ani rok wcześniej w Szkocji nie natrafiliśmy na ścieżki prowadzące lasem. Las walijski jest specyficzny – wilgotny i intensywny w zapachu.

Obrazek
Miała być fota, jak się bodły, ale barany zechciały pozować do zdjęcia ;)

Po drodze minęliśmy jeszcze starą kopalnię (chyba miedzi), która teraz, o zgrozo, służy za śmietnik dla miejscowej ludności. Z góry dało się zauważyć m. in. starą kanapę, pralkę, ale też telewizor. Po chwili już wyszliśmy z lasu, kierując się w zasadzie na azymut do miejsca startu, które było dobrze widoczne. Na koniec dnia pogoda się zaczęła psuć i zaczęło padać. Na szczęście było już blisko do celu, więc nie zdążyliśmy zmoknąć.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Beddgelert – pobliskiej miejscowości, gdzie znaleźliśmy dobrą knajpkę. Tutaj zjedliśmy obiad. I tu ciekawostka – właściciele pozwolili nam kupić sobie piwo w pobliskim sklepie, ale wypić normalnie w knajpie. Wszystko dlatego, że ta knajpa nie miała koncesji na spożywanie alkoholu. Już to widzę, jak taki numer przechodzi w Polsce. U nas to już wygonić z knajpy chcą za picie swojego (nawet niealkoholowego) napoju, a tymczasem są jeszcze miejsca na świecie, gdzie klienta się szanuje i proponuje mu różne udogodnienia.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Cz cze 18, 2015 7:19 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr paź 31, 2007 9:46 pm
Posty: 4470
Lokalizacja: GEKONY
Zaczyna mi brakować relacji Vespy jak widzę te wyspiarskie kapusty :)

_________________
A ja dalej jeżdżę walcem, choćby pod wałek trafić miał cały świat.

http://summitate.wordpress.com/


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Cz cze 18, 2015 10:39 pm 
Przypadek beznadziejny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn kwi 11, 2011 9:25 pm
Posty: 1503
Lokalizacja: W-wa
czytam i będę czytać twoje relacje, więc mam prośbę:
- nie wiem jak inni, ale dla mnie podpisy lepiej się czyta nad zdjęciami, a nie pod
- i oczywista oczywistość - niech tekst nie wyjeżdża tak daleko na bok za zdjęcie, bo nie da się tego czytać

kefir napisał(a):
Zaczyna mi brakować relacji Vespy jak widzę te wyspiarskie kapusty
relacja była kilka dni temu :) ale fakt, mogłoby być ich więcej

_________________
Nutko moja
https://www.youtube.com/@CarpathianMusicWorld/playlists


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Pt cze 19, 2015 11:41 am 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz sty 25, 2007 9:48 am
Posty: 7564
Również czytam, po takim tytule to wręcz nie można nie przeczytać. :) Czekam na kulminacyjny dzień trzeci.
Jestem za podpisami nad zdjęciami, natomiast "wyjeżdżanie" tekstu zależy chyba od szerokości strony, a ta z kolei od rozdzielczości najszerszego zdjęcia - proponuję ciąć rozdzielczość np. do maks. 1024 w poziomie.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Pt cze 19, 2015 10:10 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
No to mamy kulminację :|


Niedziela, dzień trzeci. Dzień próby. Tego właśnie dnia mieliśmy się zmierzyć ze Snowdonem. Sama góra pewnie nie robiła na nikim wrażenia. O wrażenia miała zadbać droga na niego prowadząca, czyli legendarna Crib Goch. Niestety trochę nam się to źle poskładało, że Snowdon wypadł akurat w niedzielę. Oznaczało to potencjalnie potężne tłumy na szlaku, ale byliśmy dobrej myśli. Zwłaszcza, że od rana panowała fantastyczna pogoda. Chmur na niebie praktycznie nie było i nic nie zapowiadało, aby cokolwiek mogło się tego dnia w pogodzie popsuć.

Obrazek
Złapane niemal całe Snowdon Horseshoe.

Wyruszyliśmy wcześniej niż dnia poprzedniego. Już około 9 byliśmy przy Pen-Y-Pass, czyli miejscu skąd wyruszaliśmy też pierwszego dnia. Tutaj jednak tym razem poszliśmy w prawo, a nie w lewo. W kierunku Snowdona. I już tutaj widać było ogromne zagęszczenie turystów. Większość z nich jednak waliła ceprostradą, którą początkowo i my musieliśmy się bujać, aż do miejsca, w którym odchodziła droga na Crib Goch. Choć tak naprawdę trudno to nazwać drogą. Ot, kamieniste, dość strome zbocze, gdzie należało włączyć przedni napęd a każdy samodzielnie decydował, którego chwytu użyje, żeby się wspiąć wyżej i wyżej. Odcinek do wejścia na Grib Goch udało nam się przejść w miarę szybko, wyprzedzając niedzielnych turystów na nieco bardziej stromych podejściach, gdzie 90% wiary już musiało robić sobie odpoczynek.

Obrazek
Wierzchołek Grib Coch i widoczna ścieżka na Snowdona.

Obrazek
Grib Goch z prawej...

Obrazek
I Crib Goch z lewej...

Po wejściu na Crib Goch okazało się, że idzie z nami dwóch (chyba) lokalsów, dlatego początkowo podczepiliśmy się pod nich, ale dość szybko i tak ich wyprzedziliśmy. Początkowo droga prowadzi ostro do góry w kierunku wierzchołka z którego zaczyna się właściwa grań. Na wierzchołku spotkaliśmy kilkoro innych wspinaczy. Zrobiliśmy sobie też tutaj pierwszy krótki odpoczynek. Głównie chodziło o uzupełnienie kalorii, bo podejście było moomentami troszkę wymagające, a warto było mieć zapas kalorii, żeby na grani zachować maksymalną koncentrację.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek
Co ciekawsze scramblingowe miejsca.

A grań naprawdę robi wrażenie. Patrzysz w lewo - lufa, patrzysz w prawo – jeszcze większa lufa. Patrzysz na wprost i widzisz ostrze grani, szerokie na nie więcej jak pół metra. Przyznam, że byłem tam trochę posrany. Przynajmniej w początkowej fazie. Potem wziąłem się na sposób i szedłem nieco z lewej strony, mając ostrze grani po prawej i używając go jak poręczy. W ten sposób, trzymając się niemal cały czas dość kurczowo skały, powoli kulałem się na drugi koniec. Ewidentnie na tym etapie byłem hamulcowym dla ekipy, ale i tak jeszcze kilka lat temu byłoby dla mnie nie do pomyślenia, żeby tam w ogóle stanąć. A teraz jakoś udało się ten odcinek przejść. Z duszą momentami na ramieniu, ale skutecznie do celu. Pogoda się lekko popsuła i niebo się zachmurzyło, ale na szczęście nie padało, dzięki czemu skała pozostawała sucha i stabilna. Po zejściu z głównej części Crib Goch następowało ostre choć krótkie zejście w dół, przejście przez krótką przełączkę z niesamowitym widokiem lufy po drugiej stronie grani i wspinaczka znów na grań. Najpierw kominem, a potem z wykorzystaniem stopni i dobrych chwytów, przy bardzo dużej ekspozycji. Trzeba jednak przyznać, że na całej długości Crib Goch jest masa naturalnych chwytów, ale też takich wyrobionych przez ludzi. Człowiek instynktownie szuka chwytów ponad głową, nie widząc ich zupełnie bo w tym samym czasie pilnuje, żeby się nie sturlać z grani, a palce niemal natychmiast znajdują właściwe miejsca. Dlatego scrambling nie jest trudny – raczej przyjemny. Jedynie właśnie ta ekspozycja może dawać trochę popalić. Na tym eksponowanym odcinku zostaliśmy lekko przyblokowani przez grupę ciapatych, którzy trochę się tam posrali, ale po chwili udało sie ich wyprzedzić i ruszyliśmy pędęm przed siebie.

Obrazek
Majestatyczny Snowdon

Potem, już z widokiem na Snowdona, kontynuowaliśmy wędrówkę granią, ale już nie tak ostrą i ze znacznie mniejszą ekspozycją. Na szczęście jednak co chwila spotykalismy jeszcze scramblingowe przeszkody, typu rynny, czy kominiki, które należało pokonać, aby móc kontynuować drogę. Dzięki temu mogliśmy cały czas nabierać ciekawych doświadczeń i scramblingowych umiejętności.

Wreszcie dotarliśmy do podnóża Snowdona (1085), gdzie Crib Goch znów łączy się z ceprostradą. I tu znów zrobiło się tłoczno, bo w tym miejscu dołącza też jeszcze jeden szlak – również o charakterze ceprostrady. Zów należało włączyć przedni napęd, ale tym razem nie po to, aby dłońmi chwytać kolejnych skał, ale by porozpychać się trochę łokciami. Koniec końców, na szczyt dotarliśmy około 12.30, gromadząc kolejną perłę w Koronie Gór Europy do kolekcji. Schronisko na szczycie przypomina raczej restaurację (podobnie jak np. na Śnieżce). W środku oczywiście tłumy, ale udało nam się znaleźć kawałek podłogi, gdzie zalegliśmy na przerwę obiadową. Wypiliśmy tutaj gorącą herbatę z brandy (a raczej brandy z herbatą...). Początkowo chcieliśmy pozostać na zewnątrz, ale jednak na szczycie trochę wiało. Do tego psuła się trochę pogoda, bo pułap chmur się obniżył. Przeczekaliśmy jednak najgorszą pogodę i około 13.30 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tak naprawdę bowiem Snowdon to dopiero półmetek dumnie brzmiącej trasy Snowdon Horseshoe.

Obrazek Obrazek
Bwlch Ciliau i Y Lliwedd

Obrazek
Szersze spojrzenie na Y Lliwedd. Tu już takiego wrażenia nie robi ;)

Ze Snowdona ruszyliśmy ostro w dół, tzw. trasą Watkin Path w kierunku Bwlch Ciliau, a potem przez dwa wierzchołki: Y Lliwedd i Blwch a Sathenau. Zdobycie obu nie sprawiło żadnych trudności, ani fizycznych ani technicznych. Na tym drugim wierzchołku odezwał się pod moim lewym kolanem jakiś dziwny przykurcz od łydki. Poprosiłem Wojtka o pomoc w jego rozciągnięciu i ruszyliśmy dalej na dół. Wszystko co najgorsze było już za nami. Teraz już tylko doturlać się do parkingu.
Zejście było dość długie i żmudne, ale wreszcie dotarliśmy już niemal pod całkowite wypłaszczenie, przez które prowadziła wygodna, szeroka ścieżka.

I wtedy to się stało.
Chrup!
Zawyłem, jak ranny łoś, a lewe kolano przeszył niespotykany wcześniej ból. Tak jakby kość udowa „nakryła” kość piszczelową.
Pierwsza myśl - motyla noga, zerwałem więzadła.
Ale nie upadłem. Ktoś z tyłu zawołał za mną, ale kontynuowałem wędrówkę. Lewe kolano cały czas paliło żywym ogniem, ale widziałem już metę w postaci szerokiej, równej, płaskiej ścieżki. Więc chyba jednak nie zerwałem więzadeł.

Po chwili drugie potężne ukłucie bólu, w tym samym miejscu w kolanie. Usiadłem. To był dla mnie, przynajmniej na tę chwilę, koniec wycieczki. Zawołałem Łukasza, żeby pomógł mi zejść. Po chwili dołączył też facet, który szedł za mną i który wcześniej mnie zawołał. Chłopaki pomogli mi zejść (a raczej – znieśli mnie) kilkadziesiąt metrów w dół. Tam przejęła mnie do spółki z Łukaszem Gośka. Potem pożyczyłem od Łukasza kijki (moje poszły z przodu z Wojtkiem – dałem mu je na przechowanie, bo nie miałem ich jak za bardzo przytroczyć do plecaka). Wsparty na kijkach doturlałem się do mostka, gdzie czekał na nas Wojtek. Kolano cały czas bolało, choć gdy wspierałem się na kijkach, byłem w stanie samodzielnie iść. Dotarłem w miarę samodzielnie do parkingu. Tu zaczekaliśmy z Gośką, a Wojtek z Łukaszem poszli po auto. Na ten moment kolano było wielkości melona.

Po powrocie, udaliśmy się na obiad, a po obiedzie prosto do namiotu. Zdążyłem się jeszcze umyć, zanim kolano z rozmiarów melona przybrało rozmiar arbuza. Stało się jasne, że to nie przelewki. W poniedziałek musieliśmy szukać lekarza.

Następnego dnia rano kolano odrobinę się zmniejszyło, ale obrzęk wciąż był potężny. W Llanberis jednak nie udało się uzyskać pomocy medycznej, więc ostatecznie trafiłem na SOR w Bangor. Tam mnie przyjęto. Opuchlizna była tak wielka, że lekarka nie była w stanie w żaden sposób ocenić uszkodzenia. Wykonano RTG, które nie wykazało uszkodzeń kości ani więzadeł (uff?), a podczas kolejnej konsultacji ortopedycznej zaproponowano mi punkcję. W jej wyniku kolano trochę się zmniejszyło, choć nadal bolało. Byłem jednak w stanie samodzielnie chodzić. Lekarze pozwolili mi wyjść ze szpitala, ale zasugerowali wizytę u lekarza w PL. Wróciliśmy ze szpitala, zatrzymując sie jeszcze na molo w Bangor żeby zjeść obiad w bardzo klimatycznym pubie.

Po powrocie zamelinowałem się w namiocie, a reszta ekipy zrobiła sobie krótką przebieżkę na Elidir Fawr, żeby zupełnie nie zmarnować górsko dnia. Wrócili jednak przed zmrokiem, zamykając tym samym naszą przygodę w Snowdonii.


Ostatnio edytowano So cze 20, 2015 1:46 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: So cze 20, 2015 12:21 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz sty 25, 2007 9:48 am
Posty: 7564
Fenomen napisał(a):
No to mamy kulminację :|

O kurde.
Przede wszystkim gratuluję triumfu nad Snowdońskim Królem i świetnie napisanej relacji.
A teraz - co się stało? Bardzo plastyczny opis kontuzji. Wygląda na coś, co może się przytrafić każdemu w każdej chwili. Jak czujesz się teraz, jak postępuje leczenie?


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: So cze 20, 2015 5:43 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Dla zainteresowanych moimi losami :P

Po powrocie do Polski udałem się do lekarza, który nie był też w stanie stwierdzić, co jest nie tak z kolanem. Wstępna, bardzo ostrożna diagnoza mówi o nawet półrocznej rehabilitacji i szlabanie na góry :( Tym samym Mont Blanc w tym roku przejdzie mi koło nosa :( Zdjęcie RTG i rezonans nie wykazały większych uszkodzeń (jakieś naderwanie troczka przyśrodkowego i stłuczenie kości). Czekam jeszcze na opis tomografii i idę z tymi wynikami do lekarza. Być może zatem uda się trochę skrócić czas rehabilitacji, ale i tak w żadne poważne góry już w tym roku nie pójdę :(

Chociaż, jak sobie przypomnę sam moment zdarzenia, to w gruncie rzeczy się cieszę, bo mogło być chyba dużo, dużo gorzej...



edit: Poprawiłem zdjęcia, żeby nie rozjeżdżały ekranu.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Pn cze 22, 2015 2:24 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz cze 18, 2009 11:04 am
Posty: 10407
Lokalizacja: miasto100mostów
A tę punkcję Ci robili w końcu czy nie? Opuchlizna 'została' w stawie czy rozlała się na dół po piszczelu?
Specjalistą nie jestem, ale takie objawy i ...
Fenomen napisał(a):
Zdjęcie RTG i rezonans nie wykazały większych uszkodzeń (jakieś naderwanie troczka przyśrodkowego i stłuczenie kości)
brzmi to dziwnie trochę.
A łękotki całe?

_________________
'Tatusiu, zostań w samochodzie, a my zobaczymy gdzie zaczyna się nasz szlak.'


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt cze 23, 2015 8:24 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Ta, nawet dwa razy :) Pierwsza w Walii (130ml), a druga juz lekarz w Polsce (80ml).
Z opisu RTG, rezonansu i tomografu wynika, ze lakotki cale.
Ale z opisu tomografu ktory dostalem wczoraj wynika ze jest podejrzenie zlamania kosci piszczelowej gdzies w okolicach kolana. Chociaz to dla mnie dziwe, skoro normalnie moge chodzic. Ale ide niedlugo do lekarza. Pewnie skonczy sie na artroskopii, bo nawet w opisie tomografii jest wzmianka o 'klinicznej weryfikacji'.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt cze 23, 2015 9:07 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz cze 18, 2009 11:04 am
Posty: 10407
Lokalizacja: miasto100mostów
Fenomen napisał(a):
Ta, nawet dwa razy :) Pierwsza w Walii (130ml), a druga juz lekarz w Polsce (80ml)
:shock: :shock: :shock: :shock:
To jak miałem zerwane krzyżowe to mi ściągnęli 20ml

_________________
'Tatusiu, zostań w samochodzie, a my zobaczymy gdzie zaczyna się nasz szlak.'


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt cze 23, 2015 10:03 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
No u mnie byla kwestia tego, ze nie mialem jak za bardzo szybko schlodzic tego kolana, wiec ta opuchlizna sobie spokojnie rosla i dojrzewala przez niemal dobe.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt cze 23, 2015 10:23 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): N mar 09, 2014 2:19 pm
Posty: 3048
A w szczegółach jak to się stało? Jakieś mocniejsze pojedyncze przeciążenie, długotrwały wysiłek...?


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr cze 24, 2015 6:18 am 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Na Y Lliwedd zlapal mnie skurcz lewej lydki, ale poprosilem kolege, zeby pomogl mi go rozciagnac. Wydawalo mi sie, ze nawet sie udalo, ale w drodze caly czas czulem jakis minimalny przykurcz gdzies wlasnie w okolicach przyczepu lewej lydki pod kolanem. Podejrzewam, ze to jest wlasnie praprzyczyna tego zdarzenia. Miejsce, w ktorym uraz nastapil nie bylo ani specjalnie strome, ani trudne. Zmeczenia tez nie odczuwalem, bo raczej w Snowdonii nie robilismy jakichs hardcore'owych wytrzymalosciowo tras (w porownaniu z majowymi Beskidami to Snowdonia byla kondycyjnym przedszkolem :P ).


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr cze 24, 2015 7:28 am 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz cze 18, 2009 11:04 am
Posty: 10407
Lokalizacja: miasto100mostów
Fenomen napisał(a):
No u mnie byla kwestia tego, ze nie mialem jak za bardzo szybko schlodzic tego kolana, wiec ta opuchlizna sobie spokojnie rosla i dojrzewala przez niemal dobe.
Ja poszedłem do lekarza po 9 dniach od skręcenia kolana. :mrgreen:
W każdym razie daj znać jak coś będzie wiadomo no i szybkiego powrotu do zdrowia.

_________________
'Tatusiu, zostań w samochodzie, a my zobaczymy gdzie zaczyna się nasz szlak.'


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr cze 24, 2015 3:28 pm 
Swój
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt gru 09, 2008 5:11 pm
Posty: 46
Super relacja! Zazdroszczę widoków! Życzę szybkiego powrotu do zdrowia ;)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Cz lip 02, 2015 7:10 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Uwaga, uwaga. Info dla wszystkich zainteresowanych moim stanem

Lekarz stwierdził stłuczenie kości piszczelowej, które spowodowało też jej pęknięcie. Ale kolano goi się na tyle poprawnie, że nie wymaga interwencji chirurgicznej (!). Do pełnej sprawności powinienem wrócić za około 3 miesiące!

Więc pewnie jeszcze gdzieś w tym roku wyskoczę. Pewnie wykombinuję sobie urlop przy 11. listopada na parę dni i pojadę w góry gdzieś w europejskie ciepłe kraje (pewnie Bułgaria albo Albania) :)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Pt lip 03, 2015 1:59 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz sty 25, 2007 9:48 am
Posty: 7564
No ale stłukłeś piszczel? Jeśli nie, to skąd to "stłuczenie", a później pęknięcie?
W każdym razie super, że rokowania są dobre, życzę szybkiego powrotu do pełni formy!


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: So lip 04, 2015 11:08 am 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
No z tego wynika, ze stluklem ;)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Cz lip 23, 2015 7:30 am 
Przypadek beznadziejny

Dołączył(a): Pt wrz 02, 2011 8:03 am
Posty: 1748
Lokalizacja: Podkarpacie
Trzy lata w UK jestem i jeszcze tam nie byłem...czas to zmienić :) piękne widoki, jak z bajki...

_________________
Najlepszy reset tylko w górach


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 21 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 19 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
POWERED_BY
Polityka prywatności i ciasteczka
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL